L. Salvayre "Zwyczajne życie" |
Chwilowo jednakże dzięki jesiennym chorowaniom dysponuję bonusowym czasem na nadążanie.... i już, już miałam rozładować stertę, ale listonosz dotarł z Lydie Salvayre, zatem starta nadal czeka, a ja dobrałam się do powieści kompletnie mi nieznanej pisarki, która w tym roku zgarnęła nagrodę Goncourtów za utwór niestety dotychczas nieprzetłumaczony na polski. Sobie czytam to, co przetłumaczone.... musi starczyć. Ciekawe, dobre, nie żeby wybitne, ale ok, solidne, chyba smutne, podoba mi się interesująco prowadzona narracja, która dialogi uczyniła zbędnymi, choć przecież te dialogi wyraziście tętnią wlane w tę narrację, zabieg techniczny w pełni udany. Niby w zamierzeniu jest to nawiązanie do monologu wypowiedzianego, ale ten monolog jest mocno podrasowany, doprawiony, bo nie ma jednego odbiorcy, nie ma też historii życia i prawdy o człowieku, która stawałby się jawna w toku wypowiedzi, nie ma puenty, nie ma samopoznania narratora-bohatera, jest za to niepospolite studium obsesji i klinicznej samotności umysłu, który potyka się o samego siebie i zapętla, który pochłania samego siebie bez nadziei na zdrowie, rozwikłanie, zaleczający lub obnażający punkt dojścia. Całość - rzetelna, przekonująca, wiarygodna. Być może najbardziej niepokojące jest dla mnie to, że rozumiem i podzielam niektóre węzełki tego zawikłania ogarniętego obsesjami umysłu głównej bohaterki...., że czytam i myślę, no tak, właśnie, rozumiem, znam wszystkie te drobne znaki, sygnały, przewrażliwienia, natręctwa, podzielam jej odczucia, wiem, o co jej chodzi. Fajnie czy niefajnie? Nie wiem.
Żegnaj listopadzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz