środa, 31 sierpnia 2016

"zatuszujmy nepotyzm" ("Śmietanka towarzyska")

sporo gderania na ten film czytałam, a mnie się podobał, piękny jest ten świat lat 30. z ery złotego Hollywood, jakoś mnie to uwiodło, poza tym dialogi... inteligentne, cięte dialogi i to nie zawsze na pierwszym planie, ale także wśród postaci drugoplanowych czy wręcz epizodycznych, bardzo dobre zabawne, przewrotne dialogi - rozmowy rodziców głównego bohatera czy scena z początkująca prostytutką są zwyczajnie znakomite, fabuła momentami się rwie, a Kristen Stewart nie jest dobrą aktorką, kompletnie nie da się kupić tej postaci w jej wykonaniu, nie wierzy się jej, choć jest to postać co najmniej poprawnie napisana, wiele wynagradza Jesse Eisenberg, który straszliwie podobał mi się w filmie "Social Network", a jako neurotyczny Allenowski bohater tez sprawdza się dobrze, choć zdecydowanie szkoda, że z biegiem filmu jest coraz mniej Allenowski, trochę traci impet ta postać, Blake Lively jest cudowna w sensie wdzięku, charyzmy, kobiecości, nawet ja się w niej zakochałam, Carell jako postać charakterystyczna też mi się podobał, świetny jest drugi plan i epizody, czasami niby nic nie wnoszą do wątku głównego, ale budują ciekawe tło i są bardzo dobrze zagrane, przyznam, że były momenty, że fabuła zamierała, traciła dynamikę, ale jak to u Allena nie można powiedzieć, że była przewidywalna, być może dlatego jakoś mnie ta historia oczarowała, bo skończyła się w momencie, w którym większość amerykańskich komedii romantycznych się rozkręca, skończyła się bardzo prawdziwie i wiarygodnie i chyba to zakończenie ostatecznie zdecydowało o tym, że wychodząc z kina powiedziałam sobie: "O, jak ładnie, mnie się to podoba"; główny watek wydaje się banalny w zarysie i korzysta z mocno wyeksploatowanych  motywów z komedii romantycznych, ale przetwarza je i nierzadko sobie z nich kpi, film w gruncie rzeczy jest niesłychanie romantyczny, a zarazem parodiuje wiele chwytów typowych dla komedii romantycznej, nie popadając w żadnym miejscu w głupie rechotanie się, wszystko jest ograne w dystansem, z ironią, z głową - to po prostu prawdziwie zabawna, ale nieprzewidywalna i ciekawa komedia, momentami błyskotliwa nawet, przychylam się do tego, że nie jest to najlepszy film Allena, ale na pewno nie jest to jego najgorszy film i generalnie jest to film naprawdę dobry, bardzo romantyczny w klasycznym sensie tego słowa i uwodzący widza na wiele sposobów


- Dziękuję ci wujku Phil za wszystko, co dla mnie robisz...
- Mów mi Phil, zatuszujmy nepotyzm.

********

- Życie to komedia napisana przez komediopisarza sadystę.

wtorek, 30 sierpnia 2016

setki trzeszczących w posadach kości

Mam nieprawdopodobnie wysoki poziom stresu związany z powrotem do pracy, wszystko się zmienia, wszystko mnie spina, to będzie trudny rok, ktoś znika, ktoś wraca, więc może chodzi o te duże ruchy personalne z powodu, których mam poczucie straty, a może tylko o to, co mnie dotyczy, czuję się dziwnie uwikłana i być może uchyliłabym się, ale nawet nie wiem przed czym, nęka mnie ten stres o niedookreślonych źródłach, nikła zatem to pociecha, że otaczają mnie osoby w znacznie gorszej formie, komuś się posypało życie, komuś się sypnęły obowiązki, komuś innemu zdrowie, jesteśmy po wakacjach, a wkoło widzę zmęczonych ludzi, martwię się i obserwuję wszystko i wszystkich z uwagą i niepokojem, bo przecież trzeba żyć i trzeba pracować;
Ktoś powiedział: - Dbaj o siebie, pilnuj swoich granic - to dobra rada i zamierzam jej posłuchać.

