sobota, 30 maja 2020

"To kwestia wstydu. Poczucie winy sprawia, że człowiek zwyczajnie się wstydzi." Piotr Wójcik "Wina. Metropolia"- book tour 27 (30/52)

"Wina. Metropolia" Piotra Wójcika to jest książka o dynamice i temperaturze dziennikarskiej relacji z miejsca zbrodni. I to się może podobać, a zarazem to może przeszkadzać. Mnie naleciałości publicystycznego stylu, który pożerał niejako literackość powieści często przeszkadzały. Z drugiej strony na poziomie intrygi kryminalnej powieść mnie wciągnęła, szczególnie ten problem poczucia winy i destrukcji, którą sieje ono w życiu wielu osób, co dotyczy zarówno ofiar, jak i sprawców zbrodni, a także ludzi wydawałoby się postronnych. Do tego powieść oferuje dość złożone psychologie postaci, w tym zwłaszcza komisarza Pawła Góralczyka, który prowadzi śledztwo, całkiem ciekawa jest też rozbita na postaci narracja, która pozwala śledzić poczynania i myśli różnych osób uwikłanych w śledztwo w sprawie morderstwa - to wszystko sprawia, że "Wina" wciąga. A mimo to finał jest gorzki... i nie do końca umiem się z nim pogodzić.

Akcja zaczyna się od sceny brutalnego i wyrachowanego mordu na charyzmatycznym i wpływowym księdzu Nosolu w Katowicach. Z miejsca zbrodni ucieka na oczach świadków miejscowy łobuz, Dawid Kwiek, który wielokrotnie groził księdzu, w dodatku ucieka umazany jego krwią, więc pozornie sprawa wydaje się oczywista, mimo to jest to oczywistość, której zarówno prowadzący śledztwo komisarz Góralczyk, jak i czytelnik nie traktują serio. Miasto, które i tak rozdzierane jest wieloma konfliktami, zaczyna tętnić od domysłów i spekulacji, wszystkim zależy na szybkim wyjaśnieniu sprawy.  Ksiądz uwikłany był też w lokalną politykę, co w pewnym momencie drastycznie poszerza krąg podejrzanych o dokonanie zabójstwa. Z pewnością jego śmierć była na rękę dynamicznie działającej w mieście Frakcji Antyfaszystowskiej, która niedawno przerwała wykład księdza. Na arenie pojawia się też miejscowy przedsiębiorca Plura, właściciel spółki Katowickie Kamienice i jego pomocnik Marcin Wiśniewski, którzy w dyskusyjny sposób przejmują miejskie kamienice i pozbywają się z nich ubogich lokatorów poprzez szykany i podnoszenie czynszu, a zarazem starają się współpracować z Kościołem, by pozyskać intratne zlecenie. Ich także coś łączyło z zabitym księdzem, trudno jednoznacznie jednak orzec, jakie to były relacje - dobre czy złe. Tymczasem komisarz Góralczyk, pedantyczny outsider średnio lubiany w pracy, choć ceniony za skuteczność w śledztwach, doświadcza stanów lękowych i trafia pod opiekę policyjnej psychiatry, pięknej Marty, jednocześnie stara się wnikliwe prowadzić śledztwo w sprawie, która staje się coraz mniej jednoznaczna. Wkrótce dochodzi do kolejnej zbrodni...., a jej ofiarą pada znowu osoba wpływowa i znacząca w katowickiej polityce. Cała ta intryga jest ciekawie pomyślana. Nieoczywista psychologia postaci, skomplikowane relacje i równie skomplikowana sieć połączeń w polityce lokalnej Katowic - to wszystko wciąga czytelnika w świat powieści, sprawia, że chce on śledzić akcję aż do rozstrzygnięcia, by poznać prawdę, by odkryć sekrety bohaterów. Ten krymialno-sensacyjny nerw oraz umiejętne budowanie sieci napięć i zależności są mocną stroną tej powieści. Podobnie zresztą jak wątek dewastującego rzeczywistość poczucia winy, który przenika akcję utworu czy bardzo dobra znajomość topografii Katowic, które są miejscem akcji i do których autor dość umiejętnie czytelnika przenosi. Ciekawym zabiegiem jest też pewna migotliwość punków widzenia, z których czytelnik śledzi rozwój wydarzeń. Narrator ukazuje bowiem sytuację z perspektywy kilku kluczowych postaci, ich emocji, refleksji, osobistych uwikłań, co daje odbiorcom bardzo bogaty wgląd w powieściową rzeczywistość. A jednak....  "Wina. Metropolia" to powieść niewolna od niedoskonałości.

Po pierwsze... jest wiele takich momentów w relacji wydarzeń, w których nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że czytam relację reportera w gazecie. Piętrzenie konkretów, rzeczowych opisów, takie strzelanie zobiektywizowanymi informacjami przypomina dobry reportaż i czasami zdarza się to mocno z dość literacką w ujęciu językowym psychologią i emocjonalnością postaci, która jakby pojawia się gdzieś pomiędzy tymi rzeczowymi konkretami. Czasami daje to ciekawy efekt, dynamizuje przebieg wydarzeń, buduje nieoczekiwane kontrasty, a czasami - jeśli zbyt długo styl publicystyczny przeważa nad literackim - jest to po prostu męczące i tworzy pewne stylistyczne pęknięcia w powieści. Konstrukcja intrygi sensacyjnej wydaje się bardzo przemyślana, choć istotny dla jej rozwoju wątek aborcyjny pojawia się w toku akcji dość późno, można to oczywiście logicznie uzasadnić przebiegiem śledztwa, które stopniowo odkrywa sieć połączeń między postaciami uwikłanym w zbrodnię, ale z literackiego punktu widzenia, pamiętając, że perspektywa trzecioosobowego narratora jest zwykle perspektywą szerszą i rozleglejszą niż ogląd, który mają bohaterowie, pewne sygnały dotyczące tak kluczowego wątku powinny były pojawić się wcześniej niż w drugiej części toku akcji powieści, aby kompozycja świata była kompletna. No i w kwestii fabuły oraz treści... wiele jest w "Winie" celnych reflacji o roli Kościoła w życiu społecznym, wiele psychologicznie trafnych uwag o emocjonalnej sferze życia człowieka, ale... jest jeden wątek, którego zwieńczenie uważam nie tylko za w pewnej mierze społecznie szkodliwe, ale i za bardzo niekorzystne i niewiarygodne na płaszczyźnie psychologii postaci...
(UWAGA: dalszy ciąg zawiera drobne spoilery)

Jeden z bohaterów powieści w młodości uczestniczył w przestępstwie seksualnym, nigdy się nie przyznał, nie zadośćuczynił, nie poniósł żadnej kary, ale to wydarzenie zniszczyło jego życie i osobowość, z powodu dręczącego go poczucia winy, mimo upływu lat nie umie sobie z tym poradzić. W pewnym momencie akcji o jego czynie sprzed lat dowiaduje się wiele osób, co on sam przyjmuje ze zrozumiałą mieszanką wstydu i ulgi, tym bardziej że sam się do tego przestępstwa przyznał. I co? I nic. Nadal nie ponosi żadnych wymiernych konsekwencji. Jego znajomi i zwierzchnicy uznają sprawę za przedawnioną, za wybryk z młodości lub zwyczajnie wybaczają bohaterowi ze względu na jego późniejsze zasługi, choć nie w ich gestii leży wybaczenie. Jest to o tyle mało przekonujące, że sam bohater zdaje się także oczekiwać, potrzebować i domagać się kary, która przyniosłaby mu swego rodzaju ulgę. Czytelnik także tego się spodziewa i sposób, w jaki inne postaci bagatelizują pełen bezmyślnej przemocy czyn, którego dopuścił się bohater stanowi nieprzyjemny dysonans. Nie spodziewam się wielkiej kary, ale jakieśkolwiek konsekwencje za seksualne przestępstwo bohater powinien był ponieść. Tymczasem jego wina się rozpływa, choć miała niezwykle destrukcyjny wpływ na wielu ludzi. I to nie jest dobre rozstrzygnięcie. Psychologicznie jest to nieprzekonujące, bo przez większość powieści bohater wydaje się potrzebować kary, a i cała fabuła "Winy" zmierza ku temu, by pokazać, że każda zbrodnia domaga się wyrównania i może pociągać kolejną, jeśli ono nie nadejdzie. Poza tym pokazywanie w powieści, że przestępstwo seksualne może ulec "przedawnieniu" i nie generować żadnych konsekwencji, budzi mój sprzeciw na płaszczyźnie czysto etycznej jako czytelnika, bo uważam takie przesłanie za szkodliwe. I w jakimś sensie zepsuło mi to lekturę tej skądinąd ciekawej i wciągającej powieści. Wina za zbrodnię, za krzywdę wyrządzoną bezbronnemu to poważna sprawa, zwłaszcza jeśli jest ona też przestępstwem w rozumieniu kodeksu karnego, nie da się jej spłycić samym wstydem lub przyznaniem się, ani wybaczeniem innym niż wybaczenie ofiary. Bez kary i konsekwencji wina nigdy się nie kończy, w głowie sprawcy, w pamięci ofiary czy świadków ta zbrodnia nadal żyje i trwa. I tak naprawdę to widać w finale głównego wątku sensacyjnego "Winy", a zarazem ulega to podważeniu w rozwiązaniu losów jednej z głównych postaci. I jakoś fałszywie mi to zabrzmiało, cały ten dysonans w treści, psychologii czy nawet wymowie utworu, ale nie tylko. Bo także mnie jako człowiekowi źle to wybrzmiało: że jak zrobisz komuś bezbronnemu, z premedytacją wielką krzywdę, która zmienia tę osobę na zawsze i to nie na dobre, a potem jest ci z tym źle i minie wiele lat, to można ci odpuścić i to jest w porządku? No właśnie nie jest, wobec absolutnie wszystkich, nie jest. "To kwestia wstydu".

Za możliwość przeczytania książki i za zupełnie prawdziwy żal oraz smutek i gniew, które poczułam dziękuję organizatorce book tour Andżelice z Czytam dla przyjemności oraz autorowi Piotrowi Wójcikowi.









piątek, 29 maja 2020

już

pisarz odchodzi, szkoda, że to już, umarły z nim wszystkie jego nienapisane książki, te napisane patrzą na mnie z półki i utrwalają jego życie


środa, 27 maja 2020

" (...) zmiana to jedyny pewnik w życiu" - Kamila Mitek "Na śniadanie.... tort szpinakowy" book tour 26 (29/52)

"Na śniadanie... tort szpinakowy" Kamili Mitek to więcej niż dobra powieść obyczajowa. Powiem nawet tak: popularna literatura obyczajowa powinna być właśnie TAKA, tego od niej oczekuję. Lekki styl, ładne (poprawne) pisanie, inteligentne poczucie humoru, spójność wizji i wątków, ale pod tym wszystkim także istotne, zupełnie niebłahe przesłanie: nie bój się zmian, walcz o siebie, otwórz się na świat i ludzi. Bardzo udana powieść, którą można (i warto) ze sobą zabrać wszędzie.

Główną bohaterkę powieści, Asię poznajemy w trudnym momencie jej życia (stara piosenka w wykonaniu Krystyny Jandy "A ja jestem proszę pana na zakręcie..." grała mi w głowie przez cały początek utworu...). Asię zdradził i porzucił mąż, w dodatku dla pięknej kobiety, z którą Asia pracuje w jednej firmie i której przygotowania do ślubu z swoim byłym małżonkiem chcąc nie chcąc musi obserwować. I co ona na to.... Początkowo nic... zahukana i uległa wobec dominującego i despotycznego męża dziewczyna trochę nie umie odnaleźć się w życiu bez niego, jest zagubiona i zrozpaczona. Stara się skupić na opiece nad  ponad wiek dojrzałym 7-letnim synem, usiłuje pracować, żyć samodzielnie, odbudowywać powoli swoje życie. Mimo wrodzonego poczucia humoru, z którym Asia referuje swoją sytuację i codzienne zmagania, nie da się tej dziewczynie nie współczuć. I to jest w tej powieści świetne, nieustannie zachowywana jest subtelna równowaga między śmiechem i poważnymi refleksjami o zmienności życia. Nie da się nie kiwać z politowaniem i uśmiechem głową, patrząc jak bohaterka dewastuje swoje włosy myląc w porannym pośpiechu spray z klejem i jak spóźniona odwozi syna na trening, biegnie w panice do fryzjera, a potem cichaczem przemyka się do pracy, tym bardziej że język, którym posługuje się Asia jest pełen autoironii i dowcipnego dystansu do ludzi i świata. Z drugiej strony śledzenie jak zakompleksiona i niepewna swojej wartości bohaterka zaczyna być kobietą samodzielną, odkrywa własne pragnienia i zdolności, odważne walczy o swoje szczęście oraz niezależność i z trudem zachowuje fason na ślubie byłego męża skłania odbiorcę do wielu zupełnie poważnych refleksji i budzić może wiele emocji. Czasami zmiana nawet jeśli jest powiązana ze smutkiem i życiową katastrofą bywa zaczynem czegoś dobrego, początkiem odnowy - takie przesłanie wydaje się płynąć z losów Asi.

"Na śniadanie... tort szpinakowy" jest też powieścią, która w gruncie rzeczy tematycznie jest bardzo bogata, a zarazem zachowuje cały czas kompozycyjną spójność i niezwykłą lekkość stylu, która czynią ją książką po prostu przyjemną w lekturze. Jest to więc powieść o miłości i to ukazanej w kilku odsłonach, bo wątków miłosnych jest kilka, a każdy ma swoją specyfikę (oczywiście Dawid Szramowski jest tu najważniejszy, wydaje się wręcz niemal ideałem mężczyzny wyciętym z kobiecych marzeń, trochę to taki rycerz na białym koniu naszych czasów, ale w bardzo pozytywnym sensie tego skojarzenia, do romantycznej warstwy powieści bardzo taka postać pasuje). "Na śniadanie... tort szpinakowy" jest też w dużej mierze powieścią o przyjaźni i sile, którą daje ona człowiekowi, powieścią o rodzinie i jej wpływie na jednostkę, a także o tym, jak niedobrze jest nadmiernie ulegać złudnemu i powierzchownemu pierwszemu wrażeniu i że w ogóle inni ludzie, zwłaszcza ci, którym trochę zazdrościmy, obserwując ich pozornie idealne życie, często czy nawet prawie zawsze nie są tacy, jacy się być wydają i warto o tym pamiętać. Utwór Kamili Mitek jest także opowieścią o przebaczeniu, o rodzicielstwie, o zdradzie, a nawet o toksycznych związkowych relacjach. I myślę (powtórzę się, ale co mi tam), że dokładnie taka właśnie powinna być dobra popularna literatura obyczajowa. Powinna dotykać uniwersalnych doświadczeń człowieka, a zarazem podawać mu je w nieprzytłaczającej, choć skłaniającej go do przemyśleń formie. I to się Kamili Mitek świetnie udaje. Jej powieść to dobra rozrywka, bardzo przyjemna lektura, która daje wiele dobrych emocji, dobrej energii, wlewa optymizm w czytelnika, angażuje jego emocje, szczerze bawi, a zarazem jest wartościową poznawczo historią o ważnych przeżyciach i doświadczeniach.

Czy można na coś pomarudzić?.... pewnie można, choć nie jestem pewna czy warto, bo jest to książka naprawdę dobra. Przyczepiłabym się odrobinę do tego, że postaci funkcjonują w pewnym wąskim kręgu znajomości, wcześniej czy później okazuje się, że prawie każdy tu każdego skądinąd zna i wszystkie relacje działają trochę jak system naczyń połączonych. Autorka stara się, żeby rozwój wydarzeń i przeżyć był domknięty w ramach galerii kluczowych postaci, nie do końca zgadza się to jednak z realiami miejskiego życia, które raczej sprzyja wielu różnym, incydentalnym kontaktom i pewnej anonimowości. No i są dwa trochę zarzucone watki, które były ciekawe, ale zgasły w toku fabuły. Po pierwsze Misiaczek... mąż najlepszej przyjaciółki Asi, czyli pięknej Oli. Czytelnik nie ma szansy go poznać, prawie nie widzimy go ani nie słyszymy, jakby był tylko taką kartonową figurą, potrzebną, żeby zbudować dalej losy Oli, a tymczasem danie mu czasami głosu, np. w rozmowie z żoną w decydujących dla ich związku sytuacjach, mogłoby być interesujące i pokazać chociażby tę starą prawdę, że nie wszystko złoto, co się świeci. No i jeszcze.. wątek, którego mi szczególnie żal, w kilku scenach pewna starsza kobieta, kwiaciarka wydaje się mieć romantyczną więź z jednym z klientów swojego sklepu, jest kilka takich sygnałów, a potem ten wątek ginie i zostaje zapomniany, szkoda, bo ładnie kiełkował i fajnie uzupełniłby dość dramatyczną historię miłosną związaną z rodzicami Asi. Są to jednak wszystko szczegóły, które nie rzutują na całość i mogą być widziane tylko moim czepiającym się okiem. "Na śniadanie... tort szpinakowy" jest bowiem powieścią zdecydowanie udaną, czasami wręcz zaskakującą świetnymi rozwiązaniami i elementami. Przykładowo:  bardzo udanym pomysłem było powolne wygaszanie wątku byłego męża i jego nowej żony. Tak jak znikali oni z życia bohaterki, jak waga tych postaci blakła w świecie Asi, tak znikali oni z głównego nurtu fabuły i pięknie się te dwie rzeczy splotły. Z oczu czytelnika też ta dwójka znika dokładnie wtedy, gdy przestają być dla niego interesujący, ich przyszłości z łatwością można się domyślić, a Asia jest od nich obojga niejako fabularnie i emocjonalnie uwolniona. Bardzo podobały mi się też pełne szczegółów opisy miejsc, nie za długie, ale dość rozległe, by łatwo i plastycznie namalować świat powieściowy, co zawsze daje postaciom ciekawy kontekst, pozwala lepiej je rozumieć, no i działa na wyobraźnię odbiorcy. Mocną stroną są też dialogi - pełne dynamiki, dowcipu, prawdopodobne życiowo, jednorodne stylistycznie. No i warta uwagi jest też subtelnie erotyczna, symboliczna w kontekście głównego wątku romantycznego wymowa tytułu powieści.... lubię i doceniam taką elegancką, pozbawioną wyzywającego charakteru, podskórną erotykę w powieściach obyczajowych. Trzeba to umieć, trzeba mieć wyczucie, inteligencję i klasę, żeby taki delikatny erotyzm w powieści budować, zatem brawo dla autorki.

Wychodzi na to, że niemalże wszystko mi się podobało. Czy było czasami za słodko, zwłaszcza w finale?..... no było, ale po prawdzie chciałam, żeby losy postaci, które polubiłam skończyły się na słodko. Czy bywało niekiedy przewidywalnie w rozwoju akcji, zgodnie z bajkową zasadą: dobrych nagrodzono, a źli dostali po nosie? oj bywało, ale miało to swój urok i stanowiło część pozytywnego klimatu całej powieści, więc się na tę bajkowość zgadzałam. Widocznie zarówno w życiu, jak i w literaturze nie zawsze potrzebujemy dramatów i trzęsień ziemi, czasami jest bardzo dobrze, gdy okazuje się, że po prostu może być i tak, że wszyscy żyją długo i szczęśliwe.

Za możliwość przeczytania tej bardzo przyjemniej powieści dziękuję organizatorce book tour Monice z Zaczytanego Świata Moni oraz autorce Kamili Mitek.









wtorek, 26 maja 2020

jestem najlepsza

grafika uczyniona ręką Małej Mi z okazji Dnia Matki, sama pamiętała i zrobiła, i w ogóle... wzruszyłam się normalnie


środa, 20 maja 2020

"(...) blizny uświadamiają nam, jak silni jesteśmy lub jak słabymi możemy się stać." T. S. Tomson "Próba sił" - book tour 25 (28/52)

"Próba sił" T.S. Tomsona to piękna powieść grozy. Ma ona swoje usterki, pewne luki w spójności, jak to debiut, ale zdradza też, że pisał ją człowiek o wrażliwej i oryginalnej wyobraźni, która pozwoliła nadać temu utworowi niesamowity, konsekwentnie mroczny, ale pozbawiony kiczu klimat, a także stworzyć ciekawe postaci i wręcz genialne, nieprzewidywalne, a przede wszystkim psychologicznie błyskotliwe zakończenie. 


Bohaterów powieści poznajemy w kilku odsłonach. Oczywiście najważniejsza jest staruszka Rose i jej mieszkająca w miasteczku Tensas rodzina - rozsądna i silna córka Katie, jej mąż Stephen, udomowiony przez nią niegdysiejszy łobuz oraz ich ukochana córka Amy, istotny jest też przyjaciel rodziny - potężnie zbudowany wdowiec Ed i jego pies. Widzimy ich jako zżytą grupę oraz jako osobnych ludzi, za którymi stoją ich zawikłane zwykle biografie i trudne wspomnienia. Jednocześnie śledzimy losy wielkomiejskiej ekskluzywnej prostytutki Sam, dziewczyna zostaje mocno poturbowana przez klienta i doświadcza swego rodzaju cudu, który skłania ją do podjęcia podroży w kierunku miasteczka Tensas. Wkrótce zaczyna jej towarzyszyć młody chłopak poznany przypadkowo w barze, czyli Rob, który pomimo skomplikowanego i pełnego kłopotów życia rodzinnego decyduje się początkowo dla pieniędzy, a później z własnego przekonania pomagać dziewczynie. W dodatku ściga ich Tony, miejski mafiozo, który nie chce bym Sam wymknęła się jego władzy. Konstrukcja powieści umożliwia poznanie każdego z bohaterów z osobna zanim w Boże Narodzenie spotkają się oni wszyscy w domu Rose. Można obserwować jak ich życiowe ścieżki wiodą ich do miejsca spotkania, w tle dzieją się zaś w międzyczasie rzeczy dziwne. Upiorne dzieci, które pojawiają się w snach i wizjach gdzieś na krawędzi jawy i nierzeczywistości, wychodzące z lasu agresywne wilki i tajemnicze postaci, mówiący zagadkami i jakby cudzym głosem ludzie, dziwaczne i prawie niemożliwe słowa i zachowania osób z najbliższego otoczenia bohaterów i wreszcie śnieżyca, która niespodziewanie odcina miasteczko Tensas od świata, by uczynić je areną odwiecznej walki dobra i zła, walki, która nigdy się nie kończy. A nad tym wszystkim piękny upiorny detal w postaci migającej lampy tuż pod domem Rose. Lampy, która niezależnie od działań ludzi zdaje się "żyć" i funkcjonować według własnych zasad.

Mocną stroną powieści jest umiejętne budowanie atmosfery grozy, gęstego od niedopowiedzeń napięcia, które powoli narasta wokół postaci. Obwiałam się nawet, że finał nie udźwignie tych nagromadzonych emocji i skrzętnie budowanego niepokoju, ale muszę tu zaznaczyć, że właśnie kulminacja powieści jest chyba jej najlepszą częścią. Nie tylko zaskakuje, ale także na płaszczyźnie etycznej i filozoficznej daje podstawę do refleksji, zostawia czytelnika z tysiącem wątpliwości co do struktury świata i ludzkiej natury. Nie ma dobra i zła są tylko wybory, które potem trzeba udźwignąć.  Genialną zmyłką było wykorzystane kilku cytatów oraz biblijnych motywów w budowaniu akcji (pomazane krwią drzwi, ofiara, trudna wędrówka do miejsca próby, znaki na ciele). Te nawiązania nie niosły ze sobą bowiem wbrew pozorom oczywistych rozstrzygnięć fabularnych, które miałyby chrześcijański charakter, były tylko sygnałami powtarzalności pewnych doświadczeń, ale nie dawały gotowych odpowiedzi. Warto też zwrócić uwagę, że na drugim planie powieści i w epizodach pojawiają się interesujące postaci, które jakby potwierdzają swoimi losami, że w próbach, które człowiek przechodzi najważniejszy jest moment wyboru. Świetnie prowadzona i wzbogacająca wątek główny jest na przykład dość dramatyczna historia braci, Lucasa i Andersa, czy epizodyczny wątek lokalnego nauczyciela z Tensas, Georga Willisa. Poza tym o całej mrocznej i wciągającej aurze powieści stanowi też jednolitość stylu, konsekwencja o obrazowaniu, w budowaniu rzeczywistości pełnej drobnych, lecz wyrazistych sygnałów niesamoistności i grozy, ale też pełnej swego rodzaju piękna, bo jest w niej miejsce, a przyjaźń, lojalność czy miłość, a nawet prawie poetyckie, nastrojowe opisy świata. Jest w "Próbie sił" wiele elementów wartych uwagi, które czynią z niej powieść po prostu dobrą, która swoim klimatem uwodzi i wciąga czytelnika na tyle, że łatwo jest jej wybaczyć usterki, o których kilka słów dalej.

Na obwolucie pisarz przyznaje się do fascynacji twórczością S. Kinga i tę fascynację widać w powieści, w jej kompozycji, nastrojowości, motywach, po prostu na wielu planach. Jest to szlachetna inspiracja, ale i ryzykowana. Stając obok Kinga, bardzo łatwo jest wypaść gorzej. King jako pisarz jest bowiem rzemieślnikiem niezwykle sprawnym i mocno panującym nad swoim tworzywem. T.S. Tomson nie ma jeszcze jego biegłości i czasami pewne niespójności w akcji i kompozycji mu się po prostu zdarzają. Kingowski pomysł na śledzenie kilku postaci na raz i poznanianie ich poprzez pokazywanie ich drogi do punktu spotkania jest oczywiście świetny, ale trudno w nim zachować pewną równowagę w prezentacji postaci, zwłaszcza jeśli w fabule pojawiają się epizody będące niekiedy ślepymi zaułkami fabuły. Zdarza się autorowi "Próby sił", że porzuca daną postać na zbyt długo, choć pozostawił ją w atmosferze pewnej zagadkowości. Np. pewna rodzina wychodzi z domu i jest komentarz, że dziewczyna nigdy nie ujrzy już swojego misia. Fabularnie komentarz ten jest mocno przedwczesny, poza tym rodzina jest pozostawiona na rzecz innych postaci na tak długo, że jak już się pojawia, to  czytelnik prawie zapomniał, czemu opuściła dom i w jakich okolicznościach. Jest kilka świetnych scen, z których nic nie wynika na potem i choć same w sobie literacko są one ciekawe, to autor porzuca zadzierzgnięte w nich wątki i w efekcie nie zawsze wiadomo, po co była dana scena, dobrym przykładem jest tu bójka w barze z udziałem dwóch głównych bohaterów z lokalnym łobuzem. Przebieg sceny jest dynamiczny, pełen dramaturgii i wydaje się, że na tym się ten konflikt skończyć nie może, co wnika z przebiegu samej akcji i z późniejszych rozmów postaci, po czym... temat znika. Scena była duża i fajnie napisana, ale prowadziła donikąd, nic niej nie wynikało ani dla bohaterów, ani dla wątku głównego. Inna sprawa, postać Rose - bardzo bogata osobowość, starsza kobieta, wizjonerka, zostaje w drugiej fazie powieści sama w domu, dzięki snom wie, co ma robić i.... nie robi nic. Ani koniec jej losów nie ma znaczenia dla głównego wątku, ani nie da się go spójnie połączyć z losami wnuczki. Czy na przykład postać Aidy.... pojawia się znikąd, pod koniec powieści i trudno orzec, jakie jej losy mają znaczenie dla całości, choć sam pomysł na postać, na jej historię jest znakomity i poruszający. Takich drobnych luk w fabule czy w konstrukcji bohaterów jest trochę. A mimo to.... kończąc czytanie "Próby sił" miałam poczucie, że to jest powieść bardzo interesująca i że jej autor ma prawdziwy talent i kreatywną wyobraźnię. Mimo usterek, które widziałam dałam się tej opowieści porwać, udzieliła mi się jej nastrojowość, obchodził mnie los postaci. Myślę, że jest w "Próbie sił" umiejętnie zbudowana groza, która dotkliwie przystaje do rzeczywistości, jest też pewna ponadczasowa prawda o nieoczywistości zła i dobra oraz o wadze ludzkich wyborów. T.S. Tomson... - ciekawe pisanie, wielki potencjał, chętnie coś jeszcze tego autora przeczytam.

Za możliwości przeczytania książki dziękuję organizatorce book tour Andżelice Jaczyńskiej ze strony Czytam dla przyjemności oraz autorowi T. S. Tomsonowi





 


poniedziałek, 18 maja 2020

"Nawet jeśli kiedyś stwierdzimy, że znamy siebie na wskroś, rodzi się pytanie, na ile nam ta najbardziej osobista znajomość odpowiada" - Agata Kelso "I sypnęła łaciną" book tour 24 (27/52)

"I sypnęła łaciną" Agaty Kelso to nie jest zwykła powieść, to raczej opowieść, miejscami esej czy mówiąc precyzyjnie: kobiety portret własny, jej współczesne zwierciadło. Pewnym pretekstem do jego wykonana i odsłony są łacińskie powiedzonka i sentencje, ale książka nie jest o nich, jest o niej, o Agacie, o wspomnieniach, emocjach, poglądach, z którymi można się zgadzać lub nie, ale one są w gruncie rzeczy po prostu tylko częścią jej wizerunku, a nie materiałem do dyskusji. Być może każdy człowiek powinien mieć taką możliwość, żeby światu o sobie w taki właśnie sposób opowiedzieć? Byłoby to na pewno interesujące poznawczo. Agacie Kelso można zatem zazdrościć, że udało jej się taki swój literacki portrecik stworzyć i że wyłania się z niego osoba szczęśliwa, pogodna, z poczuciem humoru, tolerancyjna i bardzo proludzka. Spojrzała na mnie z tej książki dziewczyna, z którą przybywało mi się przyjemnie i pomyślałam, że tej kobiecie też musi być w życiu naprawdę fajnie. Czy czasami się zacietrzewia? Jasne. Czy marudzi i generalizuje? Bywa. Czy jest niepoprawnie subiektywna? Jak każdy. A mimo wszystko przecież uśmiechałam się czytając, nawet jeśli czasami myślałam inaczej niż ona. Kilka sentencji z łaciny sobie przypomniałam, kilka poznałam, kilka zupełnie inaczej interpretuję, ale bardziej interesowały mnie spojrzenia autorki na świat, to co jej się przydarzyło i jaki to miało na nią wpływ, czym te przeżycia była dla niej, rozczulały mnie jej emocje, dziwiły naiwności czy nawet powoływanie się na Wikipedię, którą uważam za mocno wątpliwe źródło wiedzy..., ale czytanie "I sypnęła łaciną" było dla mnie przede wszystkim spotkaniem z kimś miłym. Bo także o tym jest ta książka... o spotkaniu z pewną kobietą i ze skrawkami jej życia, z serią jej spojrzeń na świat. I to spotkanie oraz to, jak na nie Ty, odbiorco reagujesz, jak umiesz unieść podobieństwa i różnice między Tobą a tą kobietą, która maluje dla ciebie swój portret, właśnie to literackie spotkanie nie mówi aż tak znowu wiele o Agacie, ale mówi sporo o Tobie, o Twojej zdolności do tolerancji, Twojej życzliwości wobec człowieka, który do ciebie w tej książce przyszedł. 
Fajnie było poznać Agatę.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję autorce Agacie Kelso oraz organizatorce book tour Zaczytanej Ewelce.










niedziela, 17 maja 2020

powrót tarty agrestowej

od dawna niewidziana tarta agrestowa powróciła na fali urodzin K. (z nią przybyli King, Duffy&Bugs, słodycze i czarny jak noc Bialetii) i to jest w perspektywie urodzin oraz trwającej pandemii ważny powrót, przywraca słodko-kwaśny smak, który uwielbiam i za którym tęskniłam, a przyjemne życie składa się przecież z takich właśnie uwielbianych smaków, więc kiedy rano jest obok mnie kawa i solidny kawałek tarty, to tuż po ich pochłonięciu co prawda marudzę, że "Teraz może być już tylko gorzej...", ale de facto jest to idealny początek dnia


****

...inne ukochane smaki mojego języka... suszone śliwki, sezamki, kukurydziane chrupki serowe, ketchup, krakersy, karmel, tofu w sosie sojowym, daktyle, dżem z fig, biała czekolada, konfitura wiśniowa, maliny, kaki, awokado, zupa śledziowa mojej matki, młode ziemniaki w koperku i maśle, kotlety z ciecierzycy, zupa czosnkowa, zupa tajska, lassi kokosowe, czerwone wytrawne wino... gotowany kalafior w bułce tartej, łosoś, frytki z batatów...  nie mogę oprzeć się myśli, ze moje życie trwa i przemija gdzieś pomiędzy tymi smakami

piątek, 15 maja 2020

"To nie minie tak szybko" - "Glatz" Tomasz Duszyński - book tour 23 (26/52)

Kryminał retro przyjemnie ocierający się o stylistykę noir, czyli "Glatz" Tomasza Duszyńskiego czytałam z... przyjemnością, zaciekawieniem, a nawet z pewnym podziwem dla autora, jest to bowiem powieść dobra, interesująca, a przede wszystkim inteligentnie napisana. I oczywiście można powiedzieć, że jest Duszyński i jego pełne tajemnic powojenne Kłodzko spadkobiercą popularności pisarstwa Krajewskiego oraz mrocznego Breslau znanego nam z serii kryminalnej o Mocku, ale trzeba tu dodać, że jest to spadkobierca, z którego Krajewski może być dumy, ponieważ nie ma w "Glatzu" ani elementu niewolniczego naśladownictwa, ani braku własnej inwencji w zakresie kreacji postaci czy pomysłu na akcję utworu. Duszyński kreuje kompletny i osobny świat, nie tylko bowiem bardzo rzetelnie i plastycznie opisuje zupełnie inne miasto, ale też kreuje wyrazistych bohaterów oraz pełną volt, wciągającą czytelnika intrygę. I jest jeszcze coś... co w "Glatzu" podobało mi się szczególnie: refleksje o ludzkiej naturze - bardzo uniwersalne, a zarazem mocno osadzone w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Co cenne refleksje te pozbawione są natrętnego moralizatorstwa i są tak płynnie wplecione w wydarzenia, że wypadają naturalnie, a jednocześnie bardzo przenikliwie, filozoficznie i aktualnie.... aż można poczuć się nieswojo, że ludzka natura aż tak się nie zmienia.

"To [kryzys i chaos po wojnie] nie minie szybko. Na biedzie łatwo robić politykę tym, którzy są u władzy. Populistyczne hasła łatwo się przyjmują na niestabilnym gruncie, wystarczy odpowiedni moment, by pociągnąć za sobą ludzi. Wtedy nawet radykalne twierdzenia, których człowiek rozsądny nigdy by nie zaakceptował, znajdą zrozumienie i poparcie." (T. Duszyński "Glatz")


Fabuła zaczyna się rzecz jasna od morderstwa... Na moście nocą pojawiają się okrutnie okaleczone zwłoki miejskiego rajcy, kilka dni wcześniej w dziwnych okolicznościach gnie major żandarmerii, te wydarzeni wstrząsają leżącym na peryferiach Rzeszy Kłodzkiem, w którym ciągle jeszcze pulsują podskórne konflikty i niepokoje oraz złe wspomnienia i wrogie nastroje będące konsekwencją dopiero co skończonej wojny. Niewiele trzeba, aby pchnąć miasto w kierunku chaosu. By wspomóc miejscową policję, z Berlina przyjeżdża tajemniczy Wilhelm Klein, krewny lubianego prezydenta miasta, a zarazem mocno okaleczony podczas tortur bohater wojenny. Kłodzcy policjanci traktują intruza z dystansem, a nierzadko z niechęcią, ale szybko zaczynają go podziwiać, wokół Kleina powstaje legenda. Wysoki, pewny siebie, inteligentny, przenikliwy, skryty, zawsze o kilka kroków wyprzedza ambitnego komisarza policji. Przybysz szybko też tworzy własną grupę śledczą, wybierając do niej do niej młodego, dynamicznego i znudzonego pracą papierkową Jurgena Rotha  oraz zbuntowanego i znającego ciemne zaułki miasta zabijakę, wachmistrza Franza Koschelę, który jest bodajże najbardziej nieoczywistą i złożoną postacią w całej powieści. W mieście dzień po dniu giną w drastycznych okolicznościach kolejne osobistości, giną w nieprzypadkowych miejscach, układających się w znaczące miasto geometryczne figury, które sprawiają, że Kłodzko huczy od podejrzeń i niewystygłych animozji. O geometrycznych mordercach mówią wkrótce w Rzeszy wszyscy, sprawa staje się spektakularna i głośna, a naciski by ja rozwikłać są coraz większe. Intryga prowadzona jest w powieści bardzo precyzyjnie, wszystkie wątki prowadzą w kierunku kulminacji, która jednak pozostaje w znacznej mierze nieprzewidywalna i złożona. Fabularnie jest to powieść  po prostu bardzo interesująca i niebanalna, a sposób, w jaki intryga kryminalna łączy bardzo różne zbrodnicze motywacje (które z jednej strony są mocno osobiste i dotkliwe, a z drugiej mają charakter niemal terrorystycznej próby dokonania straceńczej manipulacji całym narodem) jest naprawdę świetny.

Co do bohaterów.... najważniejszym bohaterem jest chyba Kłodzko. Jego ulice, mosty, hotele, restauracje, mieszkania, ale i zaułki, podziemia, bramy oraz nade wszystko potężny cień Twierdzy padający na życie mieszkańców. Z dużą dokładnością, świadomością przestrzeni oraz wiedzą dotyczącą realiów życia w Kłodzku w roku 1920 podszedł autor do opisu tego miasta. I czytelnik czuje się porwany przez to miasto, czuje się do niego zaproszony, bo to jego klimat i ta napięta powojenna atmosfera budują nastrojowość całego utworu. Od początku można mieć wrażenie, że Kłodzko ma w sobie jakiś niewypowiedziany niepokój, jakiś mrok, sekret, że można się w nim zgubić i zatracić, i to uczucie narasta w toku fabuły. Bardzo mi się w tym Kłodzku podobało. Jeśli zaś chodzi o ludność, jeśli chodzi o bohaterów... 

"Glatz" pełen jest na wszystkich planach interesujących postaci, takich naprawdę przemyślanych osobowościowo konstrukcji, choć... w większości są to mężczyźni. Agnes, jedyna chyba nieepizodyczna postać kobieca, jest urokliwa, ale przypomina bardziej męskie senne marzenie o tajemniczej nieodgadnionej kobiecie, czułej i silnej opiekunce, ale zarazem pięknej błyskotliwej manipulantce, przez większość fabuły wydaje się oniryczna i nierzeczywista, jakby wycięta z niemego kina lat 20-tych. Ma to swój wdzięk i retro urok, ale jako osobowość Agnes nie zawsze przekonuje, wykonuje wiele efektownych działań (naga śpi z gorączkującym Kleinem, "pomaga" w śledztwie), które sam w sobie niewiele wnoszą. Natomiast bohaterowie męscy to ludzie pełnokrwiści, często ekstremalni w swoich czynach i emocjach, ale też pełni bardzo ludzkich słabości i niezwykłej dynamiki, potrafią zaskoczyć, bo niezależnie od etapu rozwoju fabuły jako osobowości pozostają zdolni do tego, by zadziwić odbiorcę. Nie ma tu w zasadzie postaci nudnych, każda ma jakiś zaskakujący fundament i to jest wielka siła tej powieści. Przykładowo wachmistrz Koschella wydaje się początkowo tylko bezczelnym osiłkiem, z czasem jednak ujawnia błyskotliwą inteligencję, siłę charakteru, a nawet dużą wrażliwość i zdolność do refleksji. Niesamowicie się rozwija, zresztą nie tylko on. Nawet etatowo mało sympatyczny komisarz Richter pokazuje ludzką twarz, wahania, niespełnione ambicje maskowane gniewem, toksyczną zazdrość, ale i poczucie niespełnienia. Często można odnieść wrażenie, że Duszyński stworzył postaci tak żywotne i złożone, iż w toku tworzenia powieści wymknęły się u one i zaczęły jakby same rozrastać. Niektóre, choć wydawały się istotne, usunęły się, inne - rozrosły się i mocno odsłoniły w toku akcji. W efekcie zdarza się, że wstępny rysunek bohatera czasem nie do końca pasuje do tego, jakim ostatecznie człowiekiem okazuje się on być w perspektywie całości, pojawiają się zatem drobne pęknięcia w spójności postaci, które zresztą nic tym postacią nie ujmują. Nawet w epizodach  można znaleźć bohaterów, którzy są zwyczajnie ciekawi jako ludzie (umierająca na raka burdelmama, fotograf Marx czy sympatyczny Czech Karel Svoboda) i razem współtworzą bardzo bogatą galerię postaci "Glatza", można się w tej galerii czasem zgubić, ale można też poczuć się jak w miejskim tłumie pełnym prawdziwych, znaczących ludzi, za którymi stoją ich historie i emocje.

"Glatz" Tomasza Duszyńskiego... mocny, solidny kryminał, chyba nawet już czekam na kolejną część i szansę na następny spacer po Kłodzku.

Za możliwość przeczytania powieści dziękuję organizatorce book tour, Monice z Zaczytanego świata Moni oraz autorowi Tomaszowi Duszyńskiemu.









niedziela, 10 maja 2020

urodziny i bez

moja matka ma urodziny i oczywiście wysłałam prezenty; 
zawsze kiedy patrzę na kwitnący w maju bez myślę o mojej matce, bo to jej ulubione kwiaty, staram się skupiać na tej pozytywnej myśli i pomijać inne; kiedyś sądziłam, że z wiekiem mi przejdzie, ale okazuje się, że niewypowiedziany żal nie przygasa, lecz się magazynuje i narasta jak pączkująca grzybnia, tymczasem jednak bez, staram się myśleć o bzie;


sobota, 9 maja 2020

jesteśmy w lesie, ale nie nad morzem

do lasu chodzę ze względu na las, jest to miejsce, w którym czuję się najnaturalniej, choć zawsze przemierzam go z lekkim atawistycznym niepokojem, ale i to jest dobre, ideałem byłoby jednak mieć jeszcze szum morza do kompletu, co z pewnym zaskoczeniem odkryłam po wielu latach życia w przekonaniu, że w zasadzie wolę góry, po prawdzie chyba po prostu nie przepadam za byciem mokrym i kąpielami w zbiornikach wodnych wszelkiego rodzaju, szczególną torturą jest dla mnie od zawsze uwielbiany przez Małą Mi basen, nigdy nie nauczyłam się dobrze pływać, a wody chyba zwyczajnie się boję, ale mimo to morze, jego szum, wiatr od morza, słony zapach, piasek pod stopami, ten bezkres i bezczas, który mi zawsze towarzyszą, gdy tam jestem, to mogłabym mieć na co dzień, morze i las - to idealne, wymarzone chyba nawet okoliczności, póki co mam tylko las

 

piątek, 8 maja 2020

"Wąż jest kobietą" - Marek Krajewski "Mock. Początek" 25/52

...no i utonęłam w tej serii o Mocku, utonęłam w Breslau, nieuchronnie będę wspomniała okres mojego urlopu zdrowotnego jako czas, gdy przeczytałam całą serię o przygodach Mocka, ale to jest dobre wspomnienie i chyba chcę je mieć...


Czytając "Mock. Pojedynek", myślałam często, że pewną przewrotną cechą pisarstwa Krajewskiego (mocno widoczną w serii o Mocku) jest to, że z biegiem lat twórca ten pisze coraz lepiej, sprawniej buduje swoje fabuły, jest po prostu coraz bieglejszym rzemieślnikiem, efekt jest taki, że jego powieści są z biegiem czasu coraz lepsze i że gdyby ktoś chciał czytać przygody detektywa z Breslau, kierując się chorologią życia postaci, a nie tworzenia przez Krajewskiego kolejnych części serii, to pierwsze powieści o młodym Mocku są lepsze niż te mówiące o jego latach dojrzałych czy wręcz starości, choć z drugiej strony wszystkie są przecież naprawdę dobre. "Mock. Początek" jest zaś  kryminałem naprawdę świetnym. 

Przede wszystkim pochłonęła mnie bez reszty genialna, tajemnicza zbrodnia... w przeciwieństwie do pierwszych książek o Mocku mocno osadzona w Tu i Teraz, w powojennej rzeczywistości Breslau i pozbawiona abstrakcyjnych niekiedy w pierwszych powieściach Krajewskiego odniesień do przeszłości uwikłanych w nią osób. W nowo wybudowanej Hali Stulecia tuż przed jej spektakularnym otwarciem znalezione zostają ułożone w nieprzypadkową konfigurację zwłoki czterech chłopców, nad którymi wisi nagi mężczyzna z przyczepionymi skrzydłami. Szybko okazuje się, że chłopcy uczyli się w jednej szkole i byli bliskimi przyjaciółmi, co więcej sprawa ma polityczna wymowę, bo może położyć się cieniem na wizycie cesarza, która miała uświetnić otwarcie Hali. Co więcej miejsca porwań chłopców układają się na mapie Breslau w romb, mord wydaje się mieć więc skryte przesłanie i symbolikę. Mock tymczasem jest wachmistrzem wydziału obyczajowego, to początek jego kariery w policji, ma lat 30 i duże ambicje, a jego szefem jest Paul Vyhladil, zwany Hipopotamem, z którym detektyw nieszczególnie się dogaduje i który inicjuje aferę obyczajową, za którą grozi jego pracownikom zwolnienie z szeregów policji. Mock musi się wykazać, by ratować posadę, a sukces w śledztwie dotyczącym zbrodni w Hali Stulecia z pewnością by mu w tym pomógł.... tak zaczyna się akcja, która z czasem zyskuje klimat szpiegowskiej afery z lożą wolnomularską w tle z jednej i nacjonalistycznym Związkiem Wszechniemieckim z drugiej strony. Zaskoczyły mnie liczne volty w akcji, ale też wielość i rozmaitość uwikłanych w nią postaci, z których żadna nie jest płaska lub tekturowa, to pełnokrwiści ludzie, za którymi stoją ich nieoczywiste historie. Ciekawie jest też śledzić losy Mocka, który jeszcze nie jest w szponach alkoholu, jest ambitny, błyskotliwy, uparty, nieoczywisty, jego skupienie zburzyć mogą tylko piękne kobiety, za którymi wodzi wzorkiem. Pojawiają się również Lasarius i Muhlhaus, czyli postaci z innych części serii, które poznajemy w nowej odsłonie, bo dopiero na początku budowania ich relacji z Mockiem. Szczególnie cenna jest jednak uważność, z jaką podchodzi Krajewski do postaci epizodycznych, dzięki czemu nie sposób nie zaangażować w ich losy, a powieść zyskuje psychologiczne bogactwo. Zanim dochodzi do zbrodni w Hali Stulecia czytelnik ma okazję w krótkich odsłonach poznać chłopów, którzy padli ich ofiarą, później zaś poznaje ich rodziny, to sprawia, że ich śmierć i jej okoliczności wywierają mocniejsze wrażenie na czytelniku, nie jest to zbrodnia na anonimowych ofiarach, to tragedia konkretnych ludzi. Pojawia się też w fabule świetna postać kobieca - piękna, bogata i wykształcona (lekarz) Charlotta Bloch von Bekessy, której urokowi Mock nie może nie ulec i której rolę w całej intrydze bardzo długo trudno jest ostatecznie dookreślić. Jest to postać bardzo bogata, nieprzewidywalna, prawdziwa famme fatale często wymykająca się jednakże temu oczywistemu szablonowi. Zresztą wyrazistych bohaterów w tej powieści nie brak. Dyrektor szkoły Heckmann,  na którym Mock skutecznie trenuje imadło, bezwzględni bracia Matyskowie, pomagający detektywowi, piękna prostytutka Nora czy wreszcie historyczne postaci, jak architekt Hans Poelzig czy pułkownik wywiadu Walter Nicolai, którzy pod piórem Krajewskiego stają się nagle żywymi ludźmi i pełnowymiarowymi osobowościami. Podziwiać też można rzetelność w odmalowaniu szczegółów architektury i historycznych uwikłań Hali Stulecia. Jest to zresztą rzetelność, z której Krajewski jest znany od początku swojej pisarskiej kariery i która sprawia, że jego Breslau jest takie "żywe", prawdziwe, dotykalne. Doczepić się mogę tylko obecności Muhlhausa w Breslau w 1913 roku, bo w tym czasie powinien być gdzieś indziej, bo jak wynika z innych części serii ten bohater pojawił się w mieście dopiero po wojnie, ale i to wybaczam.... "Mock. Początek" to jest naprawdę przemyślany, gęsty, świetnie napisany retro kryminał w stylistyce noir.

Marek Krajewski "Mock. Początek" 

wtorek, 5 maja 2020

gorzko i na czasie ["Co mi Panie dasz" (arr. Adam Sztaba)]

Lubię tę piosenkę tak w ogóle i od dość dawna. Teraz brzmi mi jednak jeszcze inaczej niż zwykle. 
Słucham kolejny dzień i uwiera mnie, całkiem na gorzko, ale i tak, jakoś prawdziwie i dobrze.