niedziela, 31 stycznia 2016

a ona znowu poszła do lasu...

...i biegła szybciej, oddychała lodowatym powietrzem i czuła, że żyje, kiedy trzeszczały jej kości i spinały się mięśnie, biegła i biegła, wiele kilometrów, świetnie jej było




sobota, 30 stycznia 2016

niezawieszenie niewiary (H. Krausser "Wielki Bagarozy")

i niby pomysł jest ok, niby fabuła dobrze pomyślana, diabeł lub nie diabeł jako jedna z postaci kluczowych, jakaś kobieta w moim wieku, z którą jakże łatwo byłoby się (przynajmniej teoretycznie) utożsamić, ciekawy obrazek, seria niebanalnych zagrań, pomysłów, sytuacji, dobrych dialogów, interesująca postać drugoplanowa i jej hobby, a jednak całość się rozłazi i nawet na chwilę nie wciąga mnie autor do wnętrza powieści, nie umiem nawet dookreślić, co to jest, ale patrzę cały czas chłodnym zewnętrznym okiem ulicznego gapia na wydarzenia, które ktoś mi (całkiem sprawnie zresztą) opisuje; patrzę sobie, doceniam, ale nie zawiesza to mojej niewiary, mojej zewnętrzności, zatem... nie obrażając Kraussera, który podobno jest "czołówką młodej generacji pisarzy niemieckich", jest to powieść z wieloma kapitalnymi pomysłami, nieźle wykonana, poprawnie, lekko nawet napisana, także w formie (w zapisie i kompozycji) ciekawa, ale w sumie taka sobie, a ja serio nie wiem czemu? może to sprawa tłumaczenia, może wina jest moja własna, że niby fajne to, a nie porywa ani nie wyrywa? no nie wiem;
mimo to warto było przeczytać dla kilku "smacznych" fragmentów:

Helmut Krausser "Wielki Bagarozy"

piątek, 29 stycznia 2016

niebo gwiaździste nade mną ("Podróż do miliarda Słońc")

Lubię Małą Mi za jej pasję poznawczą, dzięki tejże pasji z inicjatywy i na wyraźne żądanie Małej Mi wybrałyśmy się do planetarium i muszę przyznać, że fajne to było. Nie tylko dlatego, że fotel rozkładany i prawie w nim przysnęłam, ale głównie dlatego, że gwiazdy z całkiem bliska, że galaktyki tak pięknie wirują i wreszcie zrozumiałam co to jest czarna materia i dlaczego Drogę Mleczną widać tak jak ją widać, czyli z boku ją widać... no rzeczywiście się pouczyłyśmy, a do tego - co tu dużo gadać - pięknie było, jakaś kosmiczna magia i nasza absolutna kruchość, tyle świateł, sekretów i jakaś groza jednak. Syriusz tak blisko, że mogłam go prawie dotknąć, Perseidy pełne światła w mgławicach gwiezdnego pyłu, umierający Antares... "niebo gwiaździste nade mną..." - jak ktoś kiedyś powiedział, trochę zachwytu, trochę strachu.


czwartek, 28 stycznia 2016

inauguracja sezonu biegowego (a może ona poszła do lasu?)

bo zimą to ja mogę tylko w domu ćwiczyć, jeśli wyjdę pobiegać i nawdycham się ziemnego powietrza, od razu jestem chora, nie tak, że trochę, bo zwykłe przeziębienie był olała, jestem chora solidnie; nie umiem oddychać przez nos, po prostu, a oddychanie paszczą mnie załatwia na długo, zatem zimą nie biegam prawie wcale, chyba, że ciepło wyjątkowo, no, i się wreszcie ociepliło!!! i biegłam przez las, forma taka sobie, ale się biegło, się oddychało, się myślało biegnąc, las pachnie lasem, drzewa pościnane, ziemia wilgotna, czymś powoli buzuje, piękny zapach powietrza i soków ze ściętych drzew, a ja biegłam, biegłam, biegłam, światło, cienie, drzewa, wszystko od razu lepiej, rzeczywiście





środa, 27 stycznia 2016

znalezione niekradzione "pomimo czegoś"

Napis, cudzy, na ścianie, nabazgrolony, znalazłam.



Poznałam kiedyś pewną kobietę, bardzo przelotnie, nie odnalazłabym jej teraz, nawet imienia i twarzy nie wygrzebię z pamięci, jej mąż popełnił samobójstwo, a ona zwykła mawiać, że ludzi nie kocha się za coś, ale pomimo czegoś; zawsze mnie zastanawiało, czy kochała go "pomimo" i gdzie jest granica w "kochaniu pomimo czegoś", granica, za która zgadzasz się na zbyt wiele, by miłość mogła przetrwać i się nie poniszczyć. Chciałabym wierzyć, że w ogóle nie kocha się za coś, tylko za zupełną darmochę, z powodu transcendentnych przyczyn, może nawet przeznaczeń, magnetycznych przyciągań, irracjonalnych przeświadczeń, które nie dadzą się uzasadnić, z powodu kompatybilności, która nie potrzebuje ideału, ale dopasowania. 

wtorek, 26 stycznia 2016

jednakowoż spodziewałam się, że przyjdzie (Wim Mertens - Struggle For Pleasure)

Nie widziałam Michała od kilkunastu lat, ale zawsze wyobrażałam sobie, że żyje gdzieś długo i szczęśliwie, robi karierę, jest cudownym mężem, kochającym ojcem, idealnym synem, rozwija swoje pasje, ocala typową dla niego szlachetność, której nic nie naruszyło, jest po prostu dobrym człowiekiem, który ma dobre życie, wierzyłam w to i życzyłam mu tego. I miałam pozbawioną logiki, choć graniczącą z niezachwianą pewnością nadzieję, że się jakoś kiedyś odezwie, spodziewałam się tego po nim, wierzyłam w naszą starą, nieprzerdzewiałą przyjaźń, i tysiące wspomnień, i sentymentów, i swego rodzaju przywiązań, których nigdy nie rozumiałam, ale które uważałam za wartość ponadczasową; pamiętam taki czas, kiedy byłam małą dziewczynką, że nikt nie był mi bliższy niż Michał i nikt nie znał mnie lepiej, a przede wszystkim nikt nie okazywał mi tyle tolerancji i zrozumienia, nawet gdy zupełnie na nie nie zasługiwałam. Słoneczny rewers moich mrocznych stron, lubiliśmy być ze sobą i to było zwyczajnie niezwyczajnie miłe, to miało wielką wartość, a że jestem sentymentalną gęsią, to dla mnie nadal ma. Dostałam życzenia posturodzinowe od Michała, bardzo zaskakujące tu i teraz, ale globalnie - wcale nie. No, to przyszedł. Ucieszyłam się.

poniedziałek, 25 stycznia 2016

główka, motyka, słońce

moja boląca główka stała się dziś faktycznie szkolną wymówką, siedzę sobie i cierpię, a co tam, jak cierpieć to z fasonem, de facto wegetuję, ale żeby nie wiało martwotą i dogorywaniem, analizuję sobie trasę mojego pierwszego biegu w tym sezonie: Cross Żagański, hm... to jednak może być raczej trudne, ale nic to, do marca mnóstwo czasu, się potrenuje, się pobiegnie; tylko te ostre fragmenty pod górę... no, no, no, oby to nie było słońce, na które się naiwnie, choć ambitnie porywam z motyką...


niedziela, 24 stycznia 2016

bardziej Niemen niż Chrystus

rzecz abstrakcyjna: spacer po Świebodzinie, miasteczko, mieścinka dość zaniedbana, a szkoda, bo kamienice bywają śliczne, a ledwo się trzymają, wszystko do obejścia w godzinę, Chrystus oczywiście ukoronowany złotem wyrasta surrealistycznie z ziemi, nie da się go pominąć ani zaakceptować jako normy, nie wiem, co zrobić z tym widokiem, staram się pomijać, uwierzyć własnym oczom nie mogę, bo jak? tymczasem jednak warto powiedzieć, że całkiem fajny Niemen siedzi sobie na rynku w Świebodzinie i zapraszająco wygląda, tak że chce się obok posiedzieć, i tego Niemena postanowiłam zapamiętać bardziej, trochę także pluchę, zawilgocone kamienice, które kiedyś był zapewne cudne, do tego piękne drzwi do niektórych, takie miasto właśnie przedreptałam



sobota, 23 stycznia 2016

II Zimowy Festiwal Oglądania w Tandemie - dzień 5. (koncert Renata Przemyk Akustik Trio)

[Połączyłam festiwale Osobności i Tandemowatości, bo jedno bez drugiego nie ma sensu i nie istnieje.] Kino mi się przeżarło, w teatrze nudy, ale na szczęście jest koncert, wyczekiwany po prawdzie. Kameralny, na... może z 200 osób, gitarowy, Przemykowa tym razem akustycznie i często w stylu i rytmie hiszpańskojęzycznych pieśniarek (coś jak Evora, coś jak Buena Vista Social Club...), pięknie to wyszło, ładny ma Przemykowa ten zaśpiew, nie sądziłam, że można to zrobić po polsku tak sprawnie, do tego świetne aranżacje, nawet do piosenek znanych i słyszanych już wcześniej, co jakby rzeczywiście dało im nową jakość, dwóch panów na gitarach, bardzo dobrych zresztą, instrumentalnie wow, rzetelni muzycy, Przemykowa na szeroko pojętych instrumentach perkusyjnych (rozpoznałam cymbałki, dzwoneczki i bębenek, reszta to enigma) oraz na gitarce trochę, w czerwonej sukni, gadająca tak jak to ona ciut za dużo, ale dość sympatycznie; emocjonalnie rzeczywiście bardzo dotyka, mnie przynajmniej wręcz porywa, takie granie i śpiewanie, bardzo dobry projekt muzyczny, świetnie zagrany i zaśpiewany koncert. [Tomaszowi dziękuję, że poszedł i się prawdziwie zachwycał.]