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

"być może nie umiem śpiewać, ale nikt nie powie, że nie śpiewałam ("Boska Florence")

Istnieje szansa, że Streep zgadnie za tę rolę kolejnego Oskara, choć film nie do końca jest oskarowy, nie ma tego połyskliwego rozmachu ani tragicznego dramatyzmu z flagą łopoczącą w tle, jest to jednak świetne kino, wywołujące wiele emocji, autentycznie zabawne sceny są równie ważne i jak sceny pełne smutku, a mimo wszystko całość zostawia odbiorcę w przeświadczeniu, że życie jest piękne i ma więcej uroku niż goryczy. Główna bohaterka to śpiewaczka - Florence Foster Jenkins całkowicie pozbawiona talentu, ale za to dość bogata, by w pewnych okolicznościach uchodzić za gwiazdę i oddawać się muzyce, która niewątpliwie jest jej wielką miłością i pasją, jest to postać bardzo skomplikowana i nieoczywista, pełna drobnych dziwactw, ale też ciepła i odważna, mająca swoje tajemnice i słabości, Streep jest w tej roli więcej niż przekonująca, trudno się do tej nieudolnej śpiewaczki nie przywiązać, trudno jej nie lubić, można się z niej śmiać, ale zarazem się ją podziwia i współczuje się jej. Potencjał komediowy filmu jest bardzo duży, w dużej mierze dzięki świetnemu scenariuszowi, ale głównie dzięki aktorom, Simon Helberg w roli akompaniatora śpiewaczki jest zabawny i wzruszający właściwie poprzez każdy swój gest, grymas, a Hugh Grant oprócz angielskiego, dżentelmeńskiego wdzięku pokazuje też, że jest zwyczajnie dobrym aktorem - jego postać jest w wielu rejonach wątpliwa i trudna do jednoznacznej oceny, a jednak i jego darzy się w gruncie rzeczy pewną sympatią; w tle rok 1944, wojna, która jednak nie przenika zbyt mocno do filmu pełnego elegancji rodem z angielskiego salonu. Trzeba też zauważyć, że jest to obraz świetnie skomponowany, pełen uroku, stanowiący jednak trudne wyzwanie dla uszu, Streep fałszuje z klasą i bez umiaru, bardzo cenne wydaje mi się jednak głównie to, że nie jest to płytka komedyjka, film jest autentycznie zabawny, ale nie jest to błahy humor, emocjonalnie okazuje się bardzo wielowymiarowy, odwołuje się do całej gamy odczuć i wciąga w nie widza, bohaterowie nie są tekturowi, to bardzo precyzyjnie budowane przemyślane postaci, o złożonej psychologii i motywacjach, a aktorzy dają sobie z tym radę, nawet w rejonie drugiego planu, czy epizodów (lekcje muzyki - znakomite!). "Boska Florence" - świetna wzruszająca opowieść o czasach i ludziach, którzy naprawdę istnieli.

niedziela, 28 sierpnia 2016

"To raczej nie jest psychosomatyczne" ("Czerwony kapitan")

Cenię Stuhra, uważam go za znakomitego, wszechstronnego aktora i ciekawego, odważnego człowieka, nie będę zatem ukrywała, że na film poszłam dla tegoż aktora. Nie wiem, kiedy ostatnio widziałam czeski film i o czym mógł być, ale to było dawno, bardzo dawno temu, druga rzecz, czy takie filmy poza TVP Kultura się u nas wyświetla? być może tak jest, mnie się jakoś czeskie produkcje nie rzuciły na oczy, wybrałam się więc tym bardziej na "Czerwonego kapitana" z ciekawością. I.... rzecz dziwna nie umiem do końca ocenić filmu, bo niesamowicie burzył mi wszystko dubbing, psuł całą filmową iluzję, wydaje się, że wersja z napisami byłaby mimo wszystko lepszym wyjściem. Mocną stroną są realia, znakomite zdjęcia, kostiumy, rekwizyty odtwarzające specyfikę czasów (początek lat 90., kto pamięta, ten znajdzie dla siebie wiele znajomych widoków, choć miejsce akcji nie jest osadzone w Polsce, ale u południowych sąsiadów) i budujące mroczny klimat filmu. Intryga jest wciągająca, choć w filmie jest trochę niekonsekwencji fabularnych, dziur w logice wydarzeń, ślepych zaułków, wydarzeń bez umocowania w całości, nie każda postać mnie przekonała, ale... może to ten dubbing. Stuhr mi się podobał, pozostali aktorzy... różnie, policyjny partner głównego bohatera - super, tytułowy Czerwony kapitan - ciekawy, za to np. Igor, czyli były funkcjonariusz UB... nie wiem, o co mu chodziło... tzn. do czego dążył aktor dość niekonsekwentnie kreujący postać. Jest to jednak film rzeczywiście niezły, wykonany z pietyzmem i dbałością o detale na płaszczyźnie świata przedstawionego, po prostu przydałby się chyba zwyczajnie lepszy scenariusz, lepiej skomponowany. Na tę chwilę myślę sobie, wspominając "Psy" czy "Pitbulla", że tego typu filmy u nas robi się jednak lepiej, ale i tu znowu... może to ten dubbing mi tak zrobił.



Spec od sekcji zwłok wchodzi leniwym krokiem na teren miejsca zbrodni, na pierwszym planie leży facet, które ma czaszkę do połowy wkomponowaną w piłę mechaniczną, policjanci kręcą się niemrawo dookoła, palą papierosy, popijają wódkę z piersiówek, patolog idzie wolno do zwłok mówiąc:
- No, to raczej nie jest psychosomatyczne....

sobota, 27 sierpnia 2016

takie rzeczy to tylko z perspektywy kajaka

już sądziłam, że się nie uda i kajaków w tym roku nie będzie, a tu niespodzianka, udało się, po prostu i nieplanowo, bo jak były plany, to się nie udawały, dzień pełen słońca, 15 kilometrów kajakiem po Lubrzy i dwóch jeziorach, piękne ważki, trzciny, czaple, lilie, dzikie kaczki, łabędzie, leniwy nurt i gładka tafla jeziora, dzikie zakątki, nawet trochę jakby z bajki, cisza - definitywnie dziś były wakacje, świetne wakacje







 
 

 
 

 
 





piątek, 26 sierpnia 2016

z widokiem na potylicę Turnaua

po prawie jest tak, że pracuję już codziennie, odsiaduję swoje na radach, na poprawkach, starając się nie myśleć, jak bardzo wszystko się pozmieniało i jak ciężko mi się pogodzić z tymi wieloma zmianami, które zaszły w pracy, to koniec pewnej epoki, pewnego rozdziału, koniec, który rozpoczął się już rok temu i przecież już wówczas było jakoś przykro i trudno, a teraz to wszystko trwa, coś się definitywnie kończy, coś się niepokojąco zaczyna, trudno przewidzieć, jak i kiedy ten czas zmian się wreszcie skończy i jaki krajobraz się z nich wyłoni, trudno przewidzieć także, jak to się dla mnie skończy, gdzie wyląduję i z kim, może dlatego usilnie staram się mieć wakacje, opalam się, krążę, spaceruję, nawet pomagam łowić Małej Mi durne Pokemony, jem mnóstwo lodów, szukam odskoczni wszelkiego rodzaju; wieczorem spacerowałyśmy po mieście, piękna jest ta nasza Zielona Góra nocą, na rynku ludzie, gwar, muzyka, zahaczyłyśmy o koncert Turnaua w Galerii u Jadźki, oczywiście nie byłyśmy na całym, ja bardzo go lubię, ale Mała mi ma inne gusta i była zmęczona, mimo wszystko mam dziwne poczucie, że przecież sympatycznie było, Turnau świetnie wypada na koncertach, fajnie gada, fajnie gra, ludzi było mnóstwo, ale zasłuchani, ledwie się przepchałyśmy, uzyskując jedyny w swoim rodzaju widok na potylicę zasiadającego przy fortepianie artysty, wysłuchałyśmy czterech piosenek przestępując w tłumie ludzi z nogi na nogę, tyle wytrzymała Mała Mi i tak wyglądał mój pierwszy koncert Turnaua, kolejny skrawek wakacji i zapominania o pracy


czwartek, 25 sierpnia 2016

"Kto w dżungli postawił kamień?" (Epoka lodowcowa 5: Mocne uderzenie)

po wielu podejściach i mglistych zamierzeniach wybrałam się z Małą Mi na nową Epokę lodowcową, prawie zasnęłam w połowie... co tylko częściowo można powiązać z fabułą bajki; dla fanów serii oczywiście jest to fajna kontynuacja, wszystkie znaczące postaci z poprzednich części, które zaprzyjaźniły się ze stadem pojawiają się w filmie, losy postaci rozwijają się, są też sygnały wątków, które zapewne pojawią się w kolejnej części (tygrysy rozważają potomstwo), cała animacja oczywiście kolorowa i śliczna, ale i tak mam odczucie, że jest to najsłabszy film w całej serii, epizody z wiewiórem, jakoś... no generalnie mało zabawne, cała akcja i zagrożenie, z którym borykają się postaci jest jakieś takie naciągane i wyssane z palca (kosmiczny statek, tajemniczy totem z przepowiednią, magnetyczne kamienie, odmładzające kryształy), nie oczekuję od bajki wielkich walorów naukowych, ale też niech nie mnoży absurdów, by było efektownie, a miejscami wręcz efekciarsko, zatęskniłam za prostą, ale wzruszająca i zabawną fabułą pierwszej części, warto jednak zauważyć, że postacią oryginalną pozostaje piękne psychopatyczny i skomplikowany Buck, nawet rozchichotani Edek i Zdzich przy nim blakną, zaś Sida osobowością po prostu gasi jego babcia, poza tym jednak film jest też... w sumie średnio zabawny i emocjonalnie dość płytki, wystarczy powiedzieć, że prawie wszystkie najśmieszniejsze sceny zawiera zwiastun, a problem rodzinny Mańka, jest problemikiem o tak przewidywalnym rozwoju i zakończeniu, że nie da się go traktować poważnie; nie chcę przez to wszystko powiedzieć, że jest to zła bajka, to mimo wszystko przyjemna historyjka, miła dla oka, sympatyczna, dzieci bawiły się nieźle, a ja przysypiałam tylko raz czy dwa na środkowych dłużyznach, resztę obejrzałam może bez ekscytacji, ale i bez niechęci, ostatecznie jest w bajce sporo pomysłowych scen, niezłych gagów, fajnie rozwinięto postać babci Sida, pojawiają się też nowi bohaterowie, jest kolorowo, całkiem wartko pod koniec, w sumie jednak ta piąta część zwyczajnie nie dorasta do swoich poprzedników

środa, 24 sierpnia 2016

XX BuskerBus - słońce i wiele kilometrów przedeptanych po rynku

chodziłam około czterech godzin i przyznam, że nie wytrzymałam więcej, wróciłam do domu, choć występy trwały, byłam wykończona, w mieście regularnie już potykam się o uczniów i nauczycieli, ot nieunikniony sygnał nadchodzącego września, póki co robiłam jednak wiele, by nadal mieć wakacje, by one nadal trwały, trochę się udawało, szkoda, że Busker już się kończy

I co było dalej - teatr uliczny (Polska)
 

Matthias Goed - ekwilibrystyka na rola bola (Nowa Zelandia)


Clap Clap Circo - klaun (Urugwaj)
 


Javimalabares - żonglerka (Hiszpania)

Boris Vautsinos`Portable One Seater Orchestra - muzyka (Grecja)

Ey Pacha - przedstawienie multidyscyplinarne (Argentyna)


Tonny Walker Black Label - magik (Włochy)
 

wtorek, 23 sierpnia 2016

XX BuskerBus - czyli jak zostałam gwiazdą ;)

Rano pożarła mnie już niestety szkoła, ale po południu biegałam po Buskerze, trwa rocznicowy, bo już 20. festiwal sztuki ulicznej, przyjechali barwni ludzie ze świata, trzeba ich zoabczyć. W tym roku stersująca nowość - Ian Deadly, jeden z moich ulubionych żonglerów, którego popisy oglądam co rok, wyłowił mnie z widowni i co tu dużo gadać wmanewrował w asystowanie przy występie, w gruncie rzeczy było to przemiłe i wspominam to pozytywnie, choć niewątpliwie byłam też zawstydzona jak pensjonarka. Mała Mi również asystowała przy występie artysty z Francji - Sylvaina Pomme, cała w stresie zapalała pochodnie przed żonglowaniem. Busker zatem pełen przeżyć. Poza tym w tym roku zamiast latać jak potłuczona między występami postawiłam na oglądanie pojedynczych wystąpień w całości - barwny dzień, nadal podziwiam tych ludzi za odwagę i charyzmę, i totalnie alternatywny styl życia i bycia w świecie.

