poniedziałek, 30 kwietnia 2018

czarne tulipany

jesienią sadziłam czarne tulipany, które były swego rodzaju prezentem, sadziłam je z autentycznym i cichym niepokojem, czy zobaczę jak kiełkują, czy będą do tego zobaczenia powody i okoliczności, czy to się w ogóle może udać, minęły miesiące i wszystkie moje tulipany zakwitły, a każdy jeden z nich stworzył ramy mojej obecności i wpisał mnie w zupełnie nową przestrzeń, to jest coś nowego, coś ciekawego, nigdy nie miałam czarnych tulipanów, a teraz są i dają mi wiele radości


niedziela, 29 kwietnia 2018

zagar na stacji w Paczkowie

przez miasteczko, w którym kiedyś mieszkała moja mama od dawna nie jeździł już pociąg, stacja dogorywała, a w tym roku nagle reaktywowano stare połączanie miedzy Kłodzkiem i Nysą i można znowu przez Paczków pociągiem przejechać, na przykład - żeby daleko nie szukać - ja mogę przejechać przez Paczków, budynek stacji jest oczywiście w kiepskim stanie, ale wielki zegar przy okratowanych nadal drzwiach, mimo wszystko - piękny, takim zmurszałym przykurzonym pięknem, które ma gdzieś mijanie i czas, całą tę pozorność naszych decyzji, obok stali ludzie i myśleli, że to im robię zdjęcia, nawet zamachali, widziałam to kątem oka, a mnie chodziło przecież tylko o zegar, ciekawe, czy mama go pamięta?


sobota, 28 kwietnia 2018

zielonogórskie miśki 5 i grzybek (street art, cz. 44)

dziś domowy dzień, czytanie (ja "Szczygła", a K. - "Ślady") i odpoczywanie, leżakowanie z psem i bez psa, z kotem i bez, ze słonecznikiem dość często, z białym winem trochę, zatem czytamy sobie, jesteśmy sobie, wczorajsze absolutorium odpływa majestatycznie w dal, jest w porządku i dlatego to dobry moment, żeby wrzucić zbierane od dawna miśki, jest na nie teraz czas i miejsce, mam nadzieję, że żadnego nie powtarzam, bo dawno nic nowego nie wrzucałam i po prawdzie zupełnie straciłam rachubę, w każdym razie kolekcjonuję je od dłuższego czasu, by uzbierać godną porcję, choć nie powiem, żeby odniosła tu jakiś przeogromny sukces ilościowy..., w każdym razie to dziś, dziś jest ten czas, żeby zebrać i okazać miśki, aaa i grzybek też mam, znalazł się, to między miśki wsadzam, bo czemu nie?







piątek, 27 kwietnia 2018

zakończenia i pożegnania

żegnamy maturzystów, ja żegnam, bo to moja klasa, ciężko było - przez te trzy lata i teraz, podczas organizacji, sporo na mnie spadło, po prawdzie więcej niż powinno, plus użeranie się z szefostwem (tak, znowu powiedziałam za dużo i wcale nie żałuję) i jestem bardzo zmęczona, i zestresowana, ale wyszło ładnie i chyba pierwszy raz w historii szkoły udało się to urządzić w naszym luźnym, nieszablonowym stylu, elegancko, ale bez zadęcia, które było nieuchronne, gdy liceum funkcjonowało w jednym zespole z potężnym molochem, czyli z technikum, dziś było kameralnie, rodzinnie, miło... także wieczorem; oprócz kwiatków i tabla, które wyszło świetnie, bo dzieciaki same robiły (motyw małpek w części centralnej już stał się kultowy), dostałam sznurkową bransoletkę (z zawieszka chroniącą od wszelkiego zła) i kubek z napisem "mam być szczerza czy miła?", co świadczy o tym, że dzieciaki rzeczywiście mnie znają, było też after party - Maryjki, Malibu i takie tam.... no i poszły w świat maluchy i ok, tak być powinno, więc tradycyjnie: powodzenia (a najbardziej to będzie mi brakowało Madzi)

czwartek, 26 kwietnia 2018

moje kwiatki wtedy i teraz

sama sadziłam, był asystent, ale kluczowe czynności wykonałam ja, i teraz są kwiatki, od dawna nie sadziłam niczego bezpośrednio w ziemi, prawie zapomniałam, jak bardzo to lubię i jak mnie absurdalnie cieszą takie roślinki, kiedy byłam bardzo mała miałam swój kawałek ogródka... i to była wtedy zabawa, ale też radość, prawie codziennie zaglądałam, czy coś rośnie, i teraz jakbym powtarzała tamten gest - ta sama radość, to samo podglądanie










środa, 25 kwietnia 2018

wszystkie wiosenne wschody

na wiosnę powróciły wschody słońca, nadal bardzo je lubię

5.04

5.04

7.04

10.04

10.04

10.04

11.04

11.04

12.04

18.04

18.04

18.04

19.04

20.04

20.04

23.04

24.04

25.04

wtorek, 24 kwietnia 2018

zdecydowałam i koniec!

w końcu tuż przed minionym weekendem uznałam: nie uśpię psa, no nie dam rady... wiedziałam to od początku, ale moment, w którym zdecydowałam, był kluczowy, pieprzę - najwyżej kupimy mu wózek i pieluchy i trudno, będzie zasuwał ku wściekłości sąsiadów z dołu, niech to szlag, nie uśpię wesołego młodego psa, który ledwo merda do mnie ogonem, ale ciut jednak merda, bo tyle może i który patrzy na mnie czekając aż pomogę i co więcej - wierząc, że pomogę, to nie jest dogorywający staruszek, którego cierpienia skrócę, uśpienie byłoby głównie dla mojej wygody, bo pies przecież nie cierpi, po prostu ma niewładny tył, a poza tym je, bawi się, szczeka i jak na inwalidę jest pełen życia, więc nie, szlag by to... pies ma być, wymyśliłam jak chodzić na spacery z szarfą podtrzymującą tył (wykonaną z mojego ulubionego delikatnego komina na szyję...), poszliśmy, ja i pies - ja niespokojna, ale pies zachwycony, tylne łapy trochę jakby przy tej pomocy pracują, czyli rehabilitacja pełną gębą, ale przede wszystkim pies ma radochę, łazi, podlewa krzaczory i mimowolnie użyźnia park, ludzie się gapią, ale w zasadzie i ja, i pies mamy to w zadzie,od pewnego czasu oglądam regularnie filmy o psach na wózkach... wszystko się da zrobić.... no i koniec, będziemy leczyć, rehabilitować i inne takie, żadnej eutanazji - zdecydowałam tak kilka dni temu i od razu zrobiło mi się lepiej i przestałam się czuć, jak gówno wrzucone w wywietrznik, uparcie łaziłam na spacery z szarfowym wspomaganiem, no i do weta, wybrałam też firmę, gdzie zamówimy wózek, i... kiedy już prawie nie było szans na poprawę (paraliż się utrwalił), pies poczuł się lepiej! dziś ogon lata jak szalony, tylne łapy na spacerze muskają ziemię w naprzemiennym rytmie, fizjologia pod wzmożoną kontrolą, no idzie ku dobremu.... - czasami widać do cudu wystarczy decyzja i wtedy nie ma wyjścia, mistyka i złośliwość wszechświata się uginają (co za ulga...), a pies nadal na mnie patrzy, bo wie, że pomogę, jestem jak jakiś pomniejszy psi bohater...


poniedziałek, 23 kwietnia 2018

tysiąc porzuconych rękawiczek - marcowa od Daniela

dostałam dziś rękawiczkę, jak sądzę prosto z Poznania, Daniel - mimo iż chronicznie jest przeze mnie zaniedbany korespondencyjnie i że pozostaje owładnięty obecnie ojcowskim, proOlgowym szałem i zapewne nie dosypia, a może i nie dojada, strzelił w marcu fotkę rękawiczki i szast prast, dziś mam ją na poczcie - gruba rękawica, bo w marcu przecież zimno jeszcze było, definitywnie porzucona, ale w gruncie rzeczy najistotniejsze jest to, że jest to absolutny debiut Daniela w kwestii rękawiczkowej, co absurdalnie mnie ucieszyło, jeszcze jedna osoba uczestniczy w moim maleńkim szaleństwie; 
czy gdyby 20 lat temu, ktoś mi powiedział, że jedyną osobą, z którą będę miała kontakt po szkole będzie Daniel, uwierzyłabym? być może nie odrzuciłabym takiej opcji, choć odniosłabym się do niej sceptycznie, oboje byliśmy raczej skryci i mało wścibscy, i poza podobną dynamiką intelektualną i skłonnością do bycia na ironicznym oucie, nie wiedzieliśmy o siebie zbyt wiele, żadnych adresów, numerów telefonów, zwierzeń, dlatego w tamtych czasach bardziej stawiałabym na Kaśkę, Marcina, Michała oczywiście i może nawet na Gośkę, może na Patryka? z drugiej strony, kiedy na to patrzę z obecnej perspektywy, to nie czuję żadnego zadziwienia, w mojej licealnej klasie pełnej ludzi, z którymi nie miałam nic wspólnego i którzy w gruncie rzeczy w ogóle mnie nie interesowali, chyba tylko Daniel był z planety, którą mogłabym ocenić jako położoną mniej więcej w mojej galaktyce, więc chyba tak miało być, teraz to się wydaje proste, teraz mamy oboje milion lat, ale w mojej wyobraźni ciągle po osiemnaście, teraz taki Daniel wysyła mi rękawiczkę, w ja w głowie mam ciągle chudego chłopaka z czarnych trampkach i z ciemną grzywką opadającą na oczy, który cytował "Skrzydła" i łaził zamaszystym krokiem

niedziela, 22 kwietnia 2018

talerzyk

ten talerzyk z dworcowej Kawiarni "Costa" jest teraz nasz na zawsze, i jest to oczywiście krótkie zawsze, bo liczone w skali jednego ludzkiego życia, ewentualnie dwóch żyć, co też jest krótko, bo to się przecież bardziej zazębia niż dodaje, ale i tak jest to wystarczające, bo takie właśnie życie, które tkane jest z nieuporządkowanej mozaiki sentymentów, wspomnień, detali, to mi się podoba, to właśnie jest mocno po mojemu, wcale nie komplety z Ikea, nawet nie komplety z Rosenthala, po prostu gotowe, uporządkowane komplety zdecydowanie Nie, gdyż zamiast tego liczą się tylko pojedyncze sztuki - wyszperane, wydobyte, przyniesione skądś, jakoś, na pamiątkę, na zapamiętanie - ja jestem właśnie Taka


sobota, 21 kwietnia 2018

kot, który się nie bał

spotkaliśmy dziś kota, niby domowego, bo była obróżka, ale z temperamentu widać, że jednak ulicznik, z niezmąconym spokojem iskał się w słońcu, choć obok przechodziło sporo ludzi, skradałam się pewna, że nawieje, a tymczasem on powoli i od niechcenia podniósł swój ciężki tyłek i podszedł, zezwalając na chwilowe pogłaskanie przykurzonego futerka, potem wyminął nas i wrócił na swoje miejsce iskaniowe tuż przed sklepem mięsnym - fenomenalny kot wielkiego spokoju, kot wielkiej nonszalancji;
jak to jest, że znaczące wydają mi się spotkania z kotami, a o psach, z wyjątkiem mojego własnego jakoś nie pamiętam?