coś nowszego:

coś starszego:



piątek, 22 stycznia 2016

II Zimowy Festiwal Osobnego Oglądania - dzień 4. Srebrne Lwy (EXCENTRYCY czyli po słonecznej stronie ulicy)

Przede wszystkim swing, swing, swing... ależ piękny swing! który rozświetla szary swat i nadaje eleganckiego połysku nawet suchej akademii ku czci Gierka czy innego sekretarza. Jestem oczarowana klimatem tego filmu i tym jak mądrze poprowadzono fabułę tak, że historia polskich lat 50. nie przytłoczyła jakąś przyciężką martyrologią głównej opowieści, ale pozostała umiejętnie obecna. To ładny film, z niesamowitym drugim planem aktorskim: Opania, Zborowski, Pszoniak, Dymna, Dziędziel, Szejbal, Ferency, Zawadzka, Kowalski - po prostu plejada starego pokolenia znakomitych polskich aktorów, którzy dają tu radę, od razu skupiają uwagę, kradną dla siebie przestrzeń, każdy z nich tworzy wyraziste zapamiętywane postaci. Blado przy nich wypadają kobiece postaci pierwszego planu, drugoplanowa, przeklinająca jak szewc Dymna jest królową, która przygasza urokliwą w sumie Bohosiewicz i w zasadzie unieważnia piękną i irytującą w tym filmie Rybicką - cóż za przewidywana, sztampowa famme fatal, ale może tak napisana, może taka miała być? Stuhr jest fajny, ja tam lubię Stuhra, kupiłam go w tej roli, w tym wdzięku, charyzmie, którą jakoś tak lekko wniósł do opowieści. Wiele razy zupełnie szczerze się zaśmiałam, choć film w sumie słodko-gorzki, nie pozbawiony trudnych, powojennych i historycznych ech, a mimo to króluje wdzięk, piękna muzyka, radość i... rzecz nieoczywista w polskim kinie, wygrywa muzyka, przyjaźń, pasja, radość życia (że tak ciut zaspoileruję), one też dominują konsekwentnie w całym filmie.
Uwiodła mnie ta muzyka i ta historia, nie będę się czepiać... a niczego nie będę. Srebrne Lwy w pełni zasłużone.



- Walczył pan na wojnie...
-Nie, to ze mną ktoś ciągle chciał walczyć, a ja to po prostu miałem w dupie.

*********
- Nie ma żadnej historii, nie ma ideologii, a wojna to straszne draństwo, historia to tylko usprawiedliwienie dla podłości.
- A miłość do ojczyzny?
- Moja ojczyzną jest muzyka.

*********
- Może zamiast mi płacić za kolację, mogłaby pani zrobić dla mnie coś innego?
- A co? Patrząc na pana, wiek, wygląd i umysłowość wydaje mi się, że mogłabym dla pana zrobić tylko beret na szydełku.

czwartek, 21 stycznia 2016

II Zimowy Festiwal Osobnego Oglądania - dzień. 3 "trzeba wieszać" (NIENAWISTNA ÓSEMKA)

Taki sobie Tarantino, zrobiony z nonszalancją reżysera, który wie, że jest dobry, sławny, że ludzie przyjdą. Trzy godziny!!!! ale się ogląda, mimo pewnych dłużyzn dość wartko, muzyka Morricone to też wartość, tak jak i piękne zdjęcia i plenery, sam pomysł, że Dziki Zachód - kojarzony raczej z krajobrazem spalonym słońcem - tutaj jest totalnie zasypany śniegiem jest dość ciekawy, nieszablonowy, no i bardzo efektowny wizualnie; bardzo mocną stroną filmu jest dobre aktorstwo (genialny Kurt Russell, bardzo dobry Samuel L. Jackson i absolutnie niesamowita w graniu jednym gestem, spojrzeniem, pomrukiem - Jennifer J. Leigt, tymczasem etatowi ulubieńcy Tarantino: Roth i Madsen.... utknęli w starych manierach, trochę wtórni, jakby zawsze u Tarantino musieli grać tak samo i to samo), zatem siłą filmu jest to, że aktorzy mocno siedzą w tych rolach, choć scenariusz jest raczej... miałki, zawsze ceniłam Tarantino za świetne dialogi, a tutaj... no tak sobie, jest płytko, jest płasko, sytuację ratuje solidne napięcie emocjonalne, które jest budowane między aktorami (trochę poprzez muzykę, trochę przez ujęcia, trochę przez grę aktorów), ma się w efekcie wrażenie, że te ich rozmowy są lepsze niż są, ale jak się wsłuchać są to rozmowy na cztery nogi, płaskie jak uliczny chodnik, choć świetnie powiedziane, świetnie zagrane; intryga jest spójna, to rzetelna opowieść, ale...... o dziwo przewidywalna, nie zaskakuje, nie zadziwia; podobał mi się natomiast mocno teatralny charakter filmu, w sumie jest on bowiem osadzony na małej przestrzeni, owszem za oknem zamieć szaleje, śnieg sypie, ale prawie cała akcja osadzona jest w małej chacie, stacji zwanej pasmanterią Mimi, gdzie grupa bandziorów chce przeczekać burzę i coś jeszcze na tej burzy ugrać, to że się na siebie rzucą jest więcej niż oczywiste, swego rodzaju zagadką jest tylko kolejność zgonów, a i ona nie zaskakuje za mocno; co więcej wszyscy wszystkich znają, wszyscy już gdzieś się ze sobą spotkali lub znają się z cudzych opowieści, to sprawia, że ma się wrażenie, że w ogóle świat tych ludzi jest bardzo mały, że są na siebie skazani; dużo zbliżeń, dużo dialogów, jedna scena - jest to bardzo teatralne, więc nic dziwnego, że widz skupia się na dobrej grze aktorów, do tego istotne stają się też dekoracje, a wystrój chaty to akurat mocna strona; fajne były również elementy historii, które przeciekały do fabuły, okres tuż po wojnie secesyjnej, wzajemne żale, antagonizmy i zbrodnie jeszcze parują w pamięci bohaterów, niegdysiejsi antagoniści spotykają się w małej chacie i szybko rozpoznają... początkowo jest to fajnie pokazane, a potem jakby ten element zamiera i znika, szkoda, to był cenny składnik tych relacji i całego tła; podziwiać można Tarantino za rzetelność tej opowieści, za to że chce wszystko opowiedzieć spójnie, chce wygrać każdą nutę, prowadzi to do wielu dłużyzn, ale daje poczucie pełni, tego, że opowieść wybrzmiała do ostatniej sceny; mimo wszystko... film średni, choć to nadal Tarantino, a jak ktoś lubi Tarantino, to i tu znajdzie smaczki i powody do zachwytu, świat bez dobra, zły, brudny świat złych brudnych ludzi, w którym jednak przewrotnie pojęty honor i lojalność ślizgają się poprzez morze krwi.



- Trzeba wieszać tych najgorszych, bo tych najgorszych wieszać trzeba.

środa, 20 stycznia 2016

II Zimowy Festiwal Osobnego Oglądania - dzień 2. "tylko chwila" (MOJE CÓRKI KROWY)

I polskie kino, a czemu nie!? I znowu rodzinny dramat, po wczorajszym mam poczucie, że przedawkowałam takie rodzinne psychodramy, ale... to jest przede wszystkim warta uwagi opowieść, spójna, psychologicznie znakomita, no i Kulesza jest boska, gdyby urodziła się powiedzmy w kochanym komercyjnym USA, byłaby jak Meryl Streep, co tam - byłaby lepsza niż Meryl! Kulesza jest genialną aktorką po prostu, wymiata w tym filmie; Marian Dziędziel oczywiście takoż w formie, ale przy Kuleszy wszyscy inni to jakby drugi plan się robi, zamiast opowieści o rodzinie, jest to opowieść o kobiecie w rodzinie, ciepła opowieść, okrutna opowieść, miejscami zabawna, gorzko-słodka, ładna rzecz, do tego bardzo dobra muzyka w tle, dobrze skomponowany, spójny scenariusz, nudny i kiepski Dorociński, za ładne, schematycznie ukazane najmłodsze pokolenie rodziny, całkiem zbędna Warszawka w tle (czy naprawdę nie ma już innych miejsc do życia i pokazywania?), jednakowoż w sumie: polskie kino w dobrej formie.


- To życie tutaj to tylko chwila.

wtorek, 19 stycznia 2016

II Zimowy Festiwal Osobnego Oglądania - dzień 1. "Nie potrzebuję księcia" (JOY)

Film ciekawy, z obiecującą obsadą, która daje radę zgodnie z oczekiwaniami, poza tym wciągająca opowieść, dobre dialogi, interesujące tło obyczajowe (amerykański rynek telezakupów w fazie wstępnego kiełkowania, niezłe), do tego całkiem niezła warstwa psychologiczna, choć momentami spłycona i nadmiernie oczywista, jakby mi ją ktoś do głowy łopatą nakładał; ogólnie to nie, żeby Oskar od razu i nie, żeby mnie "Joy" zabijał, choć jest to film dobry, dobrze skomponowany, zagrany i pomyślany; subiektywnie odnotowałam go przede wszystkim jako dość przykrą w odbiorze opowieść o relacjach w rodzinie, główna bohaterka powinna kilkakroć utonąć w morzu frustracji i kompleksów, a tymczasem jako ten Syzyf zasuwa pod górę wbrew wszelkim przeciwnościom, wahałam się cały czas - współczuć czy podziwiać? gatunkowo... oczywiście biografia, absolutnie nie jest to jednak komedia, przynajmniej mnie taki gorzki humor o barwie piołunu nie bawi, na pewno jest to bolesny, miejscami paskudny w wymowie dramat rodzinny, także obyczaj w klimacie american dream... ale cena z to marzenie... wow... wysoka.... horrendalnie 


- Nie potrzebuję księcia.

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Karina

Dziś moja przyjaciółka ze studiów, Karina kończy 37. lat, bardzo żałuję, że nie mam już z nią kontaktu i nasze drogi jakoś totalnie się rozeszły, żałuję, że do tego dopuściłam, wierząc, że i tak się jakoś odnajdziemy, a przecież należało się po prostu nie gubić za bardzo; często zastanawiam się, co się z nią stało, pamiętam, że miała piękny stary dom z sadem na Starołęce, piekła świetne ciasta, była zupełnie niestabilna i nieprzewidywalna emocjonalnie, ale bardzo się starała, malowała na szkle, lubiła robić zdjęcia, nosiła kolorowe rajstopy, miała wiele wdzięku i błyskotliwości, a przede wszystkim jednak zauważała ludzi, szukała kontaktu, matkowała im, ale też zamęczała swoimi nastrojami, kiedy świat nie dorastał do jej wyobrażeń i marzeń, a zwykle przecież musiał nie dorastać, no i miała wiele trudnych sekretów, których nigdy nikomu nie zdradziłam, choć nie wiem, czy postąpiłam wówczas dobrze; brakuje mi Kariny niekiedy... ale może tak miało być? takie pożegnanie i osobność? nie wiem, tymczasem jednak: z okazji urodziny, życzę sobie i życzę jej, aby żyła długo, szczęśliwie i zdrowo, i  aby znalazła równowagę, której zawsze pragnęła.

niedziela, 17 stycznia 2016

wnętrza szaf

Sekrety pięknych szaf nawet najszczelniej lub najsprytniej ukryte wypełzają z nich w najmniej odpowiednich momentach, a wszystko, co pozostało, co nie jest powyrzucane, co mówi poprzez to, że zostało ocalone z rozlicznych selekcji i przetrząsań, wszystko to wychyla się z kątów i kącików, głośno syczy mi do ucha swoje niewymazywane "jestem" i czasami ok, czasami to nie znaczy nic, a czasami to wszystko zmienia; otwierają się szafy z dumą lub wahaniem, a ja podziwiając kurtuazyjnie ich zawartość, widzę wyłażące ze szczelin krętactwa, słabości, pęknięcia na rzeczywistości; taki pomniejszy, dość upierdliwy talent, taka nieznośna łatwość, z którą - wraz z pierwszym spojrzeniem - mimowolnie i bez premedytacji czy entuzjazmu wietrzę kruchość, wietrzę kłamstwo, wietrzę krew. I jest to rzecz mało przyjemna pod każdym względem. Chciałabym się mylić, a przecież właśnie nie, nie mylę się.

sobota, 16 stycznia 2016

posturodzinowe osładzanie świata

Że życie trzeba osładzać to wiadomo, że rzeczywistość bez różnego rodzaju osładzaczy jest nie do zaakceptowania to takoż wiadomo, osładzacze trudno potem spalić, jeśli są spożywcze - i to też wiadomo, ale... ostatecznie, co z tego? w końcu godnie przetrwałam urodziny, w końcu mam jakieś upiorne przeziębienie, choć udaję, że nie mam, w końcu w pracy trwa niepojęte szaleństwo, które staram się bez powodzenia ujarzmić, no i czarne koty w ogóle chodzą całymi stadami, a grono znanych mi ludzi, którzy biorą leki psychotropowe ciągle rośnie -  w obliczu takowych okoliczności tuczące jak diabli ciastko po prostu mi się należy, duże ciastko i morze kawy, banalna uroda życia, a niech tam, niech będzie, a co mi tam... (za ciastko dziękujemy Tomaszowi, który zakupił, przytachał  i pomógł zjeść oraz cukierni "Siódme niebo", która ciastko stworzyła).




piątek, 15 stycznia 2016

straszliwość bycia (S. Chutnik "Kieszonkowy atlas kobiet")

Od dawna chciałam to przeczytać, pierwsza powieść Chutnik, "Kieszonkowy atlas kobiet", no i czytam: STRA-SZLI-WE. Chutnik w ogóle zwykle wyciąga okropność i chropowatość życia, i mocno uderza w moje życiowe obawy: starość, choroba, dziwaczenie, śmieszność, niedołężność, śmierć - pospolite, nieuniknione straszne rzeczy, o które potykamy się codziennie we własnym lub cudzym doświadczeniu, nie lubimy jednak, by ktoś je nazywał, by podtykał nam je pod nos. Mimo wszystko zaczytuję się, bo jest to rzecz dobrze napisana, dobrze stworzona, umiejętnie, z drobną nutką wyjaskrawiania i przesady, być może koniecznej, by wydestylować z rzeczywistości to, co autorkę interesuje, to, na co chce wnikliwiej spojrzeć. Poza tym: dobra, czasami wręcz znakomita psychologia; umiejętnie zszyta wielowątkowość i tylko niekiedy naderwana spójność opowieści, co w pierwszej powieści jest w zasadzie do wybaczenia, tym bardziej że zdarza się z rzadka i jest widoczne tylko dla czepialskiego oka; obserwacje socjologiczne, z którymi nie da się nie zgodzić, których nie da się nie zauważyć, choć ja zawsze chcę wierzyć w wyjątki od reguł i generalizacji wszelkiego typu. Powieść jest o kobietach czy raczej o kobiecości, w szerokim sensie tego słowa, bardzo genderowa, trochę feministyczna, ciekawa, ale tak naprawdę chodzi w niej chyba o to, że życie jest trudne i jest to samotny trud, że nasze życiowe historie mają smutne schopenhauerowskie zakończenia, że tak łatwo potknąć się o samego siebie - i przecież to prawda, może nieprzyjemna, ale jednak prawda, którą tak podaną można docenić. Wszystkie jesteśmy Mariami, tak po prostu jest. Ratuje nas tylko sen.

S. Chutnik "Kieszonkowy atlas kobiet"

środa, 13 stycznia 2016

"coś mi to robi" ("Prąd" Przybysz)

zatem po pierwsze płyta "Prąd" Przybysz jest bardzo dobra, zasłuchuję się i osłuchuję coraz bardziej;
po drugie - z innej beczki - czy "może być tak,że skończy się to płaczem"?, zawsze może, oczywiście, zawsze i w każdej dziedzinie, ale nadal nie jest to dostateczny powód, by nie próbować, A. próbuje, M. próbuje, ostatecznie nawet ja, w pewnym zakresie mojego cynicznego sceptycyzmu, próbuję (być, lubić, poznawać, walczyć, bronić, przetrwać, kochać, rozwijać się, ocalać, znać, przeczuwać, wiedzieć, rozumieć, zauważać, nie poddawać się, nie zwariować)

wtorek, 12 stycznia 2016

ballada podszyta niepokojem na teraz, dziś i tu

Z pewnym niepokojem i niedowierzaniem patrzę na świat, i rok 2016 jest od początku zdecydowanie rokiem pełnym moich nie za dobrych (czy wręcz złych) przeczuć, czy ja mały ludzik mogę czemuś zapobiec, czy mój protest miałby znaczenie i sens? Ludzie wychodzą na ulice, więc wierzą, że tak, że protest ma moc, być może sprawczą, choć ja nie widzę, by coś sprawiał i obawiam się o mój mały światek, o moje pozorne, małe życie. W dodatku także w tym życiu, na małym podwórku codzienności ocieram się o dziwne, niepojęte konszachty, pomówienia, donosy, kombinacje, wyrazy bezzasadnej mściwości i niewdzięczności płynące z pobudek, które mogę określić tylko jako niskie i gówniane. Wszystko to oczywiście bywa, oczywiście zdarza się, ale chyba wciąż mnie zaskakuje, widać nadal bywam idealistą. I przypomniał mi się też dziś Gałczyński... wiersz, który kiedyś umiałam na pamięć, i jak zazwyczaj powiedziałam sobie: byle nie być pętakiem, byle portki się człowiekowi zbyt haniebnie nie trzęsły... to już będzie całkiem nieźle - zatem rzeczywiście pozostaję idealistą, po prawdzie pewnie głupim i naiwnym, i nie ma się czym chwalić, są jednak gorsze wady i gorsze przewiny wobec ludzi i świata, prawda? tak mi się wydaje, że chyba prawda... że są.


Konstanty Ildefons Gałczyński

Ballada o trzęsących się portkach

Posłuchajcie, o dziatki,
bardzo ślicznej balladki:

Był sobie pewien pan,
na twarzy kwaśny i wklęsły,
miał portek z piętnaście par
(a może szesnaście)
i wszystkie mu się trzęsły:

włoży szare: jak w febrze;
włoży granatowe: też;
od ślubu: jeszcze lepsze!
marengo: wzdłuż i wszerz.

Krótko mówiąc, w którekolwiek portki
kończyny dolne wtykał,
to trzęsły mu się one
jak nie przymierzając osika.

w ten sposób, przez trzęsienie,
pan żywot miał bardzo lichy,
bo wszędzie, gdzie wszedł, zdziwienie,
a potem śmichy i chichy.

W końcu babcia czy ciocia,
już nie pamiętam kto,
powiedziała do tego pana:
"Chłopcze, ty uschniesz, bo

nad portek sprawą przedziwną
wylałeś trzy morza łez,
a znowu nie jest tak zimno,
więc spróbuj chodzić bez.

Toć są materiały urocze.
Toć są, kochanie. Toć.
Ty kup sobie jakiś szlafroczek
i w tym szlafroczku chodź;

lub od razu na zadek
kup sobie spódnic troszkę,
a na wszelki wypadek
parasolkę. I broszkę;

też innych rzeczy mnóstwo,
kociackie ochędóstwo,

rzęsy z drutu, najlony -
i już będziesz urządzony,
a wąsy sobie wyskub.
I tak wyglądasz jak biskup".

Kupił pan sobie szlafroczek,
chodził w szlafroczku roczek,
ale tylko w ciemności,
bo i szlafrok trząsł mu się cości;

a portki schowane w kredensie
też się nie zrzekły tych trzęsień;
trzęsło się całe mieszkanko,
kanapy i futryny,
bo to był dom melancho i bardzo cyko ryjny.

Tutaj się kończy ballada
o portkach się trzęsących,
z ballndy morał gada,
morał następujący.

GDY WIEJE WIATR HISTORII,
LUDZIOM JAK PIĘKNYM PTAKOM
ROSNĄ SKRZYDŁA, NATOMIAST
TRZĘSĄ SIĘ PORTKI PĘTAKOM.

poniedziałek, 11 stycznia 2016

mgła i plucha, plucha i mgła

jest obleśnie, mokro, wilgotno, chłód pełza i cierpnie od niego skóra, każdy fragment rzeczywistości wygląda jakby chciał pochłaniać ludzi, a zjada tylko ich życiową energię, ślizgam się i brodzę, chronicznie przemakają mi buty, więc i ja cała przemakam do szpiku kości lepkim chłodem, tak naprawdę mam chęć jedynie spać, spać, spać i nie otwierać nikomu drzwi


 

niedziela, 10 stycznia 2016

rozważania o porywaniu ("Magnetyzm Serc" B&R)

Pod wpływem "Córek dancingu" posłuchałam Ballad i Romansów, bo jakoś muzycznie rzeczywiście mnie to chwyciło, słucham, słucham, koncert w Trójce, słucham, słucham, jakaś płyta, słucham, słucham, trochę fałszują dziewczyny na koncertach, dosyć prymitywna też ta elektronika, teksty nie zawsze... no po prostu nie zawsze jakieś i o czymś, ale może nie muszą? w sumie... niby to ma specyfikę, ale jednak nie, no nie jest to jakieś mocno fajne lub wyrywająco-porywające, zwłaszcza jakbym to z graniem elektro Rebeki zestawiła... czy z melodyką i tekstami Bisquita albo Domowych Melodii no nie, nie zabija, ale z drugiej strony, na przykład "Magnetyzm serc" wpadł mi w ucho i łaził za mną jakiś czas, czy namolne łażenie jest cechą dobrej muzyki albo potencjalnego przeboju? Czy tylko jednym z wielu natręctw? przypadkiem? nigdy tego nie wiem; suma sumarum.... B&R eeee.... takie sobie, jednak; choć przecież w filmie jakoś to grało... zagadka.

sobota, 9 stycznia 2016

Fistaszki - dla dzieci o dzieciach

poszłyśmy sobie na urokliwą bajkę, z tych bajek, co do których wydawało mi się, że już nikt takich nie robi, bez efektów specjalnych czy widowiskowego trójwymiaru, bez płynnej kreski naśladującej perfekcyjnie ludzkie ruchy, bez dwuznacznych żartów, bez rozśpiewanego patosu, bajka w całości dla dzieci i o dzieciach, wdzięczna, niewinna, prosta, z morałem nawet, śliczna rzecz

piątek, 8 stycznia 2016

"dlaczego wciąż mnie wołasz?" (Natu "Królowa Śniegu")

Jest zimno, jest śnieżnie, a mi się właśnie przypomniało, że ktoś kiedyś dawno temu nazwał mnie Królową Śniegu - nie był to oczywiście wówczas żaden komplement - i jakoś tak, wszystko się nagle zgadza... nawet to wołanie i nawoływanie, które czasami skądś przecież słyszę. Nie odzywam się, bo przecież milczenie to też odpowiedź, nadto wyrazista, tak? tak.

środa, 6 stycznia 2016

powiało Oskarami i wielką trwogą ("The Big Short")

No, no, no, mocna rzecz, ładnie zmontowana, kompozycyjnie z pomysłem, opowieść wartka, choć temat potencjalnie nudnawy dla ludożerki, pomysłowo zrobiona całość, film koniec końców długi, dobrze ponad dwugodzinny, a w napięciu i uwadze trzyma dość konsekwentnie, świetne aktorstwo, wartkie dialogi i serio... w kwestii tematyki (krach rynku nieruchomości i kryzys ogólnoświatowy) kurczę, nie chciałam tego wiedzieć. Będzie Oskar? oj musi....

wtorek, 5 stycznia 2016

ślady na śniegu

Szłam wieczorem po świeżym śniegu, myśląc, że tym właśnie tak naprawdę jestem, śladami, które po mnie zostają na śniegu. Czysta ulotność.

Odkryłam, że nie umiem rozmawiać z T. i jest to smutne odkrycie. Umiem go tylko słuchać. Jego słowa wydają mi się jednak nietrwałe, nierzeczywiste, pozorne, jakby w prawdziwym świecie, w burej codzienności, w działaniu, czynie niewiele mogło im odpowiadać, no właśnie, takie ślady na śniegu... patrzę bez zdziwienia, jak odchodzi, kiedy powinien zostać, milczy, gdy powinien mówić, ucieka, kiedy warto powalczyć, wiatr przywiewa chropowatość, a on zwiewa, nawet nie bardzo go można za to winić, ale ja temu wszystkiemu nie ufam, nie dowierzam nagłym zmianom nastrojów, drobnym skaleczeniom, podniesionemu nieznacznie głosowi, przeczuleniu wobec tonów moich nielicznych wypowiedzi, temu uchylaniu się, dlatego nic nie mówię, nie wierzę, by to prowadziło do... do czegokolwiek, nie ma rozmowy, gdy nie ma zaufania, rzecz jest nienowa i w sumie przede wszystkim męcząca, ale i tak jakoś przykro, taka piękna daremność. Zdarza się. Także mnie.

poniedziałek, 4 stycznia 2016

samo przypełzło

po długiej przerwie powrót do pracy (nawet lubianej przecież) zwyczajnie jest swego rodzaju karą, odprawiałam dziś zatem moje zwykłe rytuały bez przekonania i jakoś rzeczywiście się wymęczyłam, po tablicy przepełzła mi mała gąsienica, która miała cechy wkurzonego świetlika, tymczasem jednak kilka stworów o urodzie dżdżownicy krąży i nie podoba mi się to, skąd biorą się te małe, śliskie podłości, które tak szybko wrastają w krew? dlaczego ludzie są tacy dla siebie? i dlaczego wydaje się to przychodzić im tak łatwo? brzydko jest na to patrzeć i równie brzydko tykać, a bywa, że trzeba, że należy, że powinno się, myślę o tym z niechęcią


niedziela, 3 stycznia 2016

"Fotografia stwarza złudzenie" (I. McEwan "Czarne psy")

Czytam sobie, podoba mi się, sprawnie napisana rzecz. Uciekam myślami w inny świat, choć jeszcze nie do końca wiem, przed czym to całe uciekanie. Nie lubię zdjęć, czy raczej nie lubię na nich być, oglądać lubię, to zupełnie coś innego - patrzeć na świat i być w nim nieobecnym.


sobota, 2 stycznia 2016

rok temu, czyli przed dwoma dniami (Listy do M. 2)

byłam sobie sama całkiem na filmie o świętach i miłości, obok mnie babeczka, też sama, spora babeczka, poza tym w kinie generalnie sporo kobiet, głównie w systemie dwójkowych, więc trochę żałowałam,że nie zabrałam Marty, kilka par, żałowałam,że nie kupiłam popcornu (bo tak, zdarza mi się być prymitywem jedzącym w kinie, czasem lubię, co ja na to mogę...) i jeszcze.... film fajno-fajny, totalnie nieprawdopodobny życiowo, ale czy musi być? miłe kinko, ładnie zrobione, ciekawy system wątków, podjętych prawe zawsze  z poprzedniej części, żadnych większych katastrof, sporo happy endów, miła muzyka, szczerze zarechotałam się co najmniej kilka razy, przyjemnie było, nie zabijało to to pod żadnym względem, ale było właśnie... przyjemne, dobrze skonstruowany gwarant miłego czasu przed wielkim ekranem z popcornem w garści lub bez, w towarzystwie lub bez

piątek, 1 stycznia 2016

lekko, łatwo, przyjemnie (Słaba płeć?)

i tak, to jest pospolity banał, i tak, trochę mi jest wstyd, ale mam takie noworoczne postanowienie, że w tym roku ma być fajnie - lekko, łatwo, przyjemnie, uroda życia bez żadnego spinania tyłka w jakiejkolwiek dziedzinie, być może się nie uda, ale zamierzenie jest, planuję więc dobry rok bez napinania psycho-emocjonalnej muskulatury, i zaczynam tak: że kino, że lekka komedyjka, przyjemna zaiste, nie żeby film ambitny, ale zaśmiać się można trochę, wzruszyć co najmniej raz, Olga Bołądź ma wiele wdzięku i jest niezłą aktorką, co w takim filmie wystarcza zupełnie, drugi plan całkiem ok, muzyka spoko, trochę Warszawy złośliwym okiem - ok, fabuła dorzeczna i zabawna (mimo że ociera się o "Pokolenie IKEA"), szczęśliwe zakończenie i takie tam... a co? czasami po prostu powinno być fajnie, nie? i czasami jest, na szczęście

Szczęśliwego Nowego - wiadomo