Cotzani i Wendy - bat i rzucanie nożem (Argentyna)

Sylvain Pomme - żonglerka (Francja)


Ian Deadly - przedstawienie multidyscyplinarne (Wielka Brytania)


Igrachka-Plachko Circus - przedstawienie dla dzieci (Bułgaria)


Dodo i Giordy - muzyka (Włochy)

MR Qwirk - monocykl (Nowa Zelandia)


Ruach - muzyka (Polska, Niemcy)

Martin Sky - klaun (Argentyna)

Light Chili - muzyka (Włochy)

Ariane Oechsner - żonglerka (Niemcy)


poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Karty dziadka Wiktora

Ojciec mojego ojca, miał na imię Wiktor, nigdy go nie poznałam, umarł krótko przed ślubem moich rodziców w okolicznościach tajemniczych, nie mówiło się o nim za dużo, nikt nic mi wprost nie opowiadał, więc wiem własnie tyle - nic, no dobra.. coś tam wiem, z podsłuchań dzieciństwa, ale i to nic pewnego, nic dookreślonego, wiem na przykład, że... dziadek miał karty, dwie talie do brydża z pięknymi pin-up girl, obie talie były identyczne, tylko jedna miała niebieski, a druga czerwony tył, byłam nimi zachwycona, bawiłam się nimi, rysowałam je, opowiadałam sobie o nich historyjki i oczywiście chciałam być kiedyś taka śliczna jak te wszystkie dziewczyny... zabawa kartami dziadka to rzeczywiście jedna z ukochanych rozrywek mojego wczesnego dzieciństwa w pozbawionym zabawek schludnym mieszkaniu babci Krysi, która nie wiedzieć czemu przechowywała te dwie talie, choć poza nimi nie widziałam w mieszkaniu ani jednej pamiątki po dziadku, żadnego zdjęcia, nic, nigdy też o nim nie mówiła; te karty były ze mną długo, przejęłam je po śmierci babci, część się zagubiła, nie bardzo wiem gdzie są i czy są, burzliwe losy rodziny i moje własne chyba unicestwiły te karty, szkoda; tym bardziej nie wiem zatem, jak to się stało, że... przy okazji remontu i porządkowania półek z książkami znalazłam w jednej starej książce śliczną karcianą dziewczynę, ponad wszelką wątpliwość jest to ostania z ostatnich kart mojego dziadka, którą posiadam, walet trefl i kilka wspomnień, jedyne co mam po tajemniczym dziadku (kiedyś widziałam jego zdjęcie, wygrzebałam... chyba u ciotki? może w archiwach rodziców... nie pamiętam, jestem do niego bardzo podobna, tak jak i mój ojciec był do niego podobny i nie wiem, czy dziadek spodziewał się, że zostanie po nim tylko karciana karta? prawie na pewno nie, i myślę sobie, że życie bywa absurdalne i zostają po nas strzępy, dziwne fragmenty, których byśmy nie podejrzewali o przetrwanie).



niedziela, 21 sierpnia 2016

"Żadna ścieżka nie wiedzie do poszarzałych drzwi" (Ł. Orbitowski "Inna dusza")

Łukasz Orbitowski "Inna dusza"
nie znam innych utworów Orbitowskiego, ale przeczytałam (pochłonęłam) "Inną duszę" i uważam, że jest to powieść w wielu wymiarach bardzo dobra, bardzo rzetelna i przekonująca, bardzo niepokojąca i dotkliwa, bardzo pochłaniająca myśli, czas, uwagę, emocje, skończyłam wczoraj rano, a dziś nadal mam ją w głowie, nawet nie to, że myślę o niej, ale czuję się jakbym jeszcze w niej była, a ten świat "Innej duszy" to nie jest przecież żadna kraina łagodności, tylko chrobocząca bezlitośnie rzeczywistość, do tego jeszcze ta bardzo męska konkretna narracja, bezlitosna, pełna rozmachu wyobraźnia i rewelacyjna po prostu psychologia postaci (zwłaszcza głównego bohatera), relacji, uwikłań, przenikliwość obserwacji wszelkiego rodzaju i ujęty z wielu perspektyw świat bydgoskich lat 90., świetnie zbudowana przestrzeń miasta, ale też odtworzenie specyfiki czasów, które i ja pamiętam, które też są o mnie, niewątpliwie jest to powieść, która ma wiele mocnych stron, jest też zwyczajnie dobrze, w każdym momencie nieprzypadkowo skomponowana i ma rzecz dla mnie zawsze cenną: z wyczuciem rozpuszczoną w bez reszty realistycznych dekoracjach kroplę metafizyki [nie będę streszczać wydarzeń, czy nawet ich kreślić, żeby nikomu nie zepsuć lektury, a przede wszystkim, żeby nie zagadać tego dziwnego słodko-gorzkiego nastroju, który nadal po niej mam]

sobota, 20 sierpnia 2016

"bezsenność przywołuje duchy i nawraca czas" (A. Tabucchi "Zaginiona głowa Damascena Monteira")

