poniedziałek, 30 grudnia 2019

Agnieszka Zakrzewska "Do jutra w Amsterdamie" - book tour 15

Książka Agnieszki Zakrzewskiej "Do jutra w Amsterdamie" jest trochę powieścią obyczajową, trochę romansem, a chwilami trochę kryminałem czy wręcz powieścią sensacyjną, ma nawet cechy rodzinnej sagi, do tego niekiedy pisana jest prostym, choć konsekwentnie literackim językiem, a niekiedy bardzo zmetaforyzowanym i poetyckim, balansującym wręcz na krawędzi kiczu i nie zawsze to gatunkowe oraz stylistyczne rozdarcie służy utworowi, a pomimo tego jest w tej historii coś niezwykle przyjemnego, coś co sprawiło, że kończyłam ją z pewnym żalem i niedowierzaniem, że tu Już. Jest to bowiem książka warta uwagi, zabierająca odbiorcę w ciekawą i przyjemną podróż do Niderlandów, a przede wszystkim książka, w której miło się człowiekowi czytającemu przebywa.


Główną bohaterkę - Agnieszkę, poznajemy w chwili, gdy wezwana przez starszą siostrę, Julkę z dnia na dzień podejmuje decyzję o wyjeździe do Haarlemu w Holandii. Początkowo wiemy tylko tyle, że Julka sprząta domy, by spłacić długi byłego męża i nagle za bardzo sowitą opłatą musi wyjechać z jednym z pracodawców do Afryki, ale że nie chce tracić pozostałych klientów, to prosi siostrę o zastępstwo. Agnieszka pakuje się i jedzie, w Polsce nic jej nie trzyma, nie ma pracy, mężczyzny, żadnych wyrazistych planów, jest młoda, gotowa na wyzwania i przede wszystkim chce pomóc Julce. W Holandii okazuje się, że Julka wyjechała wcześniej i mimo obietnicy nie odebrała młodszej siostry ani też nie ostrzegła jej, że wysyła po nią Prospera, przyjaciela i jak się później okazuje swojego ukochanego. On ma zaopiekować się zdezorientowaną Agnieszką i wdrożyć ją w pracę wykonywaną dotąd przez starszą siostrę.... I już na początku, w pierwszych rozdziałach można zauważyć, że autorka zawiązuje mnóstwo wątków, nad którymi ciężko będzie w pełni zapanować, a warto dodać, że w toku powieści pojawią się jeszcze kolejne. Jest tajemniczy wcześniejszy wyjazd Julki, która - jak szybko się okazuje - wplątała się w aferę przemytniczą. Jest wątek romansu Julki z Prosperem, rodowitym Senegalczykiem. Jest dość długo niedookreślona i złożona przeszłości Agnieszki, która znacząco rzutuje na jej zachowania oraz postawy w toku powieści, w tym są to nie tylko jej osobiste przeżycia z młodości, ale także przeszłość jej rodziny, w tym szczególnie związana z ojcem. Są rodziny, u których sprząta Julka, a w jej zastępstwie Agnieszka i z których każda ma jakby osobną linię tematyczną w powieści, osobne problemy, swoją historię (przezywająca kryzys rodzina Hanka, Charlotte i ich córek pełen; pełen pięknych, ale i traumatycznych wspomnień dom staruszki Annemarie; dom prokuratora Jana, który ma tajemniczą przeszłość i służącą Anneke, której starania o adopcję też poznajemy). Jest wreszcie wątek przyjaźni Agnieszki i Prospera oraz rasistowskiego napadu, którego doświadczają - więc w zasadzie wątki o zacięciu sensacyjnym są w powieści dwa (afera przemytnicza, którą odkryła Julka i napad na Agnieszkę i Prospera), są one zupełnie osobne, ale całe czas obecne na drugim planie wydarzeń powieściowych. Wątki miłosne na pierwszym planie są aż trzy: Julka i Prosper, Agnieszka i szef Prospera - Jeroen, Agnieszka i Stijn, do tego drugi plan, w którym też pojawiają się zawikłane relacje romantyczne innych postaci, które Agnieszka poznaje w Holandii. Jest wreszcie rozbudowany wątek emigracyjny, historia grupki Polaków, których bohaterka poznaje, jadąc do siostry i z którymi utrzymuje kontakt, którym pomaga, spotyka się z nim, i którzy siłą rzeczy zostają uwikłani w jej losy, szczególnie dotyczy to Bożeny i jej syna, doświadczających wszelkich trudów emigracyjnego życia. Jak widać powieść aż tętni od różnorodności tematycznej. I to w jakimś sensie jest to imponujące, tylko z drugiej strony nie da się tych wszystkich wątków z tą samą uważnością poprowadzić. Więc z jednej strony "Do jutra w Amsterdamie" kipi bogactwem treści, a z drugiej konstrukcja powieści nie zawsze ten natłok wytrzymuje. Niektóre wątki więc się rwą, wykolejają w toku akcji, i w sumie nie wiadomo po co są,  bo giną nieukończone, niedopowiedziane, choć nie brak też takich, które są dobrze prowadzone i skutecznie utrzymują napięcie powieściowe oraz uwagę czytelnika. Czytając, nie mogłam oprzeć się  jednak wrażeniu, że autorka powieści jest osobą niepospolicie pomysłową i ma sporą twórcza wyobraźnię, ale chce na raz powiedzieć za dużo, boi się stracić dobre pomysły, więc upycha je na raz w jednej powieści, by niczego nie stracić. W efekcie "Do jutra w Amsterdamie" porusza wiele tematów, ale nie każdy z nich wyczerpuje i dopowiada, bo zwyczajnie kompozycja nie wytrzymuje ich natłoku, a szkoda, bo de facto zarówno to jak zbudowane są poszczególne watki, jak i same pomysły na tematy poruszone w powieści są ciekawe i warte by je rozwinąć i dokończyć.

Przykładowo: najsłabiej wypada jeden z wątków kryminalnych. Opowieść o tym jak Julka uwikłała się w walkę z handlarzami ludźmi jest może ciekawa i dotyczy rzeczywistych problemów, ale zawiera wiele logicznych luk. Znamy ją tylko z powierzchownej relacji Julki, wiemy też, że musiała wyjechać, bo sytuacja była dla niej groźna, ale potem nagle wraca z powodu wypadku Prospera i nic z tego powrotu nie wynika. Ani się specjalnie nie ukrywa, ani nie ma policyjnej ochrony, ani nie uczestniczy w żadnym procesie, w sumie nie wiadomo, co się stało z tą całą sprawą, wszystko się rozmywa, nawet zaangażowany w całą sytuację prokurator, który ciążko pracuje nad jej sfinalizowaniem, z czasem jakby zapomina o wszystkim i przestaje nawet aluzyjnie ten temat poruszać. Wątek ginie i urywa się niedopowiedziany, co więcej wydaje się, że można by bez szkody dla całości utworu z niego zrezygnować, poprzestając na tym, że ot Julka wyjechała, żeby zarobić duże pieniądze i spłacić stare długi, brak innych motywacji nie zaszkodziłby wcale logice akcji. Wraz z tym wątkiem można by usunąć prokuratora Jana, który jest też najbardziej niedokończoną postacią. Julka u niego pracowała, wiemy, że pomógł jej wyjechać i prowadził sprawę, w którą była uwikłana, ale po jej powrocie ani razu ze sobą nie rozmawiają, ani się nie spotykają. Wiemy, że Jan kiedyś kochał Polkę, ale nie skończyło się to szczęśliwie. I tyle. Jako postać jest to bohater ciekawie wymyślony (godny osobnej powieści), ale pozostaje nieukończony, jego tajemnice, osobowość pozostają w ukryciu, z czasem ten bohater ginie w natłoku innych i trudno orzec, jaką pełni funkcję w całej opowieści, jakie treści wnosi. Jego także można by bez szkody dla głównego nurtu akcji pominąć. O wiele ważniejszy dla losów kluczowych postaci jest drugi wątek sensacyjny, czyli kwestia rasistowskiej napaści na Prospera, w obronie którego staje przeciwko dwóm agresywnym Polakom Agnieszka. To jest ważny temat: tolerancja i postawy wobec jej braku. Poza tym ta dość sprawnie prowadzona na drugim planie historia wnosi wiele napięcia i dynamiki do całej akcji, jest dobrze zakończona, wybrzmiewa, dodatkowo wprowadza zmianę w relacji Julki i Prospera, pozwala im niejako scementować związek. To własnie jest dobrze prowadzony i celowy wątek i on w zupełności by wystarczył. Prokuratora Jana, jego gosposię Anneke, czy dziewczynę, która odkrywa nieuczciwe interesy i stara się pomóc ofiarom handlu ludźmi można by wyjąć w całości z "Do jutra w Amsterdamie" i stworzyć osobną powieść, bo sam pomysł jest dobry, ale tu nieco na siłę wciśnięty wiele traci ze swojego fabularnego potencjału, ta jak wiele tracą uwikłane w tę historię postaci, o których można by powiedzieć pełniej i więcej, gdyby dać im szansę zaistnieć w innej powieści. 

Pomimo tej tematycznej klęski urodzaju powieść Agnieszki Zakrzewskiej jest jednak interesująca i przyjemna, bo stworzono w niej świat, w który czytelnikowi łatwo jest się zaangażować. W głównej mierze jest to zasługa dobrze opisanych i zbudowanych relacji bohaterów. Więzi rodzinne, przyjacielskie, miłosne wypadły bardzo przekonująco, prawdziwie. Wyjątkiem jest nieco zbyt cukierkowy i nie do końca podbudowany psychologicznie romans Agnieszki i Stija, długo trwa rozbudzanie wzajemnego zainteresowania, jednak samo to jak bohaterowie dojrzewają do tego, by się odnaleźć jest ciekawe i ładne, ale potem nagle, niemal szast prast po jednej scenie robi się z tego wielkie uczucie. Niewiele ten gwałtowny przeskok zwiastowało, nie wynikał on też z osobowości bohaterów, gdyż oboje są raczej zachowawczy, on nieśmiały, a ona z bagażem złych wspomnień. Oczywiście w romantycznym sensie ten emocjonalny wybuch wypada bardzo efektowne i ekscytująco, ale na płaszczyźnie psychologicznej wiarygodności nie do końca przekonuje. W dodatku towarzyszą temu uczuciu dość napuszone i poetyckie opisy emocji, które zgrzytają na tle dotychczasowego języka narracji i dialogów. Można to wszystko jednak uznać za dziedzictwo rodem z romansowej konwencji, z którego autorka korzysta i dla której takie bajkowe zwieńczenia miłosnych relacji oraz kwieciste słownictwo są dość typowe. Tego zresztą czytelnik romansu oczekuje. Poza tym przede wszystkim wypada docenić, że w powieści ładnie i bardzo prawdziwie pokazano rozmaite inne relacje, np. rodzinne, miłość między siostrami czy miłość rodzicielską oraz przyjaźnie, które zawiązują się między postaciami. Piękną i wzruszającą bohaterką jest staruszka Annemarie - opis jej starości, wspomnień, ale także umiejętności cieszenia się życiem u jego schyłku są bardzo ujmujące, podobnie jak jej pełna czułości i troski zażyłość z Agnieszką. Ciekawą relacją była też znajomość Agnieszki z Jeroenem, poznawczo chyba jest to najbardziej interesująca i nieszablonowa znajomość o romantycznym charakterze w całym utworze. Dużo się z niej dzieje. Przeszłość obojga ma wpływ na rozwój tej znajomości, są dokładne opisy emocji, wahań dziewczyny, są trudne decyzje, nie zawsze  do końca w porządku zachowania, ale to jest taki bardzo "ludzki" i prawdziwy opis znajomości dwojga ludzi, którzy po wstępnym oczarowaniu muszą sprostać skomplikowanej rzeczywistości. Pomysł na ten wątek był w ogóle oryginalny i trudny, ale też świetnie przez autorkę poprowadzony. W ogóle "Do jutra a Amsterdamie" obfituje w niebanalne opisy relacji, a z perspektywy całości utworu można powiedzieć, że jest to także powieść pełna pozytywnych wartości, nie tylko rodzinnych, ale też bardziej uniwersalnych. Przekonuje ona, że rodzina jest ważna, ale też przyjaźń i pomaganie obcym ludziom mają wielkie znacznie. Autorka wskazuje w swoim utworze, że bycie dobrym dla innych, bycie tolerancyjnym, życzliwym ma wielką wartość, że bycie lojalnymi i uczciwym czy podejmowanie starań na rzecz innych ludzi to są rzeczy bardzo istotne, które wpływają nie tylko na bohaterów, ale także na świat, w którym żyją. Dzięki "Do jutra w Amsterdamie" można się przekonać, że bycie szczerym jest trudne, ale niezwykle cenne, że walka o samorealizację, wiara w siebie, odwaga, by pokonywać przeszłość i wątpliwości, by cieszyć się życiem to są sprawy nie do przeceniania. Pod tym względem, czyli na płaszczyźnie wartości i emocji powieść Agnieszki Zakrzewskiej ma duży pozytywny ładunek i chyba dlatego kończyłam ją z żalem, bo to był dobry świat, zamieszkany przez wartościowych ludzi. 

I jeszcze rzecz osobista. "Do jutra w Amsterdamie" jest bardzo wciągającą historią o życiu w Niderlandach - o języku, zwyczajach, pogodzie, mentalności, postawach ludzi, nawet o mechanizmach działania urzędów, potrawach, przyrodzie czy elementach historii. Mam do tego kraju wielki sentyment, zdarzyło mi się w nim pomieszkiwać i na tej podstawie oceniam utwór Agnieszki Zakrzewskiej jako bardzo rzetelny i współgrający z moimi obserwacjami i wspomnieniami. Holandia to kraj intrygujący. Co więcej wszelkie informacje są bardzo płynnie i nienachalnie wlane w narrację i dialogi, co umożliwia czytelnikowi bardzo naturalne i naprawdę interesujące poznawanie tego kraju oraz jego kultury i obyczajowości poprzez towarzyszenie głównej bohaterce w jej osobistym odkrywaniu Niderlandów. Jeśli ktoś się wybiera do Holandii, powieść Zakrzewskiej będzie dla niego miłym wprowadzeniem, a jeśli ktoś już tam był - źródłem fajnych wspomnień. Ludzie tam naprawdę ładnie żyją, jakoś spokojniej i pogodniej niż my w Polsce, chociaż znacznie częściej  pada tam deszcz.

Za możliwość przeczytania powieści dziękuję autorce Agnieszce Zakrzewskiej oraz organizatorce book tour Ewelinie Kwiatkowskiej-Tabaczyńskiej, czyli Ewelce ;)








wtorek, 24 grudnia 2019

ozdoby Małej Mi - bałwanek

co roku skłaniam Małą Mi do robienia ozdób, zbieram je, nie wszystkie przetrwały ostatnie lata, ale trochę ich jest, w tym roku dostała drewnianego bałwanka, dwa dni go męczyła, bo Mała Mi jest już duża, ale ulega tej mojej samozwańczej tradycji, a dla mnie to jest kwintesencja świąt, mnie to w tych świętach co roku zakorzenia


poniedziałek, 23 grudnia 2019

Renata Kosin "Nić Arachny" - book tour 14

"Nić Arachny" Renaty Kosin to pierwsza część rodzinnej sagi. Pełną tajemnic i zawiłych relacji historię rodu Śmiałowskich poznajmy na równolegle prowadzonych dwóch płaszczyznach czasowych: w ostatnich dziesięcioleciach XIX wieku oraz w latach 70. i 80. XX wieku. Powieść ta jest jednak czymś znacznie więcej niż opowieścią o rodzinie i jej sekretach, przede wszystkim dotyczy ona bowiem uwikłania człowieka w historię, obyczajowość, a także - co najważniejsze - w innych ludzi. Bohaterowie utworu ponoszą bowiem konsekwencje wyborów i trudnych decyzji, nie tylko własnych, ale też cudzych, bo dziedziczymy po naszych przodkach nie tylko nazwisko, wygląd czy osobowościowe predyspozycje, nie tylko rzeczy i tradycje, ale też dziedziczymy ich wybory, których skutki mają realny wpływ na życie kolejnych pokoleń. To właśnie jest główną treścią "Nici Arachny" - przeszłość i przyszłość, które splatają się i przenikają w niemal magiczny sposób. Poza tym saga skupia się na kobietach, one bowiem stanowią oś rodziny Śmiałowskich, wokół nich toczy się życie, one są - każda na swój sposób - autorkami rodzinnego losu. W części dotyczącej wieku XIX - kluczową postacią jest Arachna - kobieta jak na tamte czasy niezwykła: samodzielna, niezależna, mająca wiele wiedzy, siły i niezłomnej woli. W bardziej współczesnych rozdziałach śledzimy dorastanie Michaliny - inteligentnej wrażliwej dziewczyny, która jest nie tylko błyskotliwą i krytyczną obserwatorką świata oraz własnej rodziny, ale przede wszystkim dziewczyną, która nie do końca świadomie dorasta do tego, by stać się odkrywcą zawikłanych losów swojego rodu oraz zarazem orędowniczką obecnego w nim w każdym pokoleniu uznania dla kobiecej niezależności i prawa do samorealizacji. Takie kobietocentryczne tworzenie sagi to samo w sobie bardzo ciekawe ujęcie, bo takich wyraziście matriarchalnych sag rodzinnych jest niewiele. Inna rzecz warta uwagi - jest w tej opowieści pewna doza starosłowiańskiej magii koncentrującej się wokół kobiecości (w tym zwłaszcza kult bogini Makoszy oraz trzech Zórz). Warto tu szczególnie docenić autorkę za to jak dobrze wyważyła ona proporcje między typową dla sag rodzinnych realistyczną poetyką, a mistycznym fundamentem, który wzbogaca całą opowieść, nie odbierając jej zarazem wiarygodności obyczajowej. 


Żeby być rzetelnym... nie jest to powieść wolna od usterek. Ekspozycja trwa za długo, więc czytelnika może znużyć, w dużej mierze wynika to z tego, że wprowadzanie czytelnika w akcję, opisy osób i miejsc, sama wielość postaci, która niemal od razu na odbiorcę spada - wszytko to we wstępnej fazie zajmuje nieco zbyt wiele miejsca. Być może jest to konieczne ze względu na rozmach utworu oraz fakt, że "Nić Arachny" to pierwsza część cyklu i to na niej ten cykl zapewne zostanie osadzony, tzn. na zainicjowanych w tej pierwszej powieści wątkach. Ale w tej sytuacji może warto było nieco okroić sceny obyczajowe, które wniosły co prawda ładny koloryt, ale przeładowywały i tak pełną wiadomości ekspozycję? Mimo wszystko trzeba przyznać, że z biegiem kolejnych stron pełna tajemnic i niedopowiedzeń historia rodziny Śmiałowskich oraz związanych z nią dworków i wsi jest bardzo absorbująca, odkrywanie kolejnych rodzinnych i pozarodzinnych misternych powiązań, zapomnianych konfliktów, sekretów, czy nawet przemilczanych tragedii jest fascynujące i  ma niekiedy wręcz sensacyjny rozmach i temperaturę. Duża  tym zasługa przemyślanej kompozycji utworu. Na linii czasu prowadzonej od lat 70. XX wieku kluczowy jest dziennik stworzony przez mającego coraz większe kłopoty z pamięcią dziadka Antoniego, dziennik pełen luk, usuniętych stron, ale i cennych wspomnień, który jest latami czytany i ciągle na nowo odkrywany przez młodziutką Michalinę. Jej odkrycia w połączeniu w równolegle prowadzonymi wątkami z życia rodziny sprzed 100 lat sprawiają, że skomplikowana historia Śmiałowskich układa się przed odbiorcą powoli jak tworzony z drobnych skrawków informacji obraz, coś na kształt mozaiki, w której jednak wiele pozostaje do wypełnienia poprzez domysły i intuicję czytelnika. W tej opowieści o rodzinie sporo jest bowiem rysów uniwersalnych - trochę lojalności i oddania, trochę płytkiej zazdrości, trochę sporów o nic, trochę miłości, trochę niewypowiedzianych żali, trochę pięknych rodzinnych chwil - narodzin, ślubów, rocznic, świątecznych zwyczajów, trochę poważnych konfliktów i trochę wielkich zniewag, trochę czułości i wybaczenia, trochę egoizmu, a trochę życzliwości.... ta ponadczasowość warstwy emocjonalnej i rodzajowej powieści sprawia, że czytelnik może zaufać swojej intuicji, współtworząc na swoje potrzeby rodzinny portret Śmiałowskich, nawet jeśli w narracji nie wszystko zostaje wprost mu dane czy dopowiedziane.  

Postaci w "Nici Arachny" jest naprawdę dużo i łatwo się wśród nich zgubić, pewną pomocą jest więc drzewo genealogiczne zamieszczone na końcu powieści, które jednak nie rozwiązuje wszystkich wątpliwości, bo zawiera jedynie członków rodziny, ale już nie ich przyjaciół czy powinowatych. Wielość bohaterów jest zrozumiała ze względu na to, że autorka prowadzi dwa równolegle plany czasowe, w których bohaterowie się nie powtarzają, co zresztą daje dość interesujący efekt, jakby stworzenia dwóch powieści w jednej, ich płaszczyzną wspólną pozostaje miejsce akcji, czyli dworek Przytulisko i jego okolice, ale już nie bohaterowie, których dzieli 100 lat. Zdarzają się jednak Renacie Kosin, która generalnie dobrze panuje nad logiką wydarzeń i kompozycją powieści - pewne drobne niekonsekwencje w prowadzeniu postaci. Początek sugeruje, że kluczowy dla osadzonej w XIX wieku części powieści będzie Witold Śmiałowski, dość niefrasobliwy młody szlachcic, nie stroniący od hulanek i swawoli. Jego przyjacielska relacja z hrabią Brzostowickim zarysowana już w pierwszej scenie też wydaje się znacząca, tymczasem zarówno Witold, jak i jego przyjaźń blakną z każdym kolejnym rozdziałem. Witold zmienia się pod wpływem  miłości do Arachny i konfliktu z bratem, jest to jednak przemiana dość bajkowa, nie do końca psychologicznie podbudowana, gdyż chłopak, który nigdy niczym się nie interesował poza zabawą i miał w sobie - mimo sympatrycznej osobowości - mało dojrzałości nagle z dnia na dzień okazuje się wzorowym gospodarzem, a z miesiąca na miesiąc wzorowym mężem i ojcem, żyjącym w cieniu uwielbianej żony. Bardzo jednowymiarowa postać robi się z bohatera, który tak oczywistym we wstępnej fazie powieści wcale nie był. Szybko z akcji powieściowej znika też hrabia, który staje się postacią pełniącą swego rodzaju rolę służebną względem losów Witolda, rozwiązuje lub generuje problemy w jego rodzinie, ale sam w sobie nie jest osobowością, której losy są jakoś mocniej rozwijane. Szkoda, bo ten wątek męskiej przyjaźni oraz dość dokładny opis osobowości i emocji obu bohaterów na początku powieści sugerowały, że ich znaczenie będzie większe. Bardzo jednowymiarową postacią staje się też w toku rozwoju akcji powieściowej Jędrzej Śmiałowski, początkowo nieco stereotypowo myślący, ale dobry i troskliwy brat, ojciec i mąż, taki trochę Sędzia Soplica z "Pana Tadeusza" - tradycyjny szlachcic z wszelkimi wadami i zaletami typowymi dla niego. Z czasem Jędrzej okazuje się złym duchem rodziny, anachronicznie myślącym, skłonnym do awanturnictwa, skupionym na swoich archaicznych przeświadczeniach despotą, który w każdym widzi przeciwnika. I niby ciekawe są te męskie postaci i osobowości, wyraziste, pełne emocji, ale bardzo jednostronnie prowadzone. Ci trzej panowie to kluczowi męscy bohaterowie, a tymczasem brak im osobowościowego bogactwa. Na XX-wiecznym planie czasowym jest zresztą bardzo podobnie, najciekawszą postacią jest dziadek Antoni, który cierpi na zaniki pamięci i demencję, ale jest jakoś wzruszający, tragiczny i piękny w swoim zagubieniu. A reszta.... wujkowie, ojcowie, kuzyni, sąsiedzi, znajomi zlewają się w jedno rodzajowe tło bez bohatera charakterystycznego. Wszystko wynagradzają jednak kobiety, które są rozmaite i cudowne, ja w każdym razie jestem po czytelniczemu w tych bohaterkach "zakochana"! Prezentują one różne typy kobiecości i to na obu płaszczyznach czasu powieściowego, i jak dla mnie wynagradzają usterki w prowadzeniu postaci męskich. W ogóle "Nić Arachny" jest bardzo prokobieca i bardzo uniwersalna, jeśli chodzi o opisy kobiecego losu, dotyczy bowiem: bycia żoną, nie zawsze pierwszą lub nie zawsze akceptowaną przez resztę rodziny, niekiedy kochaną, a innym razem całkowicie niedocenianą przez męża; bycia matką, która nie zawsze zdoła uchronić własne dziecko, nie zawsze umie je mądrze kochać, ale zawsze będzie próbować, będzie się starać i poświęcać siebie; bycia wdową, nagle osamotnioną i zagubioną; bycia obiektem surowych ocen i wymagań społecznych oraz rodzinnych; bycia córką, od której wiele się oczekuje, którą się rozpieszcza lub której potrzeb nie zauważa się, bo bracia są ważniejsi; bycia przyjaciółką, kochanką, babcią, ciotką... Wielość i bogactwo relacji, w jakich może być kobieta, przeróżne doświadczenia, uwikłania i to w kilku możliwych odsłonach są w tej powieści świetnie ukazane, i to z dużą wrażliwością i zrozumieniem dla kobiecej natury i specyfiki. Co więcej w tych historiach jest wielki szacunek dla kobiet, a ich losy są opisane z ogromną życzliwością, do tego nienachalnie, ale zauważalnie, gdzieś pomiędzy wierszami powieści ukryte są słowa mądrości i wsparcia, które warto usłyszeć, zobaczyć, przeczytać. Dlatego myślę, że każda czytelniczka znajdzie tu bohaterkę, która stanie się jej bliska, której losy będą ją osobiście dotykały. W "Nici Arachany" jest wiele kobiet mądrych, wrażliwych, wyjątkowych, które wzajemnie się wspierają i mają wielką siłę by zmieniać życie swoich rodzin i przyjaciół, a przede wszystkim by kreować los. Każda z nich przędzie swoje przeznaczenie, każda z nich ma wielki, prawie zawsze dobroczynny wpływ na innych ludzi. Małgorzata, Arachna, Bogusia, Marcjanna, Anna, Michalina, Rozalia.... to galeria kobiet niezwykłych.

Co do uwag o historii i narodowym charakterze Polaków Reneta Kosin po prostu mi zaimponowała, przede wszystkim poprzez rzetelność nawet najsurowszych ocen w tym zakresie. Historyczne rozważania o powstaniu styczniowym oraz innych zrywach niepodległościowych oraz życiu w niewoli są oparte na wiedzy, ale też swego rodzaju życzliwości, z którą autorka pisze o ludziach. Zauważa błędy, docenia starania. Chwali odwagę i patriotyzm, martwi się porywczością i bezmyślnością, która sprawia, że Polacy "umieją walczyć, ale nie umieją wygrywać". Wydarzenia historyczne i charakter narodowy, w tym zarówno wady jak i zalety narodowe Polaków, nie są co prawda  na pierwszym planie powieści, ale regularnie się pojawiają, jako temat rozmów czy refleksji postaci, jako elementy rodzinnych dyskusji. Podkreślam to, bo doprawdy nie wiem, czy jeszcze ktoś w popularnej literaturze obyczajowej podejmuje próby rewizji narodowych mitów i przeświadczeń Polaków, w tym zwłaszcza przekonania o szczególnej opiece boskiej nad naszym narodem oraz mesjanistycznego przeświadczenia o tym, że narodowe cierpienia zostaną nam z całą pewnością ostatecznie wynagrodzone w niedookreślonych okolicznościach (z tymi między innymi mitami dyskutował w literaturze pięknej Wyspiański, robił to Gombrowicz, współcześnie czyni to np. Jacek Dehnel). Jest rzeczą cenną i wartą uwagi to, jak subtelnie i dyskretnie tę trudną tematykę podejmuje także Renata Kosin, bo świadczy to o jej dużej wiedzy i refleksyjności, a także o pewnej odwadze, w końcu podejmowanie tak poważnych rozważań w literaturze obyczajowej i popularnej wymaga wiele wyczucia i nie jest sprawą oczywistą. Świetną stroną "Nici Arachany" są też niezwykle trafne i przenikliwe obserwacje obyczajowe, zwłaszcza dotyczące lat 70. i 80 XX wieku. Wielu czytelników odeśle to do wspomnień z dzieciństwa. Znakomite i precyzyjne są refleksje dotyczące ról społecznych mężczyzny i kobiety w różnych czasach, zwłaszcza te ukazane z perspektywy małej dziewczynki, Michaliny, która uważnie obserwuje rodziców i  podsłuchuje ciotki. Wszystko to sprawia, że "Nić Arachny" to poznawczo powieść bardzo cenna. Pokazuje nie tylko piękne tradycje i wartości życia rodzinnego, ale także schematyzm ról społecznych, które często są krzywdzące zarówno dla kobiet, jak i dla mężczyzn, bo uniemożliwiają swobodny rozwój osobowości, samorealizację czy nawet szczęście. Pod tym względem utwór Kosin może wnieść rzeczywistą odmianę w sposób myślenia o świecie wielu czytelników, nie jest to rzecz jasna wielka rewolucja, bo "Nić Arachany" pozostaje przede wszystkim sagą i nie ma cech literatury moralizatorskiej, ale poprzez snucie opowieści o rodzinie Kosin znajduje bardzo dobry sposób na pokazanie tego, że człowiek, jego wolność, godność, szczęście są ważniejsze od zbiorowych przeświadczeń, konwenansów czy przesądów. 

I na koniec coś szczególnego. Renata Kosin w "Nici Arachny" odgrzebuje w bardzo interesujący i twórczy sposób zapomnianą słowiańską mitologię, która wlała się w chrześcijaństwo tak płynnie, że w naszych czasach nie mamy już prawie żadnej świadomości jej istnienia. Tymczasem mity Słowian były bardzo piękne, pełne szacunku dla natury i dla człowieka, pełne wiedzy o tym, jak harmonijnie i zdrowo współżyć z przyrodą, warto o nich pamiętać, warto je choćby znać, i "Nić Arachny" to umożliwia. Kult Makoszy i Zórz dzięki postaci Arachny wkraczają do rodu Śmiałowskich, odbywa się to w nie do końca uświadomiony dla większości z członków rodziny sposób, ale jednak znacząco odmienia życie rodu. Symbolem tego dziedzictwa jest kołowrotek, który obecny jest na obu planach czasowych powieści oraz związana z nim magia, pewna zdolność do wpływania na los ludzi przez niektóre kobiety siedzące za kołowrotkiem. Arachna ma talenty niezwykłe, ma wiele wiedzy o ziołach, umie leczyć, ale umie też przewidywać, niejako wyprzedać los, wpływać na niego poprzez swoje działania i nić, którą przędzie na kołowrotku. Dzięki tym starosłowiańskim wierzeniom powieść Kosin zyskuje mistyczny fundament, który dodaje powieści wiele uroku, nie niszcząc życiowego prawdopodobieństwa. I wypada to uznać za kolejną zaletę "Nici Arachny".

Za możliwość przeczytania powieści dziękuję:
autorce Renacie Kosin oraz organizatorce book tour Andżelice Jaczyńskiej z Czytam dla przyjemności








niedziela, 22 grudnia 2019

ważne i mniej ważne ("Osierocony Brooklyn")

A mnie się to podobało.... gówniarzeria wychodziła mówiąc, że nudne... a mnie się podobało, no cóż zrobić, widać lubię nudne... kryminalna historia z czasów niedawnych, ale nieteraźniejszych, ładny scenariusz, cudowna muzyka, która chyba robi w tym filmie wszystko, Edward Norton, który się jakoś tak po ludzku i fajnie starzeje, zawsze go lubiłam, i tu ma świetną rolę, ma co grać i robi to dobrze, na drugim planie Baldwin nie widziany od tysiąca lat w niczym dobrym, a tutaj proszę, pasuje, gra, jak za starych dobrych czasów, William Defoe szalony jak zawsze, Bruce Willis przez chwilę, ale z wdziękiem, ładne zdjęcia miasta, dobry scenariusz, ciekawa intryga i rozwiązanie, którego nie przewidziałam, bo tam na końcu wszystko okazuje się mniej ważne, problemy społeczne, walka o sprawiedliwość, o wyrównanie krzywd, tolerancję, to wszystko było ważne przez cały film, ale ostatecznie okazuje się mniej ważne, mniej znaczące niż spokojne małe życie z kimś, kto cię zauważa i rozumie, chyba chodzi o to, że to była ładna opowieść i że polubiłam głównego bohatera, a muzyka mnie uwiodła, reszta po prostu była mniej ważna




piątek, 20 grudnia 2019

tysiąc porzuconych rękawiczek - rękawiczka wielkiej damy

to było pierwsze co pomyślałam, jak ją zobaczyłam, że to wielkiej damy jest, takiej damesy starej daty, która jak wyciąga rękę czy raczej dłoń podaje to zawsze w takim półzgięciu nadgarstka, żeby tylko ktoś ujął i ją pocałował, ujął i przeprowadził przez trudy świata lub błoto, ujął i podprowadził do krzesła, stołu, szezlongu; może to dlatego, że tak ładnie leżała, jakby ją ktoś specjalnie z delikatnością i pietyzmem pod drzewo odłożył, a może to te małe czarne koraliki i łukowate wykończenia na mankiecie, a może to ja







czwartek, 12 grudnia 2019

kobieta, która mi zaimponowała (Małgorzata Rejmer - spotkanie autorskie)

nie czytałam jeszcze książek Małgorzaty Rejmer, choć na półce spoczywa ta najnowsza - "Błoto słodsze niż miód", wybrałam się jednak, by tę dziewczynę poznać, by posłuchać, co i jak powie, bo po pierwsze dostała Nike, po drugie za książkę o Albanii, co wydało mi się mocno abstrakcyjne, po trzecie ona tam mieszka... to było dla mnie dość, by iść i posłuchać dziewczyny, "człowieka piszącego" jak sama o sobie mówi; i co? i jest to myśląca kobieta, wykształcona, błyskotliwa, ciekawa postać, która wszystko co robi buduje na relacjach, na uważności w tych relacjach, jest to obywatelka świata, która nie obawia się w ten świat wyruszać, co jako zapyziały domator bardzo podziwiam, otwarcie mówi o sobie, bo niby o książkach, niby bardzo ciekawie o Albanii, ale też w międzyczasie dowiedziałam się, że jej obecny partner to Albańczyk, że rodzice są rozwiedzeni, że oboje mają swego rodzaju artystyczne zacięcie, że ojciec mieszka w Warszawie, że studiowała psychologię, że byli jacyś inni mężczyźni w jej życiu, ale nigdy nie wyszła za mąż, że lubi podróżować, i że potrzebuje terminu, by zacząć pisać, bo to ją mobilizuje, że teraz ma dwa domy w dwóch krajach i lubi ten stan... była też miła dla zebranych ludzi, taka miła w sposób wykraczający poza jałową uprzejmość i grzeczność, ciekawa kobieta

obok mnie siedział wielki facet w czerwonym swetrze, wielki i dominujący, zajmujący sobą nie tylko fizycznie dużo miejsca, jedyny z zebranych, który gdy spotkanie nie zaczęło się o czasie głośno wymamrotał do otwierającej je prowadzącej: "Odbędzie się to spotkanie czy nie?", już wtedy pomyślałam, że chyba bardzo potrzebuje być widzianym, zaznaczać, że Jest i chciałam się nawet przesiąść, żeby nie padała na mnie cieniem ta Obecność, ale nie było gdzie, potem kilkakroć usiłował dorwać się do mikrofonu, słuchał autorki z wyrazem namysłu, z nogą założoną na nogę, w postawie myśliciela uwięzionego na skale, i w końcu dano mu mikrofon... (zestresowałam się) i zadał pytania z dupy, pytania o nic, nie mające zbyt wiele wspólnego z głównym nurtem rozmowy, pytania, które wysupłał z siebie człowiek, który nie ma pytań, bo nie ma nic do powiedzenia, zaskoczył ją, zaskoczył tę błyskotliwą dziewczynę, jakby rozkleiła się jej rzeczywistość, przez chwilę popatrzyła na niego z takim pełnym dezorientacji wzrokiem "ale o co chodzi?", jednak w końcu szybko się otrząsnęła i odpowiedziała, coś o pociągach, coś o czymś.... wielki facet w czerwonym sweterku był zadowolony z siebie, a ja jakoś poczułam się niezręcznie, że w tym jestem, w tej sytuacji, obok wielkiego mężczyzny, który nie jest zbyt mądry, ale o tym nie wie, więc jest zupełnie tak jakby mądry był i prezentuje to przed tą kobietą, która tak jak ja to usłyszała, ale uszanowała jego pytanie i postanowiła pomimo tego go uszczęśliwić, zaimponowała mi



poniedziałek, 9 grudnia 2019

tysiąc porzuconych rękawiczek - biała ubrudzona ze świętami w tle

nie mam ostatnio oka ani daru do zauważania rękawiczek, czyli jestem nieuważna i nieobecna, szczęśliwie K., który kręci się zwykle obok, zauważa, gdyby nie on przegapiałabym nie tylko rękawiczki, a przecież pomimo tego lubię ten stan lekkiej nieobecności i wycofania, to moja najbardziej naturalna konsystencja; 

rękawiczka biała, ale taką złamaną bielą, no i brudna, ale przecież nie zawsze taka była, może to kwestia upadku, pewnie ktoś ją podniósł z ziemi, bo leżała na parapecie okna z choinką po drugiej stronie szyby, czyli rękawiczka obok choinki, ale jednak nie pod choinką, przestrzennie w sumie niewiele brakuje; nieusuwalnie wesoły Mikołaj patrzył na mnie z szyby




niedziela, 8 grudnia 2019

bombka

skoczyłam studia podyplomwe, oddałam, co należało oddać i nagle mam czas, aby celebrować rzeczywistość, nagle się tej rzeczywistości zrobiło bardzo dużo, kupuje prezenty, dobieram, zamawiam, przeglądam, czytam rzecz jasna, generalnie chwytam się drobiazgów, tymczasem na rynku znowu stanęła gigantyczna bombka, w nocy wygląda urokliwie, w ciągu dnia żałośnie, taka kulka opleciona drutem, czyli że jednak noc ma sens, bo nocą wygląda świat ładniej, niby groźniej, ale chyba i ładniej, poza tym noc to jakoś od 16 po południu się obecnie zaczyna, więc bombka zadaje szyku i bardziej zdobi niż nie zdobi - okazuję się, że idą święta, mija kolejny rok i ja sobie mijam


sobota, 7 grudnia 2019

ulubienia

lubię grzane wino, za smak, za zapach i za rozgrzewający efekt oraz za lekkiego szmergla, który mam chwilę po jego wypiciu, teraz własnie jest idealna pora na takie wino, więc kompulsywnie je zamawiam w ulubionej restauracji, w której podają je szczególnie ładnie, z dodatkiem pomarańczy i płonącym brązowym cukrem i za każdym razem myślę sobie, że to jest chyba To, taka doraźna uroda życia, ten rodzaj błogości i zadowolenia, którym mam siedząc przy tym grzanym winie, że to mi wystarcza i że to jest mało i to jest też dużo, bo wystarczająco


piątek, 6 grudnia 2019

prezent od Małej Mi

dostałam rysunek, czyli to co lubię dostawać od Małej Mi, myślę, że jest artystą i nieszablonową osobowością, myślę, że jest wyjątkowa i widzę, że ciągle rysuje, nie wyraziła jednak chęci pójścia do szkoły plastycznej, wybrała się do elitarnej placówki, w której poziom samonadęcia rozpiera szyby od wewnątrz (zawsze najlepsze wyniki, najwyższe do absurdu progi ocenowe, tradycja, dokonania, najlepsza młodzież itd. itp.), ale ucznia traktuje się bardziej przedmiotowo niż krzesło, na którym siedzi, Mała Mi tak wybrała i tego się trzyma, mnie to irytuje i uwiera, ale dopóki sama nie zechce zmienić szkoły, nie napieram, choć wprost mówię o takiej możliwości... ciszę się, że nadal rysuje i jest sobą, że ma grubą skórę na presję i słabe zachowania dużych małych ludzi, fajnie też, że poznała inne dzieciaki, które rzeczywiście lubi; pod Mikołajkową czapką jest postać, którą sama stworzyła, choć jej imienia nie umiem powtórzyć... jestem z niej dumna - oczywiście i martwię się, bo matki zawsze się martwią



czwartek, 5 grudnia 2019

marginesy życia (Jacek Hugo-Bader "Audyt")

przez miesiąc w spacerowym tempie szłam sobie przez zbiór reportaży Hugo-Badera i czytając je czułam się wyjątkowo, bo mogłam zajrzeć w życie innych ludzi bez poczucia, że dokonuję pospolitego aktu tabloidowego wścibstwa czy naruszania intymności cudzych przeżyć

"Audyt" to zbiór historii, których zarzewie znajduje się wśród pierwszych reportaży początkującego w latach 90. autora; to były ważne opowieści, to były opowieści bardzo różne, więc rzeczywiście ich jedyne możliwe uporządkowanie to obecny w książce podział na części pt. "Bandyci" (o bohaterach w konflikcie z prawem); "Wyznawcy" (o mistykach wszelkiego rodzaju i w szerokim sensie tego słowa), "Wsiowi" (o ludziach ze wsi), "Uliczni" (o ludziach z miasta) oraz "Nasiona" (o dzieciach). po 20 latach autor sprawdza, co stało się z ludźmi o których pisał, dopowiada ich losy, dookreśla ich dzieje, w międzyczasie spotykając kolejnych ciekawych ludzi, którzy jakby mimochodem uzupełniają ten pełen nawrotów do przeszłości tom; wszystkich bohaterów łączy jednak to, że są to ludzie, którzy funkcjonują na pewnych marginesach życia społecznego, nie to że się nimi nie interesujemy jako społeczeństwo, po prostu z różnych przyczyn nie patrzymy w ich kierunku, bo to trudne, bo nie wypada, bo nie wiemy, czy wolno patrzeć, bo bywa że wygodniej nie patrzeć, bo czasem trochę strach, a czasem trochę niezręcznie, ale Hugo-Bader idzie, patrzy, rozmawia i zabiera nas ze sobą do tych rozmów, do tych ludzi, do ich żyć ... i teraz czemu to takie ważne i czemu mnie to ujmuje...

po pierwsze podziwiam niesłychanie wyczulone ucho autora do słuchania ludzi - do wysłyszenia i oddania z ich opowieści tego, co najważniejsze, najbardziej uniwersalne i intymne zarazem, reportaże w "Audycie" to są ludzkie losy nie wymagające żadnego komentarza, bo sama relacja o nich, bo przede wszystkim to, jak jest opowiedziana ich historia jest komentarzem, jest dość wymowna, by budzić emocje i refleksje - są to zwyczajnie świetnie napisane reportaże;
po drugie warto podkreślić i zauważyć w "Audycie" renesansowy wręcz w swoich korzeniach humanizm Hugo-Badera, który pisze o swoich bohaterach - niezależnie od tego kim oni są, co zrobili, jakie błędy popełnili i jakie sukcesy odnieśli, jak go potraktowali i czy ma z nimi po drodze czy zupełnie nie  - ze spokojną życzliwością, wyrozumiałością i szacunkiem dla każdego z tych ludzi; i być może w reportażach tego autora nie ma wielkiej erudycyjności Kapuścińskiego, błyskotliwych obserwacji Szczygła, czy tego literackiego nerwu Krall, który sprawia, że nie sposób przestać czytać, ale jest pełne spokoju i wrażliwości patrzenie na ludzi, na których być może nikt inny tak nie patrzy; niebezpieczne dzielnice miast, małe zapomniane wioski, ludzie uwikłani w zbrodnie lub tylko we własną bezradność, uporczywi idealiści od spraw przegranych, przeżywający wielkie dramaty i małe rozterki zwykli ludzie - to są obszary, po których porusza się autor "Audytu" i nie sposób oprzeć się wrażeniu, że to są historie bardzo ważne, które także czytelnika uczą życzliwie spoglądać, nie oceniać, rozumieć, zauważać człowieka i jego potrzebę godności nawet kiedy leży na absolutnym dnie i jego prawo do szukania szczęścia, nawet jeśli czyni to nieudolnie; jest w "Audycie" piękno, którego nie umiem dookreślić, bo przecież ten zbiór wcale nie opisuje pięknego świata, pokazuje jednak piękne patrzenie na człowieka i tragizm jego losu, który nagle okazuje się dotyczyć i dotykać absolutnie wszystkich, i to jest potrzebne, to jest istotne

Jacek Hugo-Bader "Audyt"

środa, 4 grudnia 2019

tysiąc porzuconych rękawiczek - celująca w niebo

ta niebieska rękawiczka z góry wygląda jakby była zwinięta w kłębek poplątań, ale z boku wyraźnie widać, że celuje nieistniejącym palcem w niebo, że może niby ma taki żal? albo tylko to jest przypadek i tak jej się spadło? albo coś? w sumie nie wiem, i nagle przypomniało mi się, jak bardzo drażni mnie  - inspirowane założeniem, że z nieba ktoś patrzy i nas wycenia - przekonanie, że "dobro zawsze wraca" (tak jak i zło) i że ten możliwy powrót dobra to taka nagroda, domniemana, ale jednak za bycie dobrym, to taki tekst wytrych rzucany zamiast "dziękuję", tekst, którego nie znoszę, a muszę wysłuchiwać, bo towarzyszy mu zwykle dobra intencja, "dobro zawsze wraca", czyli nagroda pocieszenia, która bywa iluzją, bo bywa przecież dość często, że dobro nie wraca (tak jak i zło), zwyczajnie nie działa to jak bumerang, po prostu nie wraca i tyle, a poza tym jeśli już być w porządku lub nie w porządku, być dobrym lub złym, to chyba warto tylko dlatego, że masz takie swoje przekonanie, wiedzę, co dobre, a co złe i chęć wyboru między nimi tak jak cię prowadzi Twoja wola czy sumienie; oczekiwanie na to, że ci świat "odda" podważa wolność człowieka i trochę jego godność, bo nagle okazuje się, że nie idę tam, gdzie chcę, ale tam gdzie się spodziewam kija lub marchewki, niebieska rękawiczka może o tym nie wie, a może ma inne zdanie, a może tylko tak upadła, w sumie nie ma to znaczenia, po prostu dobro i zło nie zawsze wracają, a jeśli już to rozkłada się to bez w wyraźnych prawidłowości - przedziwne rzeczy wracają do mnie, kiedy znajduję i zbieram te moje rękawiczki





poniedziałek, 2 grudnia 2019

tysiąc porzuconych rękawiczek - landrynka

malutka wściekle różowa rękawiczka, zatem na pewno dziewczyńska - takie mamy kody kulturowe i genderowe dla małych ludzi, którym póki co jest obojętne czy są chłopcami czy dziewczynkami - leży sobie rękawiczka jak landrynkowy sen, jakby była do zjedzenia, a przecież jest już po nic




niedziela, 1 grudnia 2019

Anna Partyka-Judge "Na krawędzi uczuć" - book tour 13

"Na krawędzi uczuć" to książka przedziwna i żeby ją uczciwie ocenić, należy wziąć pod uwagę, że kryteria oceny stosowane wobec literatury pięknej czy nawet popularnej, nie do końca będą do tego utworu przystawać, bo nie jest to powieść stricte literacka, ale raczej swego rodzaju konglomerat poradnika, powieści, eseju, a nawet prozy poetyckiej, przede wszystkim jest to jednak opowieść o kobietach w sytuacji straty i terapeutyczna historia o kobiecości w ogóle.

W książce opisano kolejno losy sześciu bohaterek, poznajemy je w ekspozycji trwającej dość długo, bo mniej więcej przez jedną trzecią utworu. Każda z nich przeżyła zdradę i rozstanie, w bardzo różnych odsłonach, ale dla każdej jest to trudne przeżycie, po którym trudno się podnieść, poszczególne bohaterki są zresztą na różnych etapach radzenia sobie z tym, co przeżyły, ale w którymś momencie wszystkie podejmują decyzję o wyjeździe nad morze do ośrodka "Nautilus" w Świnoujściu, w którym mają uczestniczyć w miesięcznej terapii. I teraz gdyby "Na krawędzi uczuć" oceniać w kategoriach tylko literackich, to można by roztrząsać nie zawsze spójną i udaną psychologię postaci, która budowana jest ze zmiennym szczęściem. Dokładnie znamy Basię, całkiem nieźle Karolinę i Martę, ale o pozostałych postaciach wiadomo mniej, trudnej je zrozumieć, mniej uwagi się im poświęca. Poza tym fakt, że bohaterek jest aż sześć, ich przeżycia są zbliżone, emocje niezwykle podobnie opisane, a w dodatku mają też kilka wspólnych cech (wrażliwość, zaangażowanie w związek, refleksyjna natura, subtelność i u większości: artystyczne zainteresowania) sprawia, że dość łatwo pomylić je w dalszej części fabuły. Osobowościowo wyróżnia się na tym tle Jowita ze względu na swój specyficzny cięty język i jakby zupełnie osobne, najbardziej wojownicze przeżywanie sytuacji, w której się znalazła, niestety w drugiej połowie utworu znika z głównego nurtu akcji (ma wypadek i jest w szpitalu) i wraca dopiero pod koniec, trochę zaskakując odbiorcę zmianą, jaka w niej zaszła, a której nie miał on okazji prześledzić. To częściowe "zniknięcie" Jowity oraz podobieństwa między pozostałymi postaciami sprawiają, że są momenty, w których pozostałe bohaterki zlewają się w jeden obraz, który można by streścić określeniem "kobieta na zakręcie życia". Ilość postaci sprawia bowiem, że autorka nie poświęca im z osobna dość uwagi w toku fabuły, w efekcie czasem brak im osobowościowej wyrazistości i nie zawsze jasny jest rozwój ich przeżyć, decyzje, do których dojrzewają, zmiany, które w nich zachodzą wydają się skokowe i czasami nie są wystarczająco podbudowane, by przekonać czytelnika. No i jeszcze cała ta sytuacja, w której się znalazły.... - to, że na miesiąc zawieszają swoje dotychczasowe życie na kołku, by uciec nad morze na miesięczną terapię wydaje się nieco sztuczne, niby życiowo możliwe, ale w bardzo wąskim zakresie. W końcu ile jest kobiet, które przeżywając rozstanie czy zdradę mają takie możliwości logistyczne czy po prostu finansowe, by ratować swoją psychiczną równowagę przez miesiąc spacerując nad morzem, nocując w luksusowym apartamencie i uczestnicząc w kolejnych sesjach terapeutycznych?.... nie jest to zbyt uniwersalne rozwiązanie, w którym przeciętna kobieta w trudnym momencie życia (a zwykle sam w sobie uniemożliwia on przecież rzucenie wszystkiego i udanie się na wypoczynek) może się odnaleźć. Mamy więc nierównomierny rozwój akcji, pewne luki w psychologii postaci, a w ostatnich rozdziałach monologi głównych postaci, które brzmią trochę jak wykłady terapeuty o urodzie życia. Do tego szczątkowe wątki związane z mężczyznami, którzy jako bohaterowie zostali kompletnie po macoszemu potraktowani i są to konstrukcje dość papierowe, bo stanowią w zasadzie tylko tła dla postaci kobiecych. Widać też pewną sprzeczność pomiędzy dążeniem do ukazania kobiet w uniwersalnym doświadczeniu straty i jednoczesnym osadzeniu ich w zupełnie nieuniwersalnej sytuacji (wyjazd, apartamenty, morze, miesięczna terapia)..... ALE... odchodząc od tych usterek warsztatowych, warto potraktować fabułę "Na krawędzi uczuć" jako pewien pretekst do tego, by pokazać coś znacznie więcej, coś co stanowi o głównej wartości tego utworu i sprawia, że uważam go za książkę pod wieloma względami cenną. I teraz będę trochę chwalić. 

Dla mnie utwór Anny Partyki-Judge to przede wszystkim fabularyzowany poradnik dotyczący psychicznego i emocjonalnego zdrowia kobiety. Poradnik, który poprzez historie bohaterek wskazuje dobre rozwiązania, z których każda kobieta w obliczu bolesnych sytuacji może skorzystać. Nie każdą stać na miesięczną terapię nad morzem, ale... każda z nas może nawiązać dobre relacje z innymi kobietami, które będą gotowe ją wesprzeć i jej wysłuchać. W ogóle z tej perspektywy, czyli z perspektywy poradnika właśnie, to umieszczenie bohaterek w tym ośrodku okazuje się celowym stworzeniem pewnej klinicznej sytuacji, w której można wyraziście wskazać osobne dla każdej z nich rozwiązania. Literacko może nie było to szczęśliwe rozwiązanie, ale na poziomie poradnika czy eseju bardzo to sprzyja przekazaniu wielu treści, które mają terapeutyczny charakter. Utwór uzmysławia, że jeśli chcesz się dobrze czuć w życiu, jeśli chcesz rozwiązać swoje problemy, mieć dobre relacje z ludźmi, musisz przede wszystkim dobrze czuć się ze sobą i realizować swoje pasje, jakiekolwiek by one nie były. Musisz umieć wybaczać, bo złość i gniew niszczą przede wszystkim ciebie i marnują twoją energię i czas. "Na krawędzi uczuć" radzi też: korzystaj z możliwości rozmowy z innymi kobietami, z przyjaciółkami, które sama wybierzesz, one ci zawsze pomogą. Nie skupiaj się na krzywdzie i przeszłości, szukaj rozwiązań, konkretnych, np. idź do prawnika, ułóż swoje życie, działaj, a przede wszystkim: Kobieto, bądź dla siebie dobra, dbaj o zdrowe, wygląd, przyjemności, nawet te najmniejsze; pisz, prowadź dziennik, wygadaj się, wypłacz, ale też planuj swoje życie, nie odkładaj go na półkę, a odległe Później. Opisane wydarzenia i kobiece historie przekonują, że życie nigdy nie kończy się na jednym złym wydarzeniu, na jednej wielkiej nawet stracie, bo każda z bohaterek dojrzewa w toku akcji do zrozumienia, że sama jest animatorką swojego życia, że wszystko jest możliwe, a niekiedy pożegnanie z mężczyzną, nawet bolesne, okazuje się najlepszym, co kobiecie mogło się przytrafić, a  dostrzeżenie tego to czasem tylko kwestia innej perspektywy i upływu czasu. I... rzecz ważna - książka Anny Judge podpowiada, że jeśli jest ci zbyt trudno, jeśli nie radzisz sobie z uczuciami, to idź na terapię, bo to żaden wstyd, to rozsądek. Takie i wiele innych refleksji można znaleźć w tym utworze, nie są one zwykle wypowiedziane wprost, ale właśnie poprzez historie opisanych kobiet i przemiany, których one doświadczają. I chyba to sprawia, że te komunikaty docierają bardziej, że stają się przekonujące. I to jest ważne. Ważne jest, żeby ktoś na poziomie literatury popularnej mówił kobietom, które są jej najczęstszymi czytelnikami takie rzeczy, żeby im pokazywał ich siłę, możliwości, rozwiązania. Nie każde z nich będzie idealne dla każdej osoby, ale jeśli kobieta w trudnej sytuacji życiowej znajdzie w "Na krawędzi uczuć" choć jedno zdanie, które pchnie jej życie na nowe tory, da jej jakiś pomysł na lepsze juto, czy samo zarzewie tego pomysłu, to już jest całkiem sporo, to nawet może okazać się dużo. Dlatego właśnie kończyłam czytać utwór Anny Judge z przeświadczeniem, że jest to terapeutyczna opowieść pełna dobrych emocji i nadziei, i że jest w tym wartość. 

Są wreszcie w "Na krawędzi uczuć" pomniejsze skarby. Być może jako prozaik wypada autorka przeciętnie, ale jako poetka znacznie lepiej. Fragmenty opisujące emocje, przyrodę, wrażenia, których doznają bohaterki słuchając muzyki są opisane bardzo poetyckim, plastycznym językiem i naprawdę wpływają na wyobraźnię. Miejscami jest to wręcz proza poetycka, bo tropy poetyckie regularnie przenikają do refleksji postaci i fragmentów opisowych w narracji. I to jest ciekawe, co prawda chwilami patos bywa nadmierny i wtedy zgrzyta, ale w sumie ta poetyckość zwykle wypada ładnie i ma swój urok. Druga rzecz - autorka z dużym wyczuciem pisze o muzyce poważnej. Widać, że nie tylko ją zna i rozumie, ale zauważa wpływ, który wywiera ona na emocje człowieka, muzyka jest jakby kompatybilna z przeżyciami bohaterek, współgra z nimi, sprzyja refleksji, wprowadza do rozważań lub przynosi uspokojenie. I są też.... sceny erotyczne.... odważne, nawet bardzo odważne, ale i pełne elegancji pozbawionej kiczu. Mało kto umie tak pisać, z takim wyczuciem, zmysłowo, przekonująco, ale ze smakiem. Z tych sen przebija też bardzo mądre podejście do kobiecej seksualności, która jest istotnym składnikiem dobrego samopoczucia, poczucia własnej wartości, istotnym elementem życia kobiety w każdym wieku. No i jest jeszcze atmosfera, pewien specyficzny klimat "Na krawędzi uczuć" - pełen spokoju, ciepła i życzliwości klimat, który sprawia, że w tej opowieści miło się czytnikowi przebywa, że ma ona dobry wpływ na odbiorcę. Podsumowując - na poziomie warsztatu literackiego utwór Anny Judge ma swoje wady, traktując go jednak jako fabularyzowany poradnik z elementami eseju i prozy poetyckiej, jako utwór, który przede wszystkim ma być terapeutyczny, a dopiero później literacki należy go uznać za dzieło interesujące, pięknie mówiące o szeroko pojętej kobiecości i skutecznie popularyzujące treści związane z rozwojem osobowości oraz z troską o zdrowie psychiczne i emocjonalną równowagę. 

Za możliwość przeczytania powieści dziękuję:
autorce Annie Partyce-Judge oraz organizatorce book tour Ewelinie Kwiatkowskiej-Tabaczyńskiej, czyli zaczytanej ewelce.








wtorek, 26 listopada 2019

Hanna Cygler "W cudzym domu" - book tour 12

Powieść Hanny Cygler "W cudzym domu" to utwór napisany przez uważnego mądrego pisarza, który nie tylko ma wiedzę o realiach historycznych i społecznych lat 80. XIX wieku, w których osadził akcję powieści, ale też przede wszystkim jest czujnym obserwatorem ludzkich relacji i emocji. Jest to opowieść na tyle bogata w znaczenia, że dla każdego czytelnika może ona być o czymś innym. Dla jednych będzie to romans, dla innych historia o przyjaźni, lojalności i zdradzie, jeszcze dla innych będzie to utwór o rodzinnych więziach rozbijanych przez okoliczności i historię albo po prostu o dojrzewaniu, dorastaniu, walce o szczęście, bo zważywszy ma wiek najważniejszych postaci pierwszego i drugiego planu "W cudzym domu" można także traktować jako powieść inicjacyjną. Dla mnie kluczowym tematem utworu Cygler jest tożsamość, nie tylko narodowa, ale przede wszystkim jednostkowa i kulturowa. 

Początek powieści mnie nie zafascynował, akcja zaczyna się w Gdańsku, w zamożnej niemieckiej rodzinie, której podstawową troską jest dobrobyt rodu i korzystne mariaże dzieci, główny bohater - Joachim wydaje się nie mieć siły woli dość dużej, by się z tych nalegań rodziny wyswobodzić, sądziłam więc, że jego losy szybko staną się przewidywalne, no i do razu skojarzyłam to z "Buddenbrookami" Manna. Jest to oczywiście piękna inspiracja, ale zarazem wzorzec nie do przebicia. Później akcja przenosi się do Paryża, poznajemy drugą istotną postać, Luizę, niewinną i naiwną dziewczynę wychowywaną przez chciwą i dość bezduszną matkę, której dziewczyna całkowicie podlega. I znowu pomyślałam, że ta historia jest jakby wyjęta z prozy Balzaka i choć i to jest szlachetna inspiracja, to zarazem niebotycznie wysoko ustawiona poprzeczka, na takim skojarzeniu łatwo i szybko można stracić, bo Balzak był tylko jeden. Zniechęciło mnie też to, że choć miejscem akcji był Paryż, miasto piękne i bogate, to tło obyczajowe w tych paryskich rozdziałach jest skromniutkie. Jest kamienica, jest właścicielka, zatłoczone ulice i dziewczyna wychowywana przez zakonnice męcząca się w gorsecie - tyle wiemy o paryskich realiach lat 80. XIX wieku. No mało, no można by więcej... Ale bardzo szybko mnie ta powieść zaskoczyła. Pod wpływem biegu wydarzeń Luiza się zmienia i ucieka z domu, wskakuje (dosłownie) do pociągu! dziewczyna wychowana przez zakonnice! w niewygodnym gorsecie! i nie jest to bynajmniej tanim romansem podszyta czy nieprawdopodobna ucieczka, ale wyraz bardzo prawdziwej desperacji i walki młodej i pełnej lęku kobiety o wolność, w czasach, gdy kobiety nie za wiele tej wolności miały. Wkrótce zmienia się także Joachim, który pojawia się w powieści w kolejnych rozdziałach pod innym nazwiskiem i wydaje się, że zerwał wszelkie kontakty z bogatą rodziną, by postawić na karierę naukową. Zwraca też uwagę wprowadzona dość późno, ale zgodnie z logiką wydarzeń trzecia kluczowa postać w powieści, czyli radca Szuszkin - człowiek skomplikowany i tajemniczy, bardzo złożona osobowość, która w toku akcji okazuje się największym, tragicznym wręcz romantykiem tych pozytywistycznych czasów, w których osadzone jest "W cudzym domu". Ci bohaterowie zaskakują czytelnika nie tylko we wstępnej fazie powieści, ale także później, a mimo to pozostają wiarygodni i jest to wielka zasługa pisarki, która poprzez zdarzenia, zachowania, opisy, dialogi tworzy warunki dla tak przekonującego rozwoju osobowości swoich bohaterów. Dość szybko akcja utworu przenosi się też na tereny rozerwanej zaborami Polski, jest dworek, jest Warszawa, później tereny Syberii i to tło jest namalowane świetnie, są skomplikowane relacje narodowościowe - niejednoznaczne i trudne, oddające ducha tamtych trudnych nie tylko dla Polaków czasów, są realia obyczajowe, są uwikłania oraz przesądy społeczne, a także historyczne okoliczności wpływające na los postaci, jest pęd ku wynalazczości i nauce typowy dla drugiej połowy XIX wieku rozbijający się o zacofanie i ciemnotę. Są wreszcie piękne opisy miejsc: miast, wsi, dworku, miasteczek, ogrodów, pokojów, kawiarni czy celi więziennej itd. itp. Autorka ujawnia w tej powieści dużą wiedzę i rzetelność, co sprawia, że utwór zyskuje znaczące walory poznawcze i dobrze oddaje klimat opisywanych czasów. Można więc powiedzieć, że owszem "W cudzym domu" czerpie z tradycji prozy realistycznej drugiej połowy XIX wieku oraz początków wieku XX, ale ich nie kopiuje, dzięki temu nie jest ich kalką, tylko dziełem osobnym, pewnym ukłonem w stronę wielkich twórców. I tu brawo dla Hanny Cygler. Za solidny i wszechstronny XIX-wieczny research, za wiedzę, za mądre korzystanie z wzorców. Jeśli coś mi przeszkadzało, to incydentalne próby archaizowania języka (np. słówko "pierwej" w dialogach). Oczywiście konsekwentnie prowadzona archaizacja sprawdza się w powieściach historycznych, gdy oddaje koloryt epoki, ale we współcześnie pisanych powieściach, osadzonych zaledwie ok. 150 lat względem naszych czasów, w których najważniejsze są relacje, archaizowanie języka wydaje mi się zbędne. Koloryt epoki można oddać innymi środkami, a komunikatywności powieści służy język literacki, ale mimo wszystko współczesny. I chyba tym też tropem idzie przez zdecydowaną większość czasu Cygler w swojej powieści, która - trzeba to przyznać - jest językowo bardzo ładna i bogata (byłam na przykład pod wrażeniem tego, że w utworze obok rosyjskiego czy francuskiego pojawia się nawet język kaszubski).

Bardzo podoba mi się też kompozycja tej powieści. Zaczyna się linearnie, a podział na rozdziały cały czas uwzględnia główny nurt życia postaci i kluczowe etapy akcji, ale też pojawia się sporo retrospekcji, które uzupełniają wiedzę o głównych bohaterach z bardzo odległej, ale także niedawnej względem powieściowego Teraz przeszłości. Umiejętne skoki w czasie, takie zaglądanie w urywki przeszłości, sprawia, że postaci są bardziej złożone, czytelnik nie ma ich podanych na tacy, musi je odkrywać, uczyć się je rozumieć, a poza tym ma możliwość takiego autentycznego towarzyszenia bohaterom w tym, jak oni sami odkrywają siebie, nie tylko na poziomie osobowości, ale także tożsamości. Godne podziwu jest to, że przy tak wielu prowadzonych wątkach i regularnych retrospekcjach akcja się nie rozpada i jest z dużą uważnością prowadzona, nie ma niej luk, jest logika, prawdopodobieństwo, to ta kompozycja w dużej mierze współtworzy bardzo wiarygodne postaci, których losy odbiorcę obchodzą, bo ma on czas i miejsce w toku fabuły, by poznać bohaterów od wielu stron, w wielu sytuacjach, by pewnym sensie się z nimi "zaprzyjaźnić". Punkt kulminacyjny akcji ma natomiast taki szekspirowski wręcz rozmach i buduje tak duże napięcie, że przyznam, iż przez ostanie 50 stron nie mogłam się oderwać i pogoniłam wszystkich domowników, którzy naiwnie myśleli, że mogą mi poprzeszkadzać...

I teraz czemu dla mnie to jest historia o tożsamości.... bohaterowie właściwie nieustannie gubią się, nie wiedzą kim są, kim być powinni, odkrywają swoje narodowe korzenie. Joachim decyduje, że czuje się Polakiem, ale ma korzenie kaszubskie, a wychował się wśród pruskiej szlachty. Luizę wychowała matka Francuzka, ale ostatecznie dziewczyna marzy o poznaniu polskiej rodziny ojca i to jego nazwisko przybiera. Równie trudne tożsamościowo są ograniczenia rodzinne (z kim wypada lub nie wchodzić z znajomości i mariaże pod groźbą wykluczenia) i społeczne, np. podwójne standardy obyczajowe wobec mężczyzn i dość przedmiotowo traktowanych w społeczeństwie kobiet, przeciwko którym to standardom nieustannie buntuje się wyemancypowana Rosie - jedna z najbardziej barwnych i przyznam moich ulubionych postaci. Granice klasowe i narodowościowe stają w poprzek pragnień, miłości i emocjonalnych skłonności, mając realny wpływ na życie bohaterów. Ponadto w niemal każdej scenie odkrywają oni siebie, kim są, na co ich stać, jak zachowają się w sytuacji trudnej, czy wybiorą to, co łatwe, czy to, co słuszne, czy ważniejszy jest rozsadek czy rozum, namiętność czy lojalność? Tożsamości każdej z głównych postaci dojrzewa poprzez te doświadczenia, i to zarówno poprzez te dobre, jak i fatalne wybory, a czytelnik poznaje bohaterów coraz bardziej i coraz mocniej czuje się z ich losem powiązany. 

"W cudzym domu" pomimo dużej liczy postaci nie zmierza w kierunku z pietyzmem komponowanych panoram społecznych, kluczowa pozostaje pierwszoplanowa trójka oraz urastająca w toku akcji do postaci pierwszoplanowej - Rozalia, reszta bohaterów to pewna rama dla tej czwórki, poza tym nie wszystkie klasy społeczne czy grupy etniczne mają swoją pełną reprezentację w utworze i to może trochę szkoda, bo autorka na pewno miała merytoryczny potencjał w tym zakresie. Nie ma jednak w tej powieści bohaterów źle narysowanych, papierowych, co uważam za pewne osiągnięcie, choć nie wszyscy z nich są równie wyraziści. Cudowną, wręcz magiczną postacią jest Wiera, zesłańcza kochanka Joachima. Ciekawie śledzi się też niemal kryminalną intrygę z udziałem Teofila i Maksa oraz rozwój przyjaźni Luizy i Rosie. Niekiedy było mi nawet trochę szkoda, że niektórym z istotnych bohaterów nie dano więcej głosu. Chyba największą stratą jest dla całości to, że autorka za mało uwagi poświęca Gastonowi. Ma on wielki wpływ na losy Luizy i jest świetnie zarysowaną na początku postacią, a potem na wiele rozdziałów znika i nie wiemy o nim nic poza tym, że regularnie koresponduje z Luizą. Po latach pojawia się już jako inny człowiek niż młodzieniec, którego poznaliśmy w pierwszym rozdziale i ta rozwojowa luka w żaden sposób nie zostaje uzupełniona, Luiza relacjonuje jego karierę pokrótce, ale wydaje się, że można było tej osobowości, która pod koniec akcji okazuje się dość znacząca, poświęcić więcej uwagi. Prosta rzecz - wystarczyło dać czytelnikowi dostęp do jego listów do Luizy i opisać bohatera poprzez jego zmieniającą się z biegiem lat relację z tą kluczową bohaterką. Stratą jest też w moim odczuciu odsunięta od głównego nurtu akcji w drugiej części powieści postać dziadka Luizy. Trochę to był dziwak, ale za to wyrazisty, specyficzny, pięknie skonstruowany charakter, trochę tragiczny nestor ginącego rodu, jego rozmowy z wnuczką były znakomite i nagle.... znika z akcji, a potem wiemy tylko, że umiera i pamięta wówczas o wnuczce, choć nie do końca wiadomo dlaczego, bo ta relacja jakby uległa obustronnemu zerwaniu, zatem jego motywacje są co najmniej zagadkowe i niejasne. Jednakże muszę tu też przyznać, że w zakresie relacji, ich budowania i opisu, prowadzenia czytelnika przez rozwój emocji postaci, powieść jest bardzo przekonująca i naprawdę angażuje czytelnika. To są relacje, którym się wierzy, które można odnosić do swojego życia, bo mają wiele uniwersalnych walorów. Wśród nich najsłabszą podbudowę fabularną miał tylko wątek Czarodziejki, która pojawia się w życiu Szuszkina, ale choć ciut wbrew prawdopodobieństwu jest to zarazem wątek tak uroczy, że dałam mu się zbałamucić.

Za możliwość przeczytania powieści dziękuję:
autorce Hannie Cygler oraz organizatorce book tour Ewelinie Kwiatkowskiej-Tabaczyńskiej, czyli zaczytanej ewelce.