piątek, 20 kwietnia 2018

białe kwiaty, żółte czereśnie

ostatnio raz w tygodniu chodzę pieszo na drugi koniec miasta, na indywidualne lekcje, co tydzień mijam wielkie czereśniowe drzewo, które bez liści i kwiatów nie wygląda zbyt reprezentacyjnie - czarne, stare, pełne sęków i wykrzywionych gałęzi, jakby wygrażało niebu, ale teraz zakwitło i jest spektakularne, niezależnie od wyglądu przywołuje mi ono zawsze te same wspomnienia: 
koło domku działkowego babci Krysi, który zbudowała (czy ktoś jej zbudował? nie wiem) sobie na ziemi ojca niedaleko naszego domu (bo babcia mieszkała w bloku, ale chciała mieć domek, ogródek i truskawki, choć zupełnie nie miała do tego cierpliwości) stała sobie wielka, stara, rozłożysta czereśnia, ojciec usiłował odganiać od niej szpaki, ale z biegiem lat stracił entuzjazm, postawił jakiegoś daremnego strach na wróble i tyle, ja natomiast spędzałam na tej czereśni długie godziny, wspinałam się, chowałam w kwiatach, zrywałam przepyszne żółte czereśnie, wielkie, dojrzałe i słodkie - i to jest właśnie takie rozkoszne i słodkie wspomnienie, poza tym w ogródku babci kwitły żółte irysy, które po jej śmierci trochę usiłowałam ratować i trochę mi się to udawało, długo podjadałam też dziczejące truskawki oraz dziko rosnący w tej okolicy szczaw, potem domek stał zamknięty i przechowywano tak meble babci po jej śmierci, nie wolno tam było wchodzić, ale i tak wchodziłam, głucho pachniało tam babcią i jej rzeczami, jej życiem, ale później już tylko starością, stęchlizną i kurzem, domek podupadał, teraz go już nie ma, czereśni też, choć nie pamiętam jak to się stało, że zniknęły, chyba zwyczajnie czereśnia zestarzała się i uschła, a domek? nie wiem, niedaleko domku była też wielka jabłoń malinówka, nie przepadałam za jej twardymi jabłkami, choć jeśli się w nie wgryźć był słodkie w smaku, ta jabłonka też zniknęła w którymś momencie, ojciec chyba lubił wycinać drzewa, lubił niszczyć, bo niszczenie to najszybsza forma odmiany, a on lubił odmiany, miał wiele entuzjazmu, ale szybko się zniechęcał, w efekcie dom oraz cała okolica, cała rodzinna historia pęczniały z biegiem lat od jego nieukończonych pomysłów i inicjatyw, ale wracając do czereśni... i czasu gdy jeszcze była, pamiętam, że mnie zachwycała i że była tak zbudowana, ale bardzo wygodnie się na niej siedziało, czułam się tam u siebie i bezpiecznie, a za domkiem babci wśród truskawek był taki wielki dół, nie wiem na co, ale nie wolno mi się było do niego zbliżać, wszyscy ciągle drżeli, że tam wpadnę, ale jakoś nikt nigdy go nie zabezpieczył - straceńczy niepokój typowy dla mojej rodziny, wiec długo było tak, że chodziłam tylko do czereśni, ale nie na pole truskawek, przynajmniej do pewnego czasu, potem przestałam się tego dołu bać i właziłam do niego dla zabawy; czasami na czereśnię kogoś zabierałam, na pewno Ankę, moją kuzynkę oraz Arka, syna znajomych rodziców, z perspektywy czasu wiem, że nie przepadałam za żadnym z nich, a czereśnia jakoś ratowała i ozdabiała mi czas, który musiałam z nimi spędzać - o tym wszystkim właśnie myślę, gdy mijam czereśnie w drodze na zajęcia, myślę o tym przez kilka sekund, ale za to za każdym razem


czwartek, 19 kwietnia 2018

moja ulubiona magnolia

największe i najpiękniejsze drzewo magnoliowe w ZG rośnie przy brzydkim domu, ale i tak ozdabia jak co roku całą okolicę, i już jest, jest tylko na chwilę, bo przecież te kwiatki zaraz zaścielą całą okolicę i znikną, ale póki co są, synonim pełni wiosny, który sprawia, że zawsze myślę o wiośnie 2004 roku, która upłynęła pod znakiem magnolii, malajskich zaklęć, Arlington i ulotności, ale miała swój niepowtarzalny urok


środa, 18 kwietnia 2018

"A gdyby się dzieci takie urodziły?" ("Twarz")

byłyśmy w kinie z Asią... i oj jak mnie ten film uwierał... i nadal uwiera, nie tylko dlatego, że to jest przykry obraz o tym, że życie jest paskudne przez większość czasu, ale generalnie chyba wreszcie dojrzałam do tego, by przyznać, że nie przepadam za filmami Szumowskiej, nie umiem im odmówić wartości, pięknych scen, niebanalnych ujęć, niekiedy niezłych dialogów, często wybitnego aktorstwa czy nawet artyzmu, ale są to też filmy przesadzone, efekciarskie, pozbawione zdrowej równowagi, "Twarz" pokazuje losy zbuntowanego młodego chłopaka tuż przed i tuż po wypadku, w wyniku którego musi poddać się przeszczepowi twarzy i z ładnego chłopca z perspektywami i planami na przyszłość zmienia się w.... no cóż inwalidę i faceta po przeszczepie twarzy, widok nie jest piękny, ale najważniejsze jest tło i ludzie, my Polacy z naszymi wadami... -  nietolerancja, ciemnota, uprzedzenia, bezmyślność, pijaństwo, kłótliwość i nie powiem, że te wady nie były czy nie są prawdziwe, że ich nie mamy, ale to bardzo jednostronne i przeszarżowane ujęcie, które jak każda generalizacja zawiera błąd, do tego jest sporo scen zbędnych po prostu (nastawionych na efekt, na szokowanie), np. scena zabijania świni... całkowicie niepotrzebna, potem jeszcze dzieci na wsi radośnie bawiące się świńskim łbem? po co? przecież to nie jest standardowa zabawa polskich dzieci? ostro zakrapiane wódką i wrzaskami spotkania rodzinne, no ok, zapewne są takie, ale inne przecież też, w Polsce mieszkają różni ludzie, w tym także tolerancyjni, spokojni, wykształceni, zarówno na wsi, jak i w miastach, są Tacy i Tacy, no i ksiądz, który robi egzorcyzmy, bo chłopak z przeszczepią twarzą ma w sobie demona... no cóż za bzdura i kołtuństwo? jestem być może ostatnią osoba, która broniłaby kleru, zresztą cały film jest mocno antykościelny, wręcz okrutnie prześmiewczy i ironiczny, ale te egzorcyzmy... głupota i przesada, nie wyobrażam sobie takiej sytuacji w rzeczywistości; oczywiście jest w tym obrazie wiele prawdy, w tym ludzka ciekawość, egoizm, okrucieństwo czy także problemy społeczne, np. brak wsparcia i refundacji leczenia dla ofiar wypadków, Polska jest też Taka, ale nie tylko, i dlatego uważam, że brak temu filmowi uczciwości, wszyscy są tam.... zwyczajnie niefajnymi czy wręcz paskudnymi ludźmi, wyjątkiem jest kochająca i lojalna siostra głównego bohatera, co mimo wszystko nie równoważy całej reszty postaci z pierwszego i drugiego planu czy nawet epizodów, bo reszta po prostu programowo zachowuje się źle i po prostu głupio, to tak jakby Szumowska pokazała, że generalnie wszyscy jesteśmy głupi i źli, i to w dodatku cały czas, tak skrajny obraz nie ma nic wspólnego z życiowym prawdopodobieństwem, a przecież "Twarz" to film obyczajowy, a nie fantasy, powinien się więc do rzeczywistości w miarę uczciwie odnosić; tymczasem gdy czasami bohaterowie mówią coś absurdalnego, to prawie nigdy nie ma postaci, która by na to w jakikolwiek sposób reagowała, czyli co? wszyscy się zgadzają i myślą tak samo? a jednak w prawdziwym świecie nie jesteśmy jednakowi, ani w tym, co w nas dobre, ani w tym ,co w nas złe, film jest trudny, bolesny, interesujący, ale przykro mi, że poszedł w świat i pokazał, że Polscy są Tylko Tacy, bo to po prostu nie jest prawda

wtorek, 17 kwietnia 2018

stan klęski

nasz pies jest bardzo chory, nie chodzi i tyle, padło nawet słowo "eutanazja", które jednak omijamy łukiem w rozmowie, choć ja w moich myślach nie umiem już tak zręcznie lawirować...., ale leczymy, uparcie leczymy i nic... zawziął się, a to przecież jest najfajniejszy pies na świecie i strasznie jest nam do życia potrzebny, nie ma więc wyjścia, codziennie biegam do weterynarza na zastrzyki, rekonesansy, ratowania, w domu też lazaret dla pacjenta..., nieustanne sprzątanie, podawanie leków,  sen jak u zająca pod miedzą, choć nie chodzi przecież o te uciążliwości, po prostu samo to jedno, to że Tak jest z moim psem całkowicie wystarcza, żebym miała poczucie zupełnej samotności i klęski, i złość na świat i żal, i wszystko złe na świat mam


poniedziałek, 16 kwietnia 2018

wszelkie zaprzyjaźnione zwierzęta zaprzyjaźnionych kobiet uchwycone w parach

nie wiem, kiedy dokładnie ani jak do tego doszło, ale wysyłamy sobie z moimi koleżankami regularnie zdjęcia naszych zwierząt, często w duetach, zresztą w ogóle grupa moich znajomych do sfinksowych spotkań jest mocno zazwierzęcona, więc jest to jeden z  regularnych tematów rozmów i od któregoś momentu, chyba od chwili utworzenia grupy na WhattsUpie także stały element przesyłanych zdjęć, myślę sobie, że być może 10 czy 15 lat wcześniej słalibyśmy zdjęcia dzieci (które też się pojawiają oczywiście), ale teraz.... zwierzęta górą, i jest to być może dziwactwo, ale przede wszystkim jest to coś, co lubię