Antonio Tabucchi "Zaginiona głowa Damascena Monteira")
Nie pojechałam w te wakacje do Lizbony, ale zabrałam nad morze Tabucchiego, który dość podstępnie sprawił, że teraz chcę również pojechać do Porto. Jest coś w sposobie opisywania miejsc przez tego pisarza, że człowiek po prostu chce tam być, mimo że nie są to miejsca sakramencko piękne, przeciwnie - bywają mroczne, bywają biedne, bywają niebezpieczne, a jednak klimat miasta, który stwarza Tabucchi jest właśnie taki, że chcesz nim pooddychać, chcesz mieć takie doświadczenie, nie zniechęciło mnie nawet pisanie o flakach jako o najpopularniejszej potrawie w mieście... [z drugiej strony może jestem bezzasadnie uprzedzona, bo z opisu wynika, że mają one niewiele wspólnego z polską zupą, a bardziej przypominają jakaś potrawkę, poza tym wszechobecność porto, które w upalnym klimacie sączą bohaterowie wiele wynagradzała mojej wyobraźni, podobnie jak opis innych potraw, jak: sałatka z krabów, marmolada z pigwy, zielona zupa z kapusty i wiele innych]. Z powodu rozpoczęcia utworu od znalezienia bezgłowego ciała powieść wydaje się sensacyjna i niewątpliwie watki sensacyjne zawiera, ale nie one są główna treści czy materią utworu, intryga jest przewidywalna i zostaje dość szybko rozwikłana [ostatecznie już tytuł sporo podpowiada]; co ciekawe kluczową postawią wcale nie jest główny bohater - młody chłopak, ponownie dziennikarz (jak w "...twierdzi Pereira"), nie jest to nawet najmocniejsza osobowość w utworze,  sympatyczny dwudziestoparolatek, zagubiony i nieukształtowany, pracujący dla gazety brukowej, zostaje uwikłany w śledztwo, które w gruncie rzeczy za niego prowadzą inni, a które on tylko w typowym dla brukowca udramatyzowanym stylu musi relacjonować -  jest w tym coś z parodii prawdziwych kryminałów, bohater nie rozwiązuje zagadki, jej rozwiązanie po prostu mu się przydarza, bo podąża on za cudzymi wskazówkami i instrukcjami, nie będąc ani przez chwilę panem lub mózgiem wydarzeń, nie on snuje też najważniejsze refleksje, nie on jest pomysłodawcą kolejnych poczynań w toku śledztwa, nawet gazetowy styl, w którym o nim pisze nie jest jego, bo wielokrotnie deklaruje, że pisze "nie w swoim stylu" i chce prowadzić badania literackie; naprawdę ciekawe postaci, to ludzie stojący poza młodym bohaterem, które jakby się wyłaniają zza niego, Donia Rosa - tajemnicza właścicielka pensjonatu, która zna wszystkich i wie wszystko, Manolo - Cygan będący reprezentantem źle traktowanej mniejszości, a przede wszystkim ekscentryczny adwokat intelektualista i arystokrata - Sequeira, który sprawia, że powieść Tabucchiego w gruncie rzeczy nie jest utworem sensacyjnym, ale rzetelnym głosem w kwestii niesprawiedliwości, korupcji, nieuczciwości, przemocy, które naznaczają także demokratyczne kraje, bo demokracja czy nawet wolność i moc prasy wcale od nich społeczeństw nie uwalniają; to właśnie adwokat porusza wszelkie zagadnienia etyczne i inne istotne problemy z pogranicza polityki, prawa i moralności, i to on jest postacią najbardziej wyrazistą, potężną osobowością, on wywiera też znaczący wpływ na losy i rozwój głównego bohatera. "Zaginiona głowa..." to powieść... ciekawa, piekielnie dobrze napisana na poziomie pisarskiego warsztatu, pierwszy utwór Tabucchiego, w którym narracja nie zjadła dialogów, co zresztą było nie tylko znamienne dla tego pisarza w moich oczach dotychczas, ale i było zabiegiem celowym i świetnie zastosowanym; rzecz oczywista także ta powieść tego pisarza podobała mi się - z jednej strony somatyczny opis miejsc, smaków, ludzi, pogody, atmosfery, z drugiej intelektualne i emocjonalne rozważania o słabościach demokracji, o nieusuwalnej obecności zła w każdym stworzonym przez ludzi systemie, no i dodatkowo egzystencjalne smaczki bliskie moim osobistym rozterkom... do poczytania, do poczucia, do posmakowania i do pomyślenia.