wtorek, 26 listopada 2019

Hanna Cygler "W cudzym domu" - book tour 12

Powieść Hanny Cygler "W cudzym domu" to utwór napisany przez uważnego mądrego pisarza, który nie tylko ma wiedzę o realiach historycznych i społecznych lat 80. XIX wieku, w których osadził akcję powieści, ale też przede wszystkim jest czujnym obserwatorem ludzkich relacji i emocji. Jest to opowieść na tyle bogata w znaczenia, że dla każdego czytelnika może ona być o czymś innym. Dla jednych będzie to romans, dla innych historia o przyjaźni, lojalności i zdradzie, jeszcze dla innych będzie to utwór o rodzinnych więziach rozbijanych przez okoliczności i historię albo po prostu o dojrzewaniu, dorastaniu, walce o szczęście, bo zważywszy ma wiek najważniejszych postaci pierwszego i drugiego planu "W cudzym domu" można także traktować jako powieść inicjacyjną. Dla mnie kluczowym tematem utworu Cygler jest tożsamość, nie tylko narodowa, ale przede wszystkim jednostkowa i kulturowa. 

Początek powieści mnie nie zafascynował, akcja zaczyna się w Gdańsku, w zamożnej niemieckiej rodzinie, której podstawową troską jest dobrobyt rodu i korzystne mariaże dzieci, główny bohater - Joachim wydaje się nie mieć siły woli dość dużej, by się z tych nalegań rodziny wyswobodzić, sądziłam więc, że jego losy szybko staną się przewidywalne, no i do razu skojarzyłam to z "Buddenbrookami" Manna. Jest to oczywiście piękna inspiracja, ale zarazem wzorzec nie do przebicia. Później akcja przenosi się do Paryża, poznajemy drugą istotną postać, Luizę, niewinną i naiwną dziewczynę wychowywaną przez chciwą i dość bezduszną matkę, której dziewczyna całkowicie podlega. I znowu pomyślałam, że ta historia jest jakby wyjęta z prozy Balzaka i choć i to jest szlachetna inspiracja, to zarazem niebotycznie wysoko ustawiona poprzeczka, na takim skojarzeniu łatwo i szybko można stracić, bo Balzak był tylko jeden. Zniechęciło mnie też to, że choć miejscem akcji był Paryż, miasto piękne i bogate, to tło obyczajowe w tych paryskich rozdziałach jest skromniutkie. Jest kamienica, jest właścicielka, zatłoczone ulice i dziewczyna wychowywana przez zakonnice męcząca się w gorsecie - tyle wiemy o paryskich realiach lat 80. XIX wieku. No mało, no można by więcej... Ale bardzo szybko mnie ta powieść zaskoczyła. Pod wpływem biegu wydarzeń Luiza się zmienia i ucieka z domu, wskakuje (dosłownie) do pociągu! dziewczyna wychowana przez zakonnice! w niewygodnym gorsecie! i nie jest to bynajmniej tanim romansem podszyta czy nieprawdopodobna ucieczka, ale wyraz bardzo prawdziwej desperacji i walki młodej i pełnej lęku kobiety o wolność, w czasach, gdy kobiety nie za wiele tej wolności miały. Wkrótce zmienia się także Joachim, który pojawia się w powieści w kolejnych rozdziałach pod innym nazwiskiem i wydaje się, że zerwał wszelkie kontakty z bogatą rodziną, by postawić na karierę naukową. Zwraca też uwagę wprowadzona dość późno, ale zgodnie z logiką wydarzeń trzecia kluczowa postać w powieści, czyli radca Szuszkin - człowiek skomplikowany i tajemniczy, bardzo złożona osobowość, która w toku akcji okazuje się największym, tragicznym wręcz romantykiem tych pozytywistycznych czasów, w których osadzone jest "W cudzym domu". Ci bohaterowie zaskakują czytelnika nie tylko we wstępnej fazie powieści, ale także później, a mimo to pozostają wiarygodni i jest to wielka zasługa pisarki, która poprzez zdarzenia, zachowania, opisy, dialogi tworzy warunki dla tak przekonującego rozwoju osobowości swoich bohaterów. Dość szybko akcja utworu przenosi się też na tereny rozerwanej zaborami Polski, jest dworek, jest Warszawa, później tereny Syberii i to tło jest namalowane świetnie, są skomplikowane relacje narodowościowe - niejednoznaczne i trudne, oddające ducha tamtych trudnych nie tylko dla Polaków czasów, są realia obyczajowe, są uwikłania oraz przesądy społeczne, a także historyczne okoliczności wpływające na los postaci, jest pęd ku wynalazczości i nauce typowy dla drugiej połowy XIX wieku rozbijający się o zacofanie i ciemnotę. Są wreszcie piękne opisy miejsc: miast, wsi, dworku, miasteczek, ogrodów, pokojów, kawiarni czy celi więziennej itd. itp. Autorka ujawnia w tej powieści dużą wiedzę i rzetelność, co sprawia, że utwór zyskuje znaczące walory poznawcze i dobrze oddaje klimat opisywanych czasów. Można więc powiedzieć, że owszem "W cudzym domu" czerpie z tradycji prozy realistycznej drugiej połowy XIX wieku oraz początków wieku XX, ale ich nie kopiuje, dzięki temu nie jest ich kalką, tylko dziełem osobnym, pewnym ukłonem w stronę wielkich twórców. I tu brawo dla Hanny Cygler. Za solidny i wszechstronny XIX-wieczny research, za wiedzę, za mądre korzystanie z wzorców. Jeśli coś mi przeszkadzało, to incydentalne próby archaizowania języka (np. słówko "pierwej" w dialogach). Oczywiście konsekwentnie prowadzona archaizacja sprawdza się w powieściach historycznych, gdy oddaje koloryt epoki, ale we współcześnie pisanych powieściach, osadzonych zaledwie ok. 150 lat względem naszych czasów, w których najważniejsze są relacje, archaizowanie języka wydaje mi się zbędne. Koloryt epoki można oddać innymi środkami, a komunikatywności powieści służy język literacki, ale mimo wszystko współczesny. I chyba tym też tropem idzie przez zdecydowaną większość czasu Cygler w swojej powieści, która - trzeba to przyznać - jest językowo bardzo ładna i bogata (byłam na przykład pod wrażeniem tego, że w utworze obok rosyjskiego czy francuskiego pojawia się nawet język kaszubski).

Bardzo podoba mi się też kompozycja tej powieści. Zaczyna się linearnie, a podział na rozdziały cały czas uwzględnia główny nurt życia postaci i kluczowe etapy akcji, ale też pojawia się sporo retrospekcji, które uzupełniają wiedzę o głównych bohaterach z bardzo odległej, ale także niedawnej względem powieściowego Teraz przeszłości. Umiejętne skoki w czasie, takie zaglądanie w urywki przeszłości, sprawia, że postaci są bardziej złożone, czytelnik nie ma ich podanych na tacy, musi je odkrywać, uczyć się je rozumieć, a poza tym ma możliwość takiego autentycznego towarzyszenia bohaterom w tym, jak oni sami odkrywają siebie, nie tylko na poziomie osobowości, ale także tożsamości. Godne podziwu jest to, że przy tak wielu prowadzonych wątkach i regularnych retrospekcjach akcja się nie rozpada i jest z dużą uważnością prowadzona, nie ma niej luk, jest logika, prawdopodobieństwo, to ta kompozycja w dużej mierze współtworzy bardzo wiarygodne postaci, których losy odbiorcę obchodzą, bo ma on czas i miejsce w toku fabuły, by poznać bohaterów od wielu stron, w wielu sytuacjach, by pewnym sensie się z nimi "zaprzyjaźnić". Punkt kulminacyjny akcji ma natomiast taki szekspirowski wręcz rozmach i buduje tak duże napięcie, że przyznam, iż przez ostanie 50 stron nie mogłam się oderwać i pogoniłam wszystkich domowników, którzy naiwnie myśleli, że mogą mi poprzeszkadzać...

I teraz czemu dla mnie to jest historia o tożsamości.... bohaterowie właściwie nieustannie gubią się, nie wiedzą kim są, kim być powinni, odkrywają swoje narodowe korzenie. Joachim decyduje, że czuje się Polakiem, ale ma korzenie kaszubskie, a wychował się wśród pruskiej szlachty. Luizę wychowała matka Francuzka, ale ostatecznie dziewczyna marzy o poznaniu polskiej rodziny ojca i to jego nazwisko przybiera. Równie trudne tożsamościowo są ograniczenia rodzinne (z kim wypada lub nie wchodzić z znajomości i mariaże pod groźbą wykluczenia) i społeczne, np. podwójne standardy obyczajowe wobec mężczyzn i dość przedmiotowo traktowanych w społeczeństwie kobiet, przeciwko którym to standardom nieustannie buntuje się wyemancypowana Rosie - jedna z najbardziej barwnych i przyznam moich ulubionych postaci. Granice klasowe i narodowościowe stają w poprzek pragnień, miłości i emocjonalnych skłonności, mając realny wpływ na życie bohaterów. Ponadto w niemal każdej scenie odkrywają oni siebie, kim są, na co ich stać, jak zachowają się w sytuacji trudnej, czy wybiorą to, co łatwe, czy to, co słuszne, czy ważniejszy jest rozsadek czy rozum, namiętność czy lojalność? Tożsamości każdej z głównych postaci dojrzewa poprzez te doświadczenia, i to zarówno poprzez te dobre, jak i fatalne wybory, a czytelnik poznaje bohaterów coraz bardziej i coraz mocniej czuje się z ich losem powiązany. 

"W cudzym domu" pomimo dużej liczy postaci nie zmierza w kierunku z pietyzmem komponowanych panoram społecznych, kluczowa pozostaje pierwszoplanowa trójka oraz urastająca w toku akcji do postaci pierwszoplanowej - Rozalia, reszta bohaterów to pewna rama dla tej czwórki, poza tym nie wszystkie klasy społeczne czy grupy etniczne mają swoją pełną reprezentację w utworze i to może trochę szkoda, bo autorka na pewno miała merytoryczny potencjał w tym zakresie. Nie ma jednak w tej powieści bohaterów źle narysowanych, papierowych, co uważam za pewne osiągnięcie, choć nie wszyscy z nich są równie wyraziści. Cudowną, wręcz magiczną postacią jest Wiera, zesłańcza kochanka Joachima. Ciekawie śledzi się też niemal kryminalną intrygę z udziałem Teofila i Maksa oraz rozwój przyjaźni Luizy i Rosie. Niekiedy było mi nawet trochę szkoda, że niektórym z istotnych bohaterów nie dano więcej głosu. Chyba największą stratą jest dla całości to, że autorka za mało uwagi poświęca Gastonowi. Ma on wielki wpływ na losy Luizy i jest świetnie zarysowaną na początku postacią, a potem na wiele rozdziałów znika i nie wiemy o nim nic poza tym, że regularnie koresponduje z Luizą. Po latach pojawia się już jako inny człowiek niż młodzieniec, którego poznaliśmy w pierwszym rozdziale i ta rozwojowa luka w żaden sposób nie zostaje uzupełniona, Luiza relacjonuje jego karierę pokrótce, ale wydaje się, że można było tej osobowości, która pod koniec akcji okazuje się dość znacząca, poświęcić więcej uwagi. Prosta rzecz - wystarczyło dać czytelnikowi dostęp do jego listów do Luizy i opisać bohatera poprzez jego zmieniającą się z biegiem lat relację z tą kluczową bohaterką. Stratą jest też w moim odczuciu odsunięta od głównego nurtu akcji w drugiej części powieści postać dziadka Luizy. Trochę to był dziwak, ale za to wyrazisty, specyficzny, pięknie skonstruowany charakter, trochę tragiczny nestor ginącego rodu, jego rozmowy z wnuczką były znakomite i nagle.... znika z akcji, a potem wiemy tylko, że umiera i pamięta wówczas o wnuczce, choć nie do końca wiadomo dlaczego, bo ta relacja jakby uległa obustronnemu zerwaniu, zatem jego motywacje są co najmniej zagadkowe i niejasne. Jednakże muszę tu też przyznać, że w zakresie relacji, ich budowania i opisu, prowadzenia czytelnika przez rozwój emocji postaci, powieść jest bardzo przekonująca i naprawdę angażuje czytelnika. To są relacje, którym się wierzy, które można odnosić do swojego życia, bo mają wiele uniwersalnych walorów. Wśród nich najsłabszą podbudowę fabularną miał tylko wątek Czarodziejki, która pojawia się w życiu Szuszkina, ale choć ciut wbrew prawdopodobieństwu jest to zarazem wątek tak uroczy, że dałam mu się zbałamucić.

Za możliwość przeczytania powieści dziękuję:
autorce Hannie Cygler oraz organizatorce book tour Ewelinie Kwiatkowskiej-Tabaczyńskiej, czyli zaczytanej ewelce.








niedziela, 24 listopada 2019

lekkość i wdzięk - tylko i aż ("Związek otwarty" w Teatrze Lubuskim w ZG)

"Związek otwarty" to sztuka lekka i rozrywkowa, ale nie tylko, w swej konwencji jest bardzo farsowa, trochę w klimacie komedii dell`arte, bo były momenty pewnego improwizowania i swobody aktorów, którzy dzięki temu umiejętnie żonglowali emocjami widza, rozbijali iluzję sceniczną, stając jakby obok swoich ról; jeśli chodzi o akcję, to jest to opowieść o małżeństwie, o zdradzie, przywiązaniu, wzajemnych uwikłaniach, także o miłości, ale też o stereotypach, przeświadczeniach, manipulacjach i skomplikowanych relacjach, trochę to żart, ale trochę dramat, bo przecież nie zawsze się śmiałam, spektakl miał w sobie jednak cały czas pewną lekkość, której głównym źródłem był wdzięk głównej pary aktorskiej: Romany Filipowskiej i Wojciecha Romańczyka, którzy razem na scenie zawsze wypadają dobrze oraz po prostu dobry tekst sztuki (autorstwa włoskiego noblisty Dario Fo i jego żony aktorki, Francy Rame). Miałam jakiś niedosyt po tej sztuce. Być może ten element rozrywki i farsowości zanadto przeważył nad elementem refleksji, który w tym tekście potencjalnie mocno był zawarty; sztuka jest udana, ale punkty ciężkości można było rozłożyć inaczej, bardziej w kierunku emocjonalnej refleksji, i wierze, że wymowa spektaklu byłaby bardziej uniwersalna, byłaby nie tylko historią pewnej sympatycznej pary, ale też ponadczasową historią o relacjach, tekst jest naprawdę zabawny, więc rozbijałby nadmierną powagę i patos, i nawet w dwóch czy trzech momentach to się ładnie udało, ale... to mimo wszystko trochę za mało. "Związek otwarty" w wykonaniu aktorów lubuskiego teatru to przede wszystkim farsowa historia, przede wszystkim przyjemna rozrywka, ale potencjał tej opowieści, emocje do wygrania były bogatsze i to się zgubiło.


piątek, 22 listopada 2019

sztuka mocno osadzona w ciele ("W cztery oczy" Irminy Staś i Pawła Matyszewskiego w BWA ZG)

generalnie uważam, że ciało w sztuce jest bardzo ważne, jako obiekt obserwacji, temat, narzędzie nawet, tym razem byłam na wystawie, na której podejście od ciała było bardzo... organiczne, a efekty nie zawsze interesujące... np. prace Matyszewskiego złożone z plątaniny fallicznych kształtów lub mieszanki kwiatów i biustów w ogóle jakoś mnie nie porwały, patrzyłam na nie jak a swego rodzaju ciekawostkę, ale nie sztukę, która mnie zaintrygowała, nie zrobiłam nawet zdjęcia, ale plakat reklamujący wystawę oddaje ich charakter... raczej to śmieszna zabawą pewną formą niż coś o czymś podobnie jak kołderki wyłożone kształtami piersi lub czerwonych tkanek Irminy Stać - ciekawostka i tle;  podobała mi się za to ściana ozdobiona odlewami piersi, nie wiem, czy to rzeźba czy instalacja, nie mogłam się zdecydować, ale to rzeczywiście pokazywało, jak rozmaite i piękne jest ciało i mnie to jako kobietę urzekło, bo nie było w tej rzeźbie erotyzmu, za to była "ładność" i łagodność; najbardziej podobał mi się zestaw 4 obrazów Matyszewskiego: "Nokturn", "Pejzaż urologiczny" "Gody" i "Obfitość" - piękne barwy, niejednoznaczność i to co lubię w sztuce współczesnej - urozmaicona faktura, nie wiem, czy udało mi się pokazać to na zdjęciach, ale każdy z tych obrazów miał taką cielesna fakturę, pełną zagięć, jakby śladów po włosach, dotykach, w połączeniu z barwami i formami było to ciekawe i niejednoznaczne, a zarazem bardzo organiczne i cielesne, dające dużo przestrzeni wyobraźni; pełne geometrycznych form prace Irminy Stać wyglądały znacznie lepiej z daleka niż z bliska, bo z daleka ta geometria, mocne barwy, jakby rozrysowane tkanki, opuszki, zęby zwracały moją uwagę, były ekstremalnie wyraziste, podchodziłam bliżej i... jakby niedoróbki formalne wypełzały, ślady po ołówku, nierówności nałożenia koloru, które nie wyglądały na zamierzone, z bliska nie widziałam już tej pięknej geometrii tylko jej odłamki; podobał mi się "Kamień I" też z racji pięknych faktur naśladujących naskórek, spod którego pęknięć wyglądała tęcza barw; był też wspólny obraz artystów "Zbiornik" długo mu się przyglądałam, kolory - tak, cała reszta.... nie wiem, momentami i z bliska niespójna, ale teraz jak patrzę na zdjęciach rzeczywiście widzę ten obraz jako pewną całość, w sumie... wystawa interesująca, ciesze się, że ją zobaczyłam, ale miałam poczucie, że te prace są nierówne tak na poziomie wykonania, jak i pomysłu, lubię ciało w sztuce, to temat stary jak sama sztuka, a ciągle miewa nowe odsłony, ale nie każda z nich mi się podoba, pewna obsceniczność jest dopuszczalna, jeśli jest zasadna, jeśli ma coś wnosić poza samym epatowaniem intymnością, jeśli nie wnosi... to jest to obsceniczność o niczym i chyba po prostu mam mieszane uczucia, autorzy są młodzi, może kiedyś jeszcze coś z ich prac obejrzę i mi się wszystko wykrystalizuje



P. Matyszewski "Gody"

P. Matyszewski "Nokturn" (fragment)

P. Matyszewski "Nokturn"

P. Matyszewski: "Nokturn" (lewy u góry), "Pejzaż urologiczny"(prawy u góry) "Gody"(lewy na dole)
 i "Obfitość"(prawy na dole)

P. Matyszewski "Obfitość"(fragment)

P. Matyszewski "Obfitość"(fragment)

P. Matyszewski "Obfitość"
P. Matyszewski "Robotnice"

P. Matyszewski "Robotnice"
P. Matyszewski "Robotnice"
P. Matyszewski "Robotnice" i P. Matyszewski/I. Staś "Zbiornik"


P. Matyszewski i I. Staś "Zbiornik"
Irmina Staś "Ornament 139"

Irmina Staś "Ornament 132" i "Ornament 133"

P. Matyszewski "Kamień 1"

P. Matyszewski "Kamień 1" (fragment)

środa, 20 listopada 2019

Anna Stryjewska "Kochankowie miasta" - book tour 11

Tytuł i okładka powieści Anny Stryjewskiej zwiastują 24-karatowe romansidło, a tymczasem "Kochankowie miasta" to dobra powieść obyczajowa i to naprawdę mądrze napisana, gdybym miała opisać ją w telegraficznym skrócie, to jest to taki współczesny Kain i Abel na przeklętej (łódzkiej) ziemi.


Damian i Tomasz są braćmi działającymi na rynku nieruchomości. Pierwszy to spragniony luksusu, charyzmatyczny kombinator i urokliwy kobieciarz, a drugi to nie tylko wychowany, ale także kultywujący tradycyjne wartości rozsądny i pracowity mężczyzna mocno zakochany w swojej pięknej żonie. Jako dzieci byli sobie bardzo oddani, ale gry dorośli i ich charaktery się skrystalizowały, pojawiły się dysonanse i różnice. Poznajemy ich w chwili, gdy zaczynają wspólnie z przyjacielem Damiana, Aronem interes życia, wykupują po korzystnej cenie działkę, na której ma powstać apartamentowiec. Jest to jednak teren, który skrywa mroczną tajemnicę, mogącą zaważyć na losach inwestycji, ale przede wszystkim ujawnić, jakimi ludźmi tak naprawdę są kluczowi bohaterowie. Jest to nawet teren jakby przeklęty, naznaczony holokaustowymi przeżyciami dawnych mieszkańców i wydaje się, że ta ziemia, może ściągnąć na bohaterów wielkie nieszczęście, ale czy tak być musi? 

Początkowo, czytając książkę, miałam dość oczywiste skojarzenia z "Ziemią obiecaną" Reymonta - Łódź, wielkie interesy, wielkie szanse, trzej młodzi, ambitni biznesmeni, praca i znajomości, początkowa solidarność i piętrzące się z czasem różnice. Dużą zasługę w pojawieniu się tego skojarzenia miało oczywiście miejsce akcji. Nie jest to już bynajmniej ta fabryczna Reymontowska Łódź, ale miasto współczesne - rozwijające się, tętniące życiem i z dużymi perspektywami. Stryjewska poświecą temu miastu wiele uwagi i świetnie je opisuje, piękne nowoczesne dzielnice, ale i zapomniane stare kamienice, miejsca będące ośrodkami kultury, parki, restauracje, kłopotliwe ronda, kluczowe ulice, zaniedbane szpitale oraz luksusowe centra. Daje to całej powieści szeroką perspektywę i mocno osadza bohaterów w tej skonkretyzowanej i rzetelnie opisanej rzeczywistości. Bardzo cenne jest też to, że autorka sięga do wojennej historii Łodzi, wspomina o getcie i jego dramatycznych losach, z dużym wyczuciem i płynnością łączy tragiczną przeszłość miasta z czasami współczesnymi, pokazuje jak przenikają się w różnych czasach, ale w jednej przestrzeni losy kochających się ludzi. Anna Stryjewska jest też pisarzem mądrym, który umiejętnie korzysta ze swoich zawodowych życiowych doświadczeń, pisząc o świecie developerów i zawikłanych interesach typowych dla agencji nieruchomości, pisze o świecie, który zna ze swojej praktyki zawodowej i super, że tak postępuje, bo wypada to bardzo autentycznie. Patrzymy na pracę bohaterów i wierzymy w to, co robią, wierzymy w ich zawodowe doświadczenia i związane z nimi emocje. Rozumiemy ich motywacje, obawy, trudności, z którymi się spotykają, a także frustracje i radość z sukcesów. Jest to możliwe głównie dzięki temu, że praca na rynku mieszkaniowym została rzeczowo i kompetentnie opisana w narracji. Widać, że autorka pisze o rzeczach, na których się zna, jest wnikliwa, merytoryczna, przekonująca. Z tych wszystkich względów już sam ten świat, który otacza bohaterów jest sporą wartością w powieści, ale ostatecznie najważniejsza okazuje się ciekawa akcja i charaktery postaci. 

W pewnym sensie powieść "Kochankowie miasta" ma bardzo ponadczasowy i archetypiczny charakter. Damian jest jak Kain - mocny, ambitny, dominujący, zachłanny, pewny swego ulubieniec ojca; Tomasz jest subtelniejszy, wrażliwy, refleksyjny, empatyczny i szlachetny, mocno związany głównie z matką. I jest tak jakby te dwa typy męskości czy wręcz człowieczeństwa ścierały się w tej powieści, toczyły bardzo stary spór o wartości, który trwa w historii ludzkości od wieków. Ten uniwersalny rys powieści stanowi dla mnie o jej znaczącej wartości. Nie jest to bowiem historia osobna, ale opowieść, która koresponduje z przeszłością, z literackimi tradycjami i archetypami, które są podwalinami naszej kultury. Ci bracia, kobiety ich życia, ich przyjaciele, rodzice, znajomi, relacje - to jest materiał na sagę rodzinną. Są to postaci wyraziste i wielowymiarowe, skłonne do zła, ale też do dobra, ścierające się nie tylko ze sobą, ale też przeżywające wewnętrzne rozterki. Dość udane są postaci kobiecie. Zwłaszcza kobiety stare, doświadczone mają taki swój piękny tragizm w tej powieści, a ich los naprawdę wzrusza, myślę tu o Emilii, która sprzedaje braciom cenną ziemię i boryka się z samotnością oraz o matce bohaterów, postaci na tyle wyjątkowej, że chętnie dokładniej poznałabym jej przeszłe losy. Młode kobiety wypadają za to nieco sztampowo. Są piękne i seksowne, nico wyzywające nawet, to kobiety miasta, ceniące luksus, wygodnie życia, urodę (Marta, Martyna, Beata) oraz te skromniejsze, ładne, dobre, oddane dziewczyny, czyli materiały na żony idealne (Aisza, Anita). Trochę to jest pachnące patriarchatem uproszczenie, w końcu nie ma nic złego w tym, że niektórzy lubią miejskie życie, a inni domowe zacisze i pielęgnację ogródka, tymczasem podział na te lepsze (domatorki) i tym samym pozytywniejsze bohaterki, i te wolące miasto, więc z automatu bardziej powierzchowne i płytkie kobiety, bywa dość namolny i nie sposób oprzeć się wrażeniu, że upraszcza postaci, które mógłby być mniej oczywiste. Mimo to są wśród nich osobowości całkiem interesujące, jak Anita czy Marta, których losy można śledzić z prawdziwym współczuciem  lub chociaż ciekawością. Bardzo zaskakuje też Beata, początkowo mało wyrazista postać, która wykazuje się z czasem błyskotliwością i sporą siłą charakteru. Kluczowi są jednak mężczyźni i pewne fatum, którego doświadczają, a potem wręcz karmiczna sprawiedliwość, która (z małymi wyjątkami) spływa na nich zgodnie z zasadami życiowego prawdopodobieństwa. Jest taki moment w powieści, w której Tomasz seryjnie doświadcza zmian w zasadzie rujnujących całe jego życie, ale  z czasem okazuje się, że większość z nich wiodła go ku lepszej przyszłości. I jest taki moment, że Damian wydaje się królem życia, którym możne wszystko i kontroluje wszystko aż do chwili, gdy nagle, niemalże jednego dnia wznosząca go fala zupełnie się załamuje. Znakomite jest jednak  przede wszystkim to, że w tej powieści te linie życia obu braci są jak przecinające się sinusoidy, hossa w życiu jednego sprzęgnięta jest z bessą w życiu drugiego i odwrotnie. Konstrukcyjnie jest to świetnie pomyślane. 

No i teraz w słoiku miodu odrobina dziegciu.... powieść napisana jest ładnym językiem, ale niekiedy (rzeczywiście rzadko), autorka uderza w patetyczne tony (np. bohater zastanawia się "co czynić" lub "celebruje czas", a tęcza to "snop kolorowych laserów"), może wynika to z romantycznej nastrojowości niektórych scen, ale stylistycznie stanowi dysonans. Jest to jednak detal. Na początku powieści opisana jest tajemnicza śmierć pewnego człowieka, która wydaje się nadawać powieści kryminalnego sznytu i rzeczywiście wciąga to czytelnika, ale potem rzecz szybko się wyjaśnia i pozostaje bez znaczenia dla całej akcji, trochę szkoda, bo scena jest mocna i udana, a ostatecznie wydaje się zbędna. Poważniejszą usterką jest jednak pospieszne domykanie harmonijnie i naturalnie rozwijających się przez większą część utworu wątków w szóstym rozdziale powieści. W ogóle relacje w "Kochankach miasta" są ładnie namalowane, ale pod koniec jest trochę tak, jakby autorka chciała już powieść skończyć, a tymczasem liczne wątki jednak potrzebują na to więcej fabularnej przestrzeni. Efekt jest taki, że kruszy się kompozycja i spada życiowe prawdopodobieństwo wydarzeń. Tomasz nagle doznaje emocjonalnego olśnienia, którego niemal nic nie zapowiadało, Anita, która znikła na dwa rozdziały i o której prawie nic nie było wiadomo, pojawia się jak Filip z konopi i działa równie łzawo, co nielogicznie, a opis jej przeszłości wydaje się fabularnie spóźniony, do tego nieco bezbarwna i skromniutka dotąd Aisza okazuje się znać najbardziej imprezujące dziewczyny w mieście i opowiada o nich Aronowi w dość sztucznie stworzonej sytuacji - wszytko to są konsekwencje tego, że za szybko wiedzie się watki do rozwiązania, osłabia to realizm, ale na szczęście nie dynamikę powieści. Scena między Beatą i Martą w dalszej części szóstego rozdziału jest za to bardzo dobra i stanowi początek dobrze prowadzonej w ostatniej fazie powieści kulminacji wydarzeń. Epilog wypada przesadnie cukierkowo i romantycznie - śluby, ciąże, trochę egzaltacji... ale wybaczam.

Podsumowując, "Kochankowie miasta" to dobra, wciągająca powieść obyczajowa, spędziłam z nią trzy dni i nie był to czas zmarnowany.Za możliwość przeczytania powieści dziękuję autorce (Annie Stryjewskiej) oraz organizatorce book tour (Ewelinie Kwiatkowskiej-Tabaczyńskiej, czyli zaczytanej Ewelce).





poniedziałek, 18 listopada 2019

"Smak szczęścia" Klaudia Kopiasz - book tour 10 (cz.2)


"Smak szczęścia" to powieść będąca kontynuacją "Zapachu szczęścia" - obserwujemy, jak główni bohaterowie poprzedniej części - Mia i William dojrzewają do tego, by walczyć o swoje uczucie i pomimo wielu nieporozumień próbują ułożyć sobie życie.

Podobnie jak w przypadku pierwszej części powieść obfituje w chwytliwe romantyczne pomysły, zwroty i zawikłania akcji, potencjalnie wzruszające sceny, ale wykonanie także i tu nie jest niestety na dobrym poziomie. Pisarka ma niewątpliwy dar do malowniczych i klimatycznych opisów świata, tym razem szczególnie dużo uwagi poświęca włoskiej Capri, i o ile w pierwszym tomie miałam poczucie, że czytam podróżniczy folder reklamowy, o tyle w drugiej opisy zyskały na literackości i są naprawdę udane. 

"Smak szczęścia" podobne jak poprzednia powieść składa się z dwóch części i epilogu, i w przypadku tej powieści miałam poczucie dużego dysonansu, ponieważ pierwsza część "Smaku..." jest wyraźnie słabsza od drugiej - brak jej dynamiki i zawiera sporo dłużyzn (np. zbędnych scen rodzajowych, które nic nie wnoszą do akcji). W pierwszej części "Smaku szczęścia" widzimy jak Mia jedzie odszukać Williama w Londynie, obserwuje jego pocałunek z obcą kobietą, czuje się oszukana i zapłakana wraca do domu, postanawiając zapomnieć o tej zawiedzionej miłości. Trochę to jest histeryczne, ale ta bohaterka jest taka nadwrażliwa, więc można to uznać ze pewną specyfikę jej charakteru. Zachowuje się nierozsądnie, ale wiarygodnie. Nie można natomiast zrozumieć, czemu w żaden sposób nie docieka okoliczności feralnego pocałunku i przyżywa tak wielkie zaskoczenie, że William może być z kimś związany, skoro ona sama w tym czasie także de facto jest w związku z kimś innym. William daremnie czeka więc na sygnał od Mii i zaczyna do niej pisać romantyczne listy i maile, jednocześnie odnosząc kolejne zawodowe sukcesy. To jest główna oś fabuły w początkowej fazie powieści, ale otaczają ją.... rodzinne spotkania, z których niewiele wynika oraz kolejne pozbawione sensu niezachowania głównych bohaterów. Po wielu wahaniach i miłosnym zawodzie Mia wiąże się ostatecznie ze swoim oddanym przyjacielem - Aronem, który wspierał ją w chorobie i zawsze jej pomagał, jest to miłość niejako z rozsądku, ale Mia decyduje się na nią świadomie i z przekonaniem, twierdzi nawet, że jest zakochana. Nie sposób oprzeć się tu wrażeniu, że Mia wykorzystuje oddanego jej i zakochanego Arona, i zachowuje się wobec niego niezwykle egoistycznie czy wręcz nieuczciwie. Jest z nim w związku, ale w tajemnicy leci spotkać się z Williamem, później zwodzi go, jest bez powodu niezadowolona, a ostatecznie zdradza i oszukuje chłopaka w bardzo podły sposób. Kolejne dziwaczne działania Mii - widząc, że William napisał do niej maila, w ogóle go nie otwiera, choć ciągle o nim myśli i rozmawia z bliskimi, jest to zachowanie tak nienaturalne i niepojęte, iż trudno w nie uwierzyć. Mia przybiera też chętnie pozę osoby skrzywdzonej aż do granic absurdu, w efekcie jej przyjaciele i rodzina są więcej niż wrogo nastawieni do Williama i jakby zapominają, że niedawno uratował jej życie. Mia zachowuje się jak mała obrażona dziewczynka, raz mów, że go nienawidzi, chwilę później, że kocha, obraża się i podobnie jak w pierwszym tomie zachowuje bardzo infantylnie. William także działa chaotycznie. Niby kocha Mię, ale ciągle wraca we łzawych wspomnieniach do zmarłej narzeczonej, Rose. Niby stara się pozbierać swoje życie, ale bywa ciągle arogancki i opryskliwy wobec ludzi (np. upija się i usiłuje na siłę pocałować kobietę, która kiedyś darzyła go uczuciem, a potem ma do niej żal, że go odpycha). Kompletnie to nie przystaje do wizerunku dobrze wychowanego intelektualisty i chłodnego Anglika, który autorka usiłuje w międzyczasie stworzyć. W ogóle często w tej powieści wielu bohaterów zachowuje się niestosowanie do okoliczności, wręcz niegrzecznie, jakby mieli braki w dość elementarnej kindersztubie (np. Aron zabiera Mię na randkę, jedzą, tańczą, potem on bawi się z innymi, a ona siedzi sama i nadal uważa randkę za wielce udaną; lub w środku bożonarodzeniowej kolacji ojciec zmarłej Rose dość napastliwie pyta Williama, czy już zapomniał o dawnej ukochanej, choć sam go zachęcał do o odbudowy życia, w tym czasie inni zachowują się jakby nic się nie stało; inny przykład: Aron obrażą się na znajomych, że robią wesele we Włoszech, bo... jemu ciężko się tam dostać i zupełnie na serio uważa, że powinni je przenieść do Bostonu). Wracając jednak do Williama.... wpada on regularnie w wielką egzaltację miłosną. Przyżywa rozłąkę z Mią. Deklaruje wielkie uczucie. Tymczasem przecież nigdy nie byli parą i znają się tylko z kilku dni spędzonych razem w Grecji, w perspektywie pierwszego tomu trudno uwierzyć w aż taki wybuch uczucia i wydaje się ono mocno na wyrost. Mia i William nadal po prostu słabo się znają. W pierwszej części "Smaku życia" sporo jest też niezgodności fabularnych, takich niedoróbek akcji, jakby bohaterowie "zapominali", co wcześniej mówili, co robili, czy też jakie informacje o nich zawierała powieść "Zapach życia" (np. Aron upiera się, żeby kupić Mii sukienkę, a potem jakby nie było tematu, ona sama ją sobie kupuje i idzie na randkę; także informacje o mężu Miriam i jego śmierci nie współgrają z tym, co wiemy o tej parze z wcześniejszych ustaleń, szczytem góry lodowej jest to, że Mia nie czyta maila do Williama, ale cały czas ma pretensje, że o niej zapomniał; i nie są to niestety wszystkie usterki...). Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jest to powieść zwyczajnie mocno niedopracowana. 

Pod każdym względem drugi rozdział "Smaku szczęścia" jest lepszy, choć niewolny od błędów. Są jednak piękne Włochy, jest piękna klasycznie włoska rodzina, która gości Mię, dużo opisów ciekawych potraw, zresztą same spotkania Mii i walczącego o jej uczucia Williama są znacznie bardziej interesujące niż te z ich wakacji w Grecji. Zaczynają naprawdę ze sobą rozmawiać, poznawać się, spędzać razem czas, sprawia to, że wreszcie można w ich uczucie uwierzyć, nawet chwilami dać się porwać romantycznym uniesieniom tej pary. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że w tej części Mia zachowuje się w gruncie rzeczy skandalicznie jako kobieta. Trudno tę postać szczerze lubić, ale co gorsza trudno uznać za spójną jako powieściowa konstrukcja. Autorka wykreowała Mię jako wrażliwą, subtelną, niewinną. Tymczasem spotykając się z Willem dziewczyna zdradza swojego chłopaka Arona, który we Włoszech ma się pojawić dopiero za kilka dni. W gruncie rzeczy ordynarnie okłamuje obu tych mężczyzn. Potrafi w odstępie kilku minut flirtować przez telefon z Aronem i moment potem z Williamem - no nijak się to ma do wizerunku niewinnej dziewczyny. Kiedy Aron przyjeżdża, Mia okazuje się też wytrawną manipulantką, dążąc do tego, by mężczyźni się nie spotkali. Doprowadza to do paskudnej sytuacji przykrej dla wielu osób.... po której.... nikt, ale to nikt nie ma do Mii żadnych pretensji, choć jej kłamstwa i zdrady wychodzą na jaw!!! postać Arona znika, choć nie ma wątpliwości, że spotkała go wielka krzywda. William zaś cieszy się dalej ze związku z Mią z bezrefleksyjnością i naiwnością dziwną u tak błyskotliwego psiarza.... i co mi w sumie najbardziej przeszkadza?.... ogólnie nazwałabym to bezsensem i brakiem spójności w budowaniu osobowości bohaterów i ich relacji. Mia i William to nie są mili ludzie, wiele mówią o emocjach, ale w konkretnych sytuacjach życiowych widać tylko ich egoizm, niedojrzałość, neurotyczność, a nawet zupełną bezmyślność. Opis ich osobowości, którego autorka nam nie szczędzi, nie ma nic wspólnego z ich czynami. 

Galeria postaci drugiego planu nieco wynagradza liczne usterki u bohaterów pierwszego planu. Przyjemną postacią jest Caroline, przyjaciółka głównej bohaterki, dziewczyna, która naprawdę walczy o swoje życie i szczęście. Jest też pies Barney - moja ulubiona postać. No Miriam oraz babcia Vivian i jej przyjaciółki - barwna galeria starszych kobiet, które są osobami interesującymi i wartościowymi. Mocne jest zakończenie powieści, którego nie zdradzę, ale przyznam, że może ono wzruszać, nawet jeśli logicznie budzi wiele (WIELE!) wątpliwości. 

Za możliwość przeczytania dziękuję organizatorce book tour:
@Ewelina Kwiatkowska-Tabaczyńska





sobota, 16 listopada 2019

"Zapach szczęścia" Klaudia Kopiasz - book tour 10 (cz. 1)

,,Zapach szczęścia,, to romans oparty na wielu urokliwych pomysłach, ale na poziomie pisarskiego rzemiosła napisany po prostu za słabo. 

Przez połowę powieści poznajemy kluczowych bohaterów - ich rodzinę, znajomych, przeszłość. Mia mieszka w Bostonie i ma wręcz sielankowe życie, dopóki nie okazuje się, że choruje na białaczkę. To wywołuje w jej życiu zrozumiały kryzys, który przy wsparciu bliskich usiłuje pokonać. Dziewczyna fascynuje się pisarstwem Williama Garta, który.... okazuje się być drugą kluczową w powieści postacią. William mieszka w Londynie i od 5 lat pozostaje w żałobie po śmierci narzeczonej. Odsuwa się od ludzi, zawiesza twórczość artystyczną, zajmuje się tylko celebrowaniem swoich emocji i przeszłości... Losy bohaterów układają się tak, że każde z nich wybiera się w tym samym czasie na swego rodzaju wakacje do Grecji na wyspę Zakynthos. I to jest ładny pomysł na opowieść. Do tego piękne malownicze krajobrazy Grecji... wydaje się, że na poziomie treści wszystko sprzyja rozwojowi romantycznej opowieści, co zatem poszło nie tak? 

W powieści obyczajowej, a także w romansie najważniejsze są relacje i psychologia postaci, to ich dotyczy fabuła, a tu można mieć wiele zastrzeżeń. Autorka poświęca połowę objętości powieści, aby opisać głównych bohaterów, ich życie oraz najbliższe im osoby. Jest to dość dużo, ale nie jest to zły pomysł. Dzięki temu można dobrze poznać i rozumieć postaci. Tylko że to okazuje się trudne. Mia jest uroczą, lecz trochę niedojrzałą dziewczyną, co można zrozumieć - jest młodziutka, naiwna, dość dokładnie opisano też jej przyjaciółki, rodziców, babcię i jej koleżanki, kolegę, szefa, jest to galeria postaci wśród których łatwo się zgubić i które pojawiają się w mocno powtarzalnych scenach rodzajowych. Ale i tu  można się odnaleźć. Prawdziwym problemem jest jednak William, który okazuje się mężczyzną nudnym i niesłychanie neurotycznym. Celebruje śmierć ukochanej zamęczając nią wszystkich (łącznie z psem), jest tak nieprawdopodobnie skupiony na swojej stracie, ze myśli i mówi tylko o tym, zaniedbuje starzejących się rodziców (od 5 lat u niego nie byli, nie odwiedza ich nawet w święta, nie odbiera telefonów itd. itp.) i nie zauważa (sic!), że jego bliski znajomy i zarazem mąż jedynej przyjaciółki od dwóch lat nie żyje. William to postać absurdalna, bo wyolbrzymiona i niespójna, a przez to nieprawdopodobna życiowo, trudno go lubić, ale przede wszystkim trudno w niego uwierzyć. Nic o nim nie wiemy poza tym, że jest egoistą i żałobnikiem obsesyjnie myślącym o zmarłej Rose czy raczej rozdrapującym własne uczucia z tym związane i robi to naprawdę CAŁY CZAS. Ta przydługa ekspozycja może męczyć odbiorcę, ale obyczajowo bywa ciekawa, bo drugi plan bohaterów to interesujące postaci, poznajemy ich życiowe uwikłania, przemyślenia, miłosne historie, jest w tym powieściowy potencjał. 

W drugiej części powieści dzieją się jednak rzeczy przedziwne.... Mia jest na wakacjach z przyjaciółką, Caroline i w hotelu poznaje Williama. Rozpoznaje w nim uwielbianego pisarza, ale pierwsza rozmowa wypada słabo, William ją zbywa i to dość arogancko, żeby nie powiedzieć bezczelnie i po chamsku. Później w różnych okolicznościach odbywają jeszcze cztery rozmowy, dość przyjacielskie, ale niewiele o sobie mówią, jakby nie otwierają się przed sobą i naprawdę nie sposób zrozumieć, dlaczego ich wzajemne zainteresowanie wzrasta. Nie wynika to ani z ich nielicznych spotkań, ani z osobowości, ani z dotychczas zbudowanej psychologii, ani z dość niemrawej dynamiki ich relacji. Po prostu Mia stwierdza, że jest zakochana i skromna dotąd dziewczyna zaczyna się w zasadzie narzucać pisarzowi, dochodzi nawet do sprowokowanego przez nią pocałunku. William tymczasem nie umie się odnaleźć, z jednej strony nadal obsesyjnie wspomina Rose, z drugiej ma zauważalną tylko dla niego samego słabość do nowej znajomej. W końcu osobno opuszczają Grecję każde z przekonaniem, że jest zakochane, ale to drugie nie jest dość zaangażowane... tylko, że te emocje kiełkują i potem rozwijają się z niczego. Druga rzecz: Mia... która ma białaczkę i niedawno skończyła chemię cieszy się bujną czupryną, intensywnie zwiedza, pije alkohol, chodzi na dyskoteki, ma dziki apetyt i w ogólne nie nosi znamion choroby, a jeszcze niedawno bała się, ze nie dożyje wyjazdu do Grecji, nie mogła jeść i traciła włosy. I jest tak jakby Mia, jadąc do Grecji, zawiesiła swoją chorobę na kołku, co burzy wszelkie życiowe prawdopodobieństwo. Tak się nie choruje... To nie jest prawda. I przy okazji powieść traci tu szansę na bycie ważnym, bo prawdziwym głosem o sytuacji osoby chorej na potencjalnie śmiertelną chorobę. Szkoda. Istnieją organizacje i fundacje zbierające dawców szpiku, o których można by tu wspomnieć bez szkody dla powieści, a nawet z dużym zyskiem dla jej merytorycznych walorów, skoro już zdecydowano się poruszyć tak poważny problem jak choroba nowotworowa.  Poza tym w tej drugiej części utworu William też zachowuje się przedziwnie. Trzyma dystans, jest gburowaty i w żaden sposób nie zachęca dziewczyny. Za to upija się i spędza noc z przypadkową kobietą, a później traktuje ją dość obcesowo i nadal... trudno go lubić. Mówiąc w skrócie: postaci główne nie są spójne psychologicznie. Zakochują się jak dzieci, jak nastolatki, pod wpływem paru chwil i spotkań, choć w gruncie rzeczy w ogóle się nie znają. Bazują tylko na naiwnych wyobrażeniach o sobie i fizycznej fascynacji. Ta miłość, ta relacja... nie przekonuje. Nie ma fundamentów. Nie ma głębi. 

Podobać się mogą opisy Grecji. Rzeczywiście są tak szczegółowe i klimