sobota, 30 czerwca 2018

motyl z wyłamanymi skrzydłami

motyla nie ma, ale znalazłam skrzydło, od razu pomyślałam "jaka szkoda..." i od razu się to we mnie wgryzło, że taka szkoda, że taka ulotność, i to jest też tak, że dokładnie tak się ostatnio czuję, że wszystko trwa mi przez chwilę i że ta chwilowość skazuje mnie na stratę, jestem niepewna i czekam, co teraz będzie, gdybym miała skrzydła, byłabym pewna, że lada moment mi je wyłamią i wyrwą, tandetny katastrofizm w skali mikro, czyli w najważniejszej z możliwych skali


piątek, 29 czerwca 2018

"(...) kiedy Bóg na nowo łamał mi życie, nie byłam jednak zupełnie zagubiona (...). Dom matki, ten dom był moją "metą" życiową" - lektury zaległe (Tomasz Mann "Buddenbrookowie")

lubię czasami wrócić do klasyki, odkleić się na chwilę od współczesnej literatury i wrócić do powieści o sto czy dwieście lat starszych: realizm w najlepszym wykonaniu, trzecioosobowa narracja z MPZ, piękne społeczne panoramy, rozmach i dokładność, z jaką opisuje się świat, obyczaje, miejsca, ludzi, cierpliwie budowana psychologia postaci, to są fundamenty współczesnej epiki, do których mam słabość i do których wracam z przyjemnością; "Buddenbrooków" kupiłam jeszcze na studiach, woziłam ich i gubiłam kilka razy, a oni ciągle czekali na przeczytanie, bo Manna oczywiście w typowy dla mnie przeambicjonowany sposób zaczęłam do "Czarodziejskiej góry" (tak jak Dostojewskiego od "Idioty", gdy miałam 17 czy może 18 lat i nie byłam w stanie ani w pełni zrozumieć, ani docenić tej powieści, za to nigdy nie czytałam "Biesów", które nieustająco mam w planach...), ale wracając do debiutu Manna, Teraz zrobił się czas na "Buddenbrooków" i przeczytałam ich z przyjemnością i podziwem, bo to jest pięknie zbudowane, to naprawdę wspaniała saga rodzinna, podtytuł brzmi "Dzieje upadku rodziny".... ale ja - choć z perspektywy całości rozumiem wymowę tej podanej już w tytule sugestii - nie do końca tak to widzę, "Buddenbrookowie" ukazują po prostu losy pewnej typowej dla swoich czasów kupieckiej rodziny, ktoś się rodzi, ktoś umiera, ktoś kogoś czule kocha, a ktoś inny skrycie nienawidzi, niektóre małżeństwa żyją długo i szczęśliwie, a inne wręcz przeciwnie, rodzą się dzieci, które przerastają oczekiwania rodziców albo kompletnie je zawodzą, czasami jest lepiej, czasami gorzej, przede wszystkim czasy się zmieniają, a ludzie wraz z nimi - zwykłe koleje ludzkiego losu, opowiedziane z uważnością i pietyzmem, mocno osadzone w XIX-wiecznych realiach, ale zarazem bardzo uniwersalne, bo takie matki, tacy ojcowie, córki, synowie, takie rodzinne relacje, uwikłania, naciski oczekiwań, tradycji, cudzych spojrzeń, więzy emocji i wspomnień - to jest ponadczasowe, a ta ponadczasowość jest podobno jedną z cech arcydzieła i jestem pewna, że nie ma także obecnie czytelnika, który by w tej sadze nie znalazł czegoś o sobie, o swoich domowo-rodzinnych specyfikach, ja w każdym razie znalazłam; poza tym bardzo podoba mi się, że swego rodzaju stałym punktem i jedną z kluczowych postaci jest pięknie zbudowana kobieca bohaterka, Antonina Buddenbrook, która towarzyszy czytelnikowi przez całą powieść, którą zna się przez to najlepiej, i która pomimo swoich wad jest postacią w swej emocjonalnej uczciwości, prostolinijności, a zarazem uwielbieniu dla rodziny i jej tradycji osobowością bardzo autentyczną i ujmującą, i... w sposób zupełnie dla niej samej nieuświadomiony i pozbawiony premedytacji jest to w swoich czasach kobieta niezwykle postępowa i z biegiem czasu coraz bardziej niezależna; podsumowując: gdybym miała powiedzieć, z jakim słowem kojarzy mi się ta powieść Manna, to pierwszym skojarzeniem byłoby "solidny" - kawał pisarskiego rzemiosła, rzetelność, porządek, ale też ładna historia o rodzinie, tragizmie i mimo wszystko pięknie ludzkich losów, tak, to była duża przyjemność ten Mann

Tomasz Mann "Buddenbrokowie"
Tomasz Mann "Buddenbrokowie"
Tomasz Mann "Buddenbrokowie"

czwartek, 28 czerwca 2018

pokemony, (nie)czułości i zniechęcenia (Pawbeats ft. Marcelina - Boję się, że...)

coś przedziwnego mi się przytrafiło i nie wiem, czy zdołam to opisać, ale jednak trzeba to nazwać, na moje własne potrzeby, żeby obejrzeć, trzeba nazwać: jestem na wakacjach, ale ich nie czuję, a wczoraj doświadczyłam tak wielkiego zniechęcenia i znużenia, że miałam wielką i jednoznaczną chęć wstać i wyjść, tak jak stoję, bez niczego, po prostu wyjechać z tych wakacji, na które dopiero co przyjechałam, wrócić do domu i nie być TU, jakby nagle i całkowicie brakło mi opanowania i cierpliwości, i jeszcze zrobiło mi się lodowato zimno, a to zawsze paradoksalnie oznacza, że spala mnie gniew wielki jak piekło... i teraz dlaczego? co mi się stało, pół nocy o tym myślałam, być może głównie to mnie zatrzymało, że musiałam przemyśleć i nazwać, musiałam zrozumieć moje impulsy... kiedyś byłam bardziej popędliwa i mniej refleksyjna, kiedyś spakowałabym się i wyjechała w jednej chwili, nie bacząc na porę i okoliczności, tylko dlatego, że byłoby mi niewygodnie i niezręcznie, ale teraz jestem już duża... teraz chcę rozumieć, więc....; 
dziewięć lat temu porzuciłam mojego męża i szybko się rozwiedliśmy, a mimo to mijały lata, a ta relacja się nie kończyła, mimo żalu, obrażeń, złości regularnie udawaliśmy, że jest fajnie, że my jesteśmy takimi fajnymi byłymi małżonkami, a przecież kompletnie mnie to wykańczało, przecież to była straszliwa nieprawda, nawet byli inni ludzie w naszych życiach, a mimo tego były mąż traktował mnie, jakbym nadal do niego przynależała, mówił do mnie zdrobnieniami i przezwiskami z naszych najlepszych czasów, z dumą komentował moje życiowe osiągnięcia słowami "moja żona, no pięknie", sprzedawał sentymentalne wspomnienia z początków naszego związku naszej córce, która potem z kolei przypominała je mnie, przekazywał mi buziaczki przez telefon, uściski, na pół ironicznie na moje krytyczne uwagi odpowiadał "ja też cię kocham"...., szukał u mnie wsparcia w swoich kłopotach i wiele, wiele innych drobnych niewygodnych, uwierających mnie gestów, które nie były same w sobie złe, ale stwarzały poczucie przynależności, podkreślały, że ta rzecz między nami trwa jak jakieś niekończące się zobowiązanie, że jego władza nade mną, prawo do mojej uwagi, posiadanie się nie kończą, są nieusuwalne, a przecież to wszystko nieprawda, ludzie nie rozstają się dlatego, że było dobrze, nie rozstają się, bo są przyjaciółmi, rozstają się dlatego, że zrobili sobie rzeczy nie do wybaczenia i nie do naprawienia (ja jemu, a on mnie, bo żadne nie było bez winy, wiadomo), ale jednak koniec to koniec, tymczasem te gesty, słowa, oceny mojego życia, do których rościł sobie prawo, wtrącanie się, opiniowanie moich dokonań i błędów przeplatane z czułością -  to była tylko władza, próba potrzymania jej i czułam się z tym bardzo źle, czułam się chora i byłam na niego wściekła, że mi to robi, ale tak naprawdę byłam wściekła na siebie, bo nie protestowałam, bo się godziłam jak cielę i nie umiałam się przeciwstawić, łatwo przecież sprzeciwić się, gdy ktoś jest niemiły, ale gdy jest za miły? o co tu się czepiać? a mimo to gardziłam sobą, że nie umiem powiedzieć: DOŚĆ, przestań, nie mów tak do mnie, nie ma już tego, co usprawiedliwiałoby te słowa, za wiele się stało, nie udawajmy, że trwa bliskość, przyjaźń, tak nie jest, ja tego nie chcę - długo mi zajęło zanim nauczyłam się to ucinać i nadal muszę to robić, i gardzę sobą za każdym razem, gdy brak mi wtedy woli i zdecydowania, bo to jest zupełnie tak, jakbym nie miała do siebie szacunku, ktoś tu mnie ogrywa, ktoś mną manipuluje, a ja się godzę, choć wszystko we mnie mówi mi, że to jest kłamstwo, że to jest zła rzecz, że mi się każdy jeden włos na ciele od tego jeży i każdy mięsień spina.... i to jest dla mnie nadal trudne, to mnie zawija na supeł, wymaga ciągłego wysiłku i odwagi; i wczoraj zobaczyłam to samo na cudzym podwórku, jak w lustrze, i to nie powinno mnie dotyczyć ani dotykać, ale dotyczy i dotyka, i było zupełnie jakby ktoś mi w pysk dał... pewna kobieta kilka lat dość perfidnie oszukiwała męża, mimo jego wyrozumiałości, miłości, gotowości wybaczenia w końcu nie tylko go porzuciła (co może się zdarzyć, czasami ludzie przestają się kochać i już, co jednak nie oznacza, że trzeba zrobić ze związku szmatę i upokorzyć partnera jak tylko się da w międzyczasie), ale zrobiła z niego sponiewieraną grudkę żalu i rozpaczy, a teraz patrzę, jak powodowana zapewne poczuciem winy, które jest usprawiedliwione i zasadne udaje jego dobrą koleżankę, okazuje mu zainteresowanie i troskę, której brakło jej, gdy kazała mu pokornie patrzeć na swoje nieuczciwości i godzić się na nie, co więcej udaje miłą serdeczną eks, zwracając się do niego czułymi przezwiskami z czasów związku... a on się godzi, nie umie się przeciwstawić, zupełnie jak ja kiedyś, zupełnie jak ja niekiedy...., patrzę na to i czuję jak mi się jakaś wielka śliska maź osadza na skórze, patrzę i myślę: OBRZYDLIWE, niby to inna sytuacja, inny związek, ale schemat jakby znany - udajemy, kłamiemy, oszukujemy, by coś ugrać, ktoś dostaje dobre samopoczucie i kontrolę nad sytuacją, a ktoś inny święty spokój, ale.... to jest przepotwornie nieuczciwe, to przemoc w białych rękawiczkach, myślę, że mój eks lubił mieć poczucie, że choćbym nie wiem co zrobiła, wszystko trwa, zawsze będzie obecny, zawsze będziemy powiązani, nawet gdybym w tej intencji odgryzła sobie nogę lub rękę, chodziło zatem chyba o władzę i poczucie bezpieczeństwa w życiu, tamta kobieta chce się dobrze ze sobą czuć, postąpiła przeokrutnie, ale teraz jest fajna, wynagradza i jakby tamtego nie było, na swoje własne potrzeby prowokuje miłą sytuację, w której nikt o nic nie ma do niej pretensji i wszystko jest darowane i wybaczone, a w oczach świata wygląda wręcz pokazowo, tylko, że to ciągle jest ta sama przemoc i egoizm, ten sam brak szacunku dla byłego partnera, i być może najbardziej uwiera mnie to, że w tym wszystkim bardziej godna nieufności i może nawet pogardy w moich oczach nie jest osoba, która to inicjuje, ale ta która się milcząco godzi, która pozwala robić sobie złe rzeczy, jakby na to zasługiwała lub co gorsza - zwyczajnie nie umiała się obronić, bo nie ma do samego siebie dość szacunku, więc ciągle myślę: czy ja zasługiwałam, czy nadal zasługuję na te gierki, skoro protest przychodzi mi z trudem? czy nie umiem siebie szanować? patrzyłam wczoraj na tę załganą cudzą sytuację i miałam niesmak w ustach, miałam ochotę wystrzelić się w kosmos, gdyż.... nie chcę, nie mogę, nie mam cierpliwości, nie jestem w stanie tego zaakceptować w moim widnokręgu ani w tym uczestniczyć, było mi fizycznie niedobrze, mogłabym wybiec i się porzygać w jednej chwili, bo to jest jakby ktoś kogoś bił i opluwał na moich oczach, i zarazem jakbym to ja była tą obitą osobą i nadal wstyd mi, że się na to godziłam w imię tchórzostwa, wygodnictwa, braku szczerości czy odwagi - i to o to chodzi, i dawno nie czułam się do życia i do ludzi tak zniechęcona jak wczoraj, tak znużona, dawno nie miałam takiego poczucia beznadziejności i straty, nie chodziło aż tak o tę cudzą historię, chodziło o mnie, o to do czego ta cudzość mnie zmusza w patrzeniu na mnie samą; a dziś pada i oglądam to wszystko w powiększającym szkle, robię mały krok w tył, uchylam się, choć plącze mi się pod nogami współczucie i czułość, patrzę na człowieka, który powtarza moje błędy i budzi to mój wstręt (głównie do mnie samej, ale nie tylko), patrzę i mam ochotę powiedzieć mu: Wybieraj, wybieraj tu i teraz i wybierz mądrze, bo nie wycofasz się ze swojego wyboru, gdy się on dokona, kim jesteś? kim chcesz być na zawsze? dogiętym do ziemi zmanipulowanym sponiewierańcem czy człowiekiem, który chce (bo wie, że na to zasługuje) uczciwości, dobrego traktowania i godności? twoje wybory cię zdeterminują, określą twoje Teraz i Potem, a to wygodne milczenie też jest wyborem, paskudnym i tchórzliwym, ale jest, wybieraj i szanuj samego siebie, jeśli chcesz być szanowany.... - chciałabym mu to powiedzieć, ale nie mówię, nie wolno, zatem tylko odwracam wzrok i przeżuwam moje zniechęcenia, poczucie daremności i bezsensu całej tej sytuacji i pogardę, którą kiedyś miałam dla siebie samej, gdy milczałam, i tak, to wszystko sprawiło wczoraj, że chciałam zwiać, że nie chciałam Tu być, a dziś nie wiem nadal, czy zostanę, bo ta (nie)czułość uderza także we mnie, nie powinna, ale tak jest, i ta gruba hipokryzja, ta płynąca z niej nielojalność dotyczy również mnie czy raczej mnie dotyka, i znowu trochę mi za siebie wstyd

środa, 27 czerwca 2018

św. Piotr, który zgubił (?) klucz (street art. 45, Nysa, autor: Vanesth)

w ostatnich miesiącach za każdym razem, gdy byłam w Nysie i jechałam przez nią busem w wiadomym kierunku, podziwiałam witającego mnie świętego Piotra, który w patriarchalnym podrygu zdobi mur przy ulicy św. Piotra, obok wiruje klucz, może zgubiony, może tylko chwilowo zapodziany, klucz, bez którego nie można przecież wejść, nikt nigdzie bez klucza nie wejdzie, jest w tym szablonie coś świetnego, oczywiście oprócz genialnego wykonania - ta postać, ten biblijny sznyt, ten klucz, który jest tuż obok, a nie w jego dłoni, zawsze mnie to zachwycało i myślałam sobie, że MUSZĘ to sfotografować, bo to świetne jest, no to już, mam i nadal chętnie patrzę i myślę: "No co z tym kluczem?..." i nagle myślę... : "A może on go wyrzuca? może on nie chce..."

 

poniedziałek, 25 czerwca 2018

dwie kobiety i wino

udało nam się spotkać z Martą i dobrze, brakuje mi jej, bo widujemy się ostatnio dość rzadko, tymczasem niedawno sobie uświadomiłam, że znamy się od 9 lat i prawie na pewno nikt nie wie o mnie więcej niż ona, przez te lata urosły nam nasze córki, a my dodałyśmy to i owo do inwentarza życiowych błędów i doświadczeń, w międzyczasie spotykałyśmy się, by nasze życia obgadać i udzielić sobie wsparcia, mijał czas, mijali nas różni ludzie, ale my jakoś się trzymałyśmy, czasem dalej, czasem bliżej, ale trzymałyśmy się i nie raz myślałam, że nie wiem, co bym bez niej zrobiła, nawet w kwestiach banalnej domowej logistyki, bo przecież nie raz mnie i tu ratowała, a teraz Marta wyjeżdża do innego miasta i myślę, że to koniec pewnej epoki i że to sporo zmienia, lubiłam ją mieć w okolicy, nawet gdy się regularnie nie widywałyśmy, i tak - mam poczucie straty, ale może dla niej to będzie dobrze, taka zmiana, wyprowadzka, mam nadzieję, za to właśnie piłam wino


sobota, 23 czerwca 2018

urodzinowe zamówienie

w ramach realizacji urodzinowej listy życzeń w kuchni się działo... powstały bułeczki cynamonowe na wyłączny użytek solenizantki (a że nadzienie spaliliśmy, to trzeba było lecieć po cynamon i masło sprintem, żeby naprawić, więc pieczenie z przygodami było) oraz chlebek ziołowy na użytek wszystkich ucztujących, w tym także solenizantki, powoli te dwa wypieki stają się tradycją i specjalnością naszej kuchni... poza tym była to niespieszna sobota z tych ulubionych, podczas której działo się to, co zwykle, czyli niby nic, a przecież działo się wszystko, co lubimy, a w tle wspólnotowo oglądana bajka o trollach, na którą oczywiście wszyscy jesteśmy już o wiele za duzi, ale i tak się śmialiśmy, i tak oglądaliśmy

czwartek, 21 czerwca 2018

13

dziś ma znaczenie tylko to jedno - zaczynamy świętować urodziny, które co roku uważam za nasze wspólne święto i wspólny sukces, co roku traktujemy to jako wspólną radość




środa, 20 czerwca 2018

okoliczności ("OCEAN'S 8")

byłam dziś z dziewczynami w kinie, film w sumie nieważny... słaby i zupełnie nigdzie nie zaskakuje, nigdzie nie wciąga w akcję, a przecież poprzednie części były tak... błyskotliwe, z tego "dzieła"  zapamiętam tylko mocno nienaturalną twarz Sandry Bullock, która coraz mocniej przypomina Michaela Jacksona, a coraz mniej pełną naturalnego wdzięku kobietę, którą kiedyś była, nie mogłam się skupić na filmie, jak tylko się pojawiała, bo nieustannie miałam poczucie obcowania z kosmitą (zupełnie jak w "Man in black" czekałam kiedy z tego udającego istotę ludzką kostiumu coś wypełznie) lub lalką udająca żywego człowieka - WSZYSTKO TO JEDNAK NIEWAŻNE, bo liczą się inne okoliczności, dobrze, że mogłyśmy pogadać, bo jakoś tak czarne chmury się nad nami kłębią, nad każdą inne, ale o cudzych mówić mi nie wypada, więc co do tych zachmurzeń nade mną.... podsumujmy, bo mam ostatnio małe wielkie piekło w głowie, po prostu mam taka wielką złość, która mi kipi i wrze podbijana przez jakieś irytujące prawo serii... rzecz upierdliwa: szwankuje mi zdrowie, coś jest nie tak, nie wiem co, ale coś mnie żre, no ale nic to, będę temu zaradzać, może nie umrę tak od razu, do tego ulubiony pierwszy były mąż majaczy groźnie w tle aż trudno go nie zauważać i samo to mnie czasami zagotowuje, i... wisienka na torcie: niezbicie okazuje się, że pewna istotna osoba w mojej pracy jest (a mówię to po wielu cierpliwych obserwacjach i kalkulacjach i staraniach, by nie przeszarżować i nie być niesprawiedliwą)... hm.... chciałabym powiedzieć małym człowiekiem, chciałabym powiedzieć niedojrzałym leniem o nienachalnej inteligencji, ale w świetle ostatnich działań no cóż.... istnieje duże ryzyko, że jest tylko i aż zwykłą tchórzliwą szują, po prostu małym śliskim skurwysynem, który chce, by czytać w jego myślach i ma pretensje, gdy się komuś nie udaje, który jest mistrzem spychologii, a sam nie robi i nie umie nic, literalnie NIC i który za plecami ludzi działa na ich szkodę, by zamachać im przed nosem swoją przewagą i kompleksami, więc jestem przygnębiona, bo wszystko we mnie chce się takiemu stanowi rzeczy przeciwstawić i nie powiem, żebym w pewnym zakresie już tego nie robiła, gdy mogę reagować, bo jestem obecna, bo coś mnie dotyczy, to reaguję, ale tak wiele dzieje się za naszymi placami...,  że często budzimy się z ręką w nocniku, dowiadujemy się za późno lub w sekrecie, którego bez cudzej szkody nie da się naruszyć, a czasem zwyczajnie mój protest to po prostu jest wołanie samotnego na puszczy, bo ludzie narzekają, ale przeciwstawić się nie chcą lub boją, lub w gruncie rzeczy mają to gdzieś, a mnie to organicznie przeszkadza, bo przecież trzeba się nie zgadzać na podłe zachowanie, bo inaczej jest się bezradnym, a czasem współwinnym, bo... no tak nie można no.... ;
kosmici i lalki.. a gdzie są zwykli przyzwoici ludzie, co "mają tak za tak, a nie za nie", gdzie są żywe istoty, które widzą, zauważają i wyrażają niezgodę? nagle jest ich strasznie mało wokół mnie i nie umiem się z tym pogodzić, może to jest w cholerę naiwne, ale nie umiem, zamknąć też się nie umiem i wiadomo, jak się to musi skończyć, nie bez powodu bohaterowie jako pierwsi giną na wojnie, co poniekąd tłumaczy, czemu jest ich coraz mniej w populacji...  - złoszczę się, więc może to był dobry film ten "Ocean`s 8", tylko przez te czarne chmury nie umiałam tego zobaczyć, w sumie nie wiem i nie ma to dla mnie znaczenia;

wtorek, 19 czerwca 2018

nocą i rano (Kwiat Jabłoni - "Dziś późno pójdę spać")

nie mogłam wczoraj długo zasnąć, bo spalał mnie żal i gniew z powodu rzeczy, na które nie mam wpływu, myślałam o przeszłości, myślałam o jej konsekwencjach, które czasami do mnie przychodzą, a wiadomo, że zwłaszcza nocą wszystko jest większe, wszystko jest Bardziej, chciałabym ochronić Małą Mi, ale im jest starsza, tym ja staję się bardziej bezradna i nie zawsze umiem ją osłonić, chciałabym, żeby mój małżeński błąd nie ciągnął się za mną jak smuga dymu, ale się ciągnie, co mnie irytuje, co mnie dusi w gruncie rzeczy, i tak naprawdę zawsze chodzi jedynie o bezradność, bo tylko to jedno skutecznie mnie rozbija... obudziłam się dziś rano i podeszłam do moich wieczornych myśli jakoś spokojniej i lżej, i to nie jest tak, że to, co mnie trapiło znikło, po prostu ja obudziłam się inna i było jaśniej, teraz znów jest wieczór i znowu mam taki przypływ nieuchronnych frustracji, znowu ja jestem mniejsza, a one większe i nie mogę zasnąć, i po prostu musi mi to przejść, chwilowo jednak "nie umiem spać"

poniedziałek, 18 czerwca 2018

"chodź, pocałuję cię w twoje serce" (J. Żulczyk "Zrób mi jakąś krzywdę")

skończyłam debiutancką powieść Żulczyka, która nosi podobno obecnie miano kultowej, byłam jej zresztą od dawna ciekawa, bo przecież zachwyciłam się "Ślepnąc od świateł" i (zwłaszcza) "Wzgórzem psów", zatem chciałam się przekonać, jak Żulczyk pisał wcześniej, i choć muszę tu przyznać, że pisał słabiej, co nie jest jakąś wielką tragedią, przeciwnie, super, że się rozwija i doskonali, to nie sposób odmówić temu debiutowi pewnego uroku, bo to jest takie trochę... "Uprowadzenie Agaty", trochę "Love story", trochę powieść drogi..., przede wszystkim jednak jest to powieść o miłości i to w zakresie treści i tematyki naprawdę ładna, pełna romantyzmu nawet, choć może i momentami ocierająca się o kicz, gdyż zachwyt bohatera-narratora (Dawid) młodziutką Kaśką, jest taki trochę naiwny i cielęcy, w każdy razie nie przekonuje mnie on do końca, chociaż może właśnie taka powinna być ta pierwsza wielka miłość? - oślepiająca i intensywna; co więcej nie kupiłam też pewnej pozy uparcie przyjmowanej przez 25-letniego Dawida, który komentuje świat z zaciekłością i goryczą, a niekiedy cynizmem mężczyzny mocno doświadczonego przez życie, choć jest po prostu intensywnie imprezującym studentem prawa, co to nie ma śmiałości do kobiet, tymczasem jego komentarze, choć cięte, przenikliwie, zabawne niekiedy wydają mi się na wyrost i nie przystają do faktycznego bagażu życiowego tej postaci, która na wielu frontach przyznaje się do życiowej niedojrzałości, a z drugiej strony stawia się na pozycji mężczyzny ze sporym bagażem wieku i przeżyć, no ale... ok... perfekcyjnej i wiarygodnej psychologii bohatera nauczył się Żulczyk z czasem; natomiast czemu pomimo tego mojego gderania mam poczucie, że to wszystko jest jednak ładne?... bo ta miłość jest ładna, to taka nieegoistyczna miłość, której dwoje ludzi się uczy, która ma swoją głębię lub tej głębi szuka, która sprawia, że bohaterowie dorastają, dojrzewają, zmieniają się w dobrym kierunku, gdybym miała polecić nastolatkom powieść o miłości, która jednocześnie byłaby dla nich wiarygodna i pokazywała im, że to coś zupełnie innego niż fast foodowe, rozerotyzowane wzorce związków, które promuje kultura masowa, to tak, ta powieść Żulczyka jest świetna; bardzo podobał mi się drugi plan bohaterów, pełen zaskakujących, niebanalnych i nieoczywistych postaci, które są po prostu interesujące same w sobie i świetnie funkcjonują jako ramy dla głównego wątku; finał.... jest.... bardzo jak na Żulczyka grzeczny i cukierkowy chwilami, ale niech sobie taki będzie, w końcu czasami nie trzeba zabijać kochanków, by romans był wzruszający; kompozycja trzyma się kupy, przeskoki w czasie są, ale czytelne, nie sposób się w nich zgubić, co w "Radiu Armagedon" nie było takie oczywiste, za to narracja szaleje, Żulczyk ma wyjątkowy dar do ciętych, oryginalnych metafor i skojarzeń, także intertekstualnych, są świetne, ale czasami  mnoży je w takich porcjach i natłoku, że gubi sedno wypowiedzi postaci, niepotrzebnie szarżuje, bo chociaż ta szarża jest imponująca, to sens traci na przejrzystości, tu także muszę przyznać, że z kolejnymi powieściami pisarz nauczył się ten żywioł kontrolować i jest to oczywiście progres, ale w "Zrób mi..." no cóż, bywa, że jest zamęt, że ciężko podążyć za serią skojarzeń; podsumowując, czytałam jednakowoż z przyjemnością, bo całkiem fajny ten debiut Żulczyka, ciekawy zwłaszcza z perspektywy późniejszych powieści, emocjonalnie nawet mnie to trochę rozczulało, bo była w tym romansie dwójki dzieciaków jakaś prawda, w którą chcę wierzyć przecież, no właśnie tak, chciałabym i chcę

Jakub Żulczyk "Zrób mi jakąś krzywdę"

Jakub Żulczyk "Zrób mi jakąś krzywdę"

niedziela, 17 czerwca 2018

kolejny rok na słonym karmelu

od czasu gdy odkryłam słony karmel (dwa lata temu?), jestem zapiekłą fanką tego smaku, zwłaszcza w lodziarni z tzw. rzemieślniczymi lodami, nie wiem, co to znaczy, że lody są rzemieślnicze i jakoś szczególnie mnie to nie zajmuje, pewnie chodzi o sposób produkcji, dla mnie najważniejszy jest efekt końcowy, o resztę nie pytam, więc.... szłam dziś całkiem sama przez deptak w zaduchu i skwarze, było jakoś ciężko i nieprzyjemnie, jakbym brodziła w piachu bez szans na głębszy oddech, i prawdą jest, że wszystko uratował mi wtedy ten słony karmel, naprawił mi ten czas, dlatego też mocno i stanowczo zamierzam spędzić kolejne wakacje ze słonym karmelem - taki mam pewnik na dziś a propos nadchodzących wakacji, a że inne pewniki wydają się cokolwiek chwiejne, zatem trzymam się karmelu


sobota, 16 czerwca 2018

zębatka

zupełnie nooooooowe doświadczenie, byłam w salonie tatuażu i widziałam, jak żywemu człowiekowi robią tatuaż, tzn. widziałam całą procedurę i w ogóle - to, co przedtem i co potem, zeszło trochę czasu, ale było bardzo interesująco, tatuaże od zawsze mnie fascynują, choć sama nie mam żadnego, bo przeraża mnie ich definitywność, że to tak na zawsze... zawsze to jest długo, zawsze to jest trochę strasznie i zawiewa mi cmentarną ziemią, a jeśli w tym Zawsze czy w którymkolwiek momencie tego Zawsze będę kimś, kto nie chce mieć tatuażu, który chciał (i dał sobie zrobić) Kiedyś i który mimo obecnej niechęci nadal musi go mieć? wówczas będę zła przy każdym spojrzeniu na tatuaż, znam siebie, będę zła na tą mnie z Kiedyś, zła jak osa, pomimo bezsensu tej złości; poza tym czasami myślę, że po prostu nigdy nie wymyślił mi się tatuaż, który na tyle trwale określałby mnie i na tyle mocno dla mnie znaczył, że byłabym pewna, że akceptuję jego nieusuwalną obecność, a nie jestem zdecydowanie osoba, która chciałby mieć wytatuowane cokolwiek lub po prostu coś fajnego, wiem na pewno, że nie chodzi mi też o ból, to mnie nie przeraża wcale, to mnie nawet nie obchodzi za bardzo, po prostu nie ma nic, co chciałabym do mojego ciała dorzucić na stałe, no i jeszcze to, że wszyscy się teraz tatuują...., to mnie bardzo zniechęca, jak większość stadnych zwyczajów, nie ufam stadnym decyzjom i upodobaniom, ale... w tym wszystkim się nie zarzekam, może kiedyś, jakoś? może coś, co Znaczy mogłabym mieć bez poczucia, że się pospolituję, tak, coś co Znaczy pewnie mogłabym


piątek, 15 czerwca 2018

"Przeszłości było za dużo i nie wiedziałam, gdzie się przed nią ukryć." (M. Tulli "Włoskie szpilki")

dawno nic pisanego kobiecą ręką nie czytałam, więc oczywiście sięgnęłam po niedawno kupioną Tulli i oczywiście mi się podoba, bo to jest piękna opowieść jak zawsze, która nie ma jednak cech bajki, przeciwnie - jest przytłaczająco realną i wiarygodna historią ludzkich losów, które odciskają się na kolejnych pokoleniach jak piętno, i jest to wizja, której jakoś ufam, wierzę, że doświadczenia odchodzących pokoleń rzutują na ich potomków w sposób niemal organiczny, że są jak odcisk, jak ślad na naszym DNA, że niesiemy ze sobą wydarzenia, których nie pamiętamy, których nie jesteśmy świadomi, ale które wiszą nad nami jak gradowa chmura, i może wyjaśniam sobie w ten sposób moje własne obsesje, melancholie i natręctwa, może tak być, ale nawet jeśli, cóż z tego? co warta jest literatura, której nie da się odczytać ani trochę subiektywnie i osobiście, dla mnie - zbyt mało, by ją potem pamiętać, a Tulli pamiętam; główna bohaterka i narratorka "Włoskich szpilek" wychowuje się w powojennej Polsce z całym jej szarym, totalitarnym sztafażem, jest jedynaczką, córką Polki, która przetrwała obóz koncentracyjny i Włocha, który porzuca ojczyznę i przenosi się do Polski, nie jest to jednak saga rodzinna, a bardziej powieść psychologiczna i obyczajowa o kobiecie, która stara się rozumieć siebie poprzez pamieć o doświadczeniach swojej rodziny i własnych, które tylko w kontekście tej rodziny stają się dla niej możliwe do przeżycia i zaakceptowania, bohaterkę poznajmy jako osobę dorosłą, która po prostu snuje wspomnienia z różnych czasów i miejsc, układa swoją tożsamość, usiłuje samą siebie chronić, rozumieć, cenić - jest w tej historii wiele tragizmu, jest przejmujący realizm czasów i psychologii postaci, jest też solidna dawka oniryzmu i metafor, i znakomite połączenie tego co bardzo osobiste z tym co uniwersalne i ponadczasowe, bo klucz do tożsamości bardzo specyficznej i oryginalnej jednostki jest też kluczem do tożsamości innych ludzi, żyjących w podobnych czasach i okolicznościach, ma po prostu taki bardzo uniwersalny walor, w sumie jest to piekielnie dobrze pomyślane i napisane, i... mimo wszystko jakoś optymistyczne, bo jako osobowość główna postać wydaje się żyć ze sobą w zgodzie, pomimo trudnego dzieciństwa, dwóch zupełnie odmiennych rodzin i dziedzictw tychże rodzin, które ją ukształtowały oraz paskudnych doświadczeń dziecięcych i szkolnych, o których czytałam z prawdziwym smutkiem, dlatego lubię tę Tulli, a jej powieść mnie nie gruchocze, jest w jej historiach jakieś ciepło i mądrość, a jednocześnie nie ma naiwnej idealizacji, nie ma uproszczeń, do tego przejrzysta elegancka narracja, ładna kompozycja oraz - mimo skoków w czasie i wspomnieniach - stuprocentowa czytelność całej opowieści... bardzo dobre te "Włoskie szpilki"

Magdalena Tulli "Włoskie szpilki"

Magdalena Tulli "Włoskie szpilki"

czwartek, 14 czerwca 2018

impro

po wielu opowieściach Aśki wybrałam się z nią na finał impro, czyli takiego... konkursu grup amatorskich, które zajmują się improwizacjami i muszę powiedzieć, że świetne to było i znakomicie się bawiłam, i ja chce jeszcze raz! od września rusza kolejna edycja tych spotkań i ja tam się będę pojawiała!! (choć brzmi to chyba jak groźba); w tym roku wygrała grupa z ZG - Wigry, a tej grupie podopieczny Aśki, przeciekawa postać i jakieś faktycznie przedobre dziecko, lubię takich ludzi poznawać, to mi przywraca pewien balans i w ogóle sporo tam było interesujących ludzi, dowcipnych, pełnych energii, pasji, spotkałam nawet byłych utraconych rok temu uczniów, a przede wszystkim... śmiałam się, śmiałam, i śmiałam - trzeba się śmiać



środa, 13 czerwca 2018

"Rebelie leżą na wyprzedażach" (Jakub Żulczyk "Radio Armageddon" - z drobnym spoilerowaniem)

"Wszystkie rzeczy, które miały podważyć system, stały się systemem. Rebelie leżą na wyprzedażach. To, że mamy osiemnaście lat, to, że z gruntu nienawidzimy tego świata, jest wykorzystywane po to, aby sprzedać nam kolejne spodnie, buty, piwa, kondomy, konsole do gier i płyty. Masz samobójcze tendencje? Wydaje ci się, że wszyscy ludzie to puste manekiny, że za wzrokiem każdego z nich nikogo nie ma w domu, a ty jesteś sam ze swoim cierpieniem? Proszę, oto eyeliner specjalnie dla ciebie. Nie chcesz iść do pracy, wbić się w korporacyjny schemat, zgnić z żoną i dziećmi, wolisz wolność, jazdę na desce, zapach skuna na ubraniu, łupież we włosach? Proszę, oto twój napój energetyczny."(Jakub Żulczyk "Radio Armageddon")

****

I kiedy Żulczyk miał 25 lat to pisał Tak. Nieźle, z impetem, choć wolę książki późniejsze, bo zwyczajnie są lepszy, pisarsko, rzemieślniczo - lepsze, z drugiej strony nie można powiedzieć, że "Radio..." jest złe, ma swoje wady, ale... to jest powieść interesująca, coś między pochwałą młodzieńczego buntu gotowego anarchistycznie znieść i zmieść wszystko, a kolejną próbą filozoficznych rozważań o autentyczności, wolności, tożsamości, o walce z formą, niszczeniu form, co pachnie z daleka i wymownie Gombrowiczem (zgaduję, że jest to uczynione z premedytacją, bo główni bohaterowie są uczniami liceum imienia Gombrowicza, co uważam za sugestię). Powieść ukazuje historię zespołu założonego przez grupę licealistów, zespół gra... hm... no to nie jest dookreślone, ale sądząc po pozorach (instrumenty, stroje, opis gry), jest to rock, liderem jest tajemniczy i charyzmatyczny Cyprian, i tu przyznam, że stworzony wokół tego chłopaka mesjański i w sumie banalny sztafaż (przywódca rebelii młodzieży, który chce swego rodzaju odnowy świata, otoczony opętańczym kultem i uwielbieniem, tworzy przykazania, przemawia do tłumu, znika i powraca w chwale, i poświecą się... wiadomo - upiorne cliche) naprawdę mi przeszkadzał i obrał powieść z pewnej wiarygodności, mesjasze mają swój urok, ale to szablon, a nie rzeczywistość; w ogóle zauważyłam, że młody Żulczyk szarżuje i nie panuje nad swoim pisarskim temperamentem, sieć metafor, skojarzeń i kulturowych intertekstualności jest niesamowita, błyskotliwa, ale przytłacza nadmiarem, zmienia się niekiedy w gonitwę myśli i choć wydaje mi się aktualna i czytelna dla pokolenia obecnych 30- i 40-latków, to dla młodszych ludzi... spora część tych kulturowych korespondencji będzie niejasna, i to jest szkoda, bo "Radio..." jako powieść o buncie młodych ludzi, o ich zagubieniu, szukaniu tożsamości, pomyłkach ma walor ponadczasowy, który częściowo zostaje utracony z powodu zbyt mało uniwersalnych (choć przyznać trzeba znakomitych) skojarzeń i odniesień; inna rzecz - narracja, do ostatniego rozdziału rozbita na dwie postaci (członków zespołu) i to jest ciekawe, ta gra punktami widzenia (Szymon - niewidzialny w szkole kujon, zakochany w Cyprianie równie mocno, co w jego dziewczynie, zgnieciony przez wymagania rodziców, opętany przynależnością do zespołu i jego misją; oraz Nadzieja - przenikliwa i wyjątkowa gitarzystka, piękna, oczywiście piękna, mądra, wyjątkowa i zakochana w Cyprianie z wzajemnością - bo tak, jest to też śliczny młodzieńczy romans w grungowych dekoracjach), znakomita jest alinearność opowieści, to że historia zespołu jest budowana z punktu umownie określanego jako Teraz, czyli czasu tuż po niewyjaśnionym zniknięciu lidera i ze wspomnień o nieodległej zawrotnej karierze i początkach zespołu, przyznam, że łatwo się w tej mozaice retrospekcji i nawrotów dwójki narratorów zgubić i wkrada się w nią pewien chaos, ale i tak jest to zrobione ciekawie, z impetem godnym powieści kryminalnej; dla mnie oczywiście jak zawsze każda powieść Żulczyka jest przede wszystkim powieścią psychologiczną, tak było i tym razem, sposób, w jaki Żulczyk buduje postaci, wpełza w ich motywacje, konstruuje charaktery - to jest prześwietne, pełnokrwiste, ekstremalne; w ostatnim rozdziale pojawia się Cyprian jako narrator i... naprawdę nadal nie umiem ocenić, czy to dobrze? przez całą powieść buduje się jego legendę, jest jak postać z innego świata, taki chłopak, któremu urokowi i charyzmie wszyscy ulegają (łącznie z sypiającą z nim nauczycielką - sic!), chłopak uwielbiany przez swoją baaardzo dziwną sekciarską matkę, nieustannie narkotyzujący się i mający najprzedziwniejsze pomysły, które inni realizują wręcz w podskokach, a on nigdy się przed nikim w gruncie rzeczy nie odsłania, prowadzi podejrzane działania, niczego nie wyjaśnia, robi, co chce, staje się muzykiem, bo tak sobie wymyślił, porywa młodych ludzi do faktycznej (bijatyki, dewastacje, aresztowania, zamieszki) rewolucji przeciwko władzy i kulturze, do tego przemawia jak filozof.... no kosmita, postać życiowo nieprawdopodobna, ale... piękna, dałam się porwać fascynacji tą postacią, traktując ją jako metaforę czy przejaskrawiony konstrukt, konieczny dla krystalizacji tego, co jest młodzieńczym buntem, szaleństwem, niezgodą na świat wyrażaną w drodze do ocalania swojego "ja" i dorastania, a tymczasem w ostatnim rozdziale Cyprian nagle powraca i to jako narrator, chłopak nadal wyjątkowy, ale... zwykły, bo jednak to nie kosmita tylko człowiek, to tylko chłopak, który tęskni za swoją dziewczyną i chce pomóc rodzinie, który miał marzenie, lecz wymknęło mu się ono spod kontroli i stało się czymś zupełnie innym niż to czego chciał, to chłopak, który się boi, i czasem zwyczajnie sobie nie radzi... to dało tej postaci wiarygodność, dopełniło ikonę, którą lider zespołu był przez większość powieści, ale też odarło go z tajemnicy, i.... albo to jest genialny ruch, albo niekonsekwencji, której cel nie do końca wychwytuję, muszę to jeszcze przetrawić; w ogóle ci wszyscy bohaterowie są Za Bardzo, nie ma takich nastolatków, nie ma takich ludzi, tak ekstremalnych w swoich osobowościach, o wyrazistych cechach, nieustannie skrajnych czynach i zachowaniach, każda z tych postaci to ekstremum, które nieustannie bez pauzy i odpoczynku spaceruje po krawędziach własnej osobowości lub życia - jako metafora, wyostrzony obraz zjawiska jest to ok, ale to nie jest prawda tylko krzywe zwierciadło, dlatego postanowiłam - i wierzę ,że słusznie - traktować tę powieść nie jako realistyczne dzieło, co bardzo by ją zubażało, ale jako pewną satyrę na kulturę, cywilizację i społeczeństwo, ale przede wszystkim jako powieść z potężnym fundamentem filozoficznym, bo rozważań o wolności, tożsamości i ich ogranicznikach jest tam pełno, a zatem po słowami i obrazami są inne, bardziej ponadczasowe słowa i obrazy, wizerunki znaczą to, co znaczą, ale i znaczą coś poza swoim sensem dosłownym, stąd przejaskrawiania, stąd krzywizny w ekstremalnych osobowościach i wydarzeniach - wszystko, żeby wyraziście pokazać zjawisko, czyli proces walki z formą o tożsamość; poza tym wszystkim to świetna historia, jak zawsze Żulczyka zwyczajnie dobrze się czyta

Jakub Żulczyk "Radio Agmageddon"

Jakub Żulczyk "Radio Agmageddon"

Jakub Żulczyk "Radio Agmageddon"

Jakub Żulczyk "Radio Agmageddon"

wtorek, 12 czerwca 2018

tysiąc porzuconych rękawiczek - pluszowa łapa

leżała sobie w słońcu samotna i puchata, do tego brudna przeokropnie, ale nadal dosyć puszysta, chyba kiedyś była zielona, teraz tylko wyblakła, prawie ją minęłam, prawie pominęłam, ale ostatecznie zawróciłam, bo wyglądała jakby jakiemuś potworowi z Ulicy Sezmkowej, ktoś urąbał łapkę, co jest makabryczny skojarzeniem, ale chyba pierwszym jakie miałam, więc... może po prostu takie miało być, może dlatego zawróciłam


poniedziałek, 11 czerwca 2018

popołudnie pewnego kota

są takie dni, gdy samo patrzenie na mojego durnego starego kota poprawia mi zauważalnie humor, a w poniedziałki w zasadzie ratuje mi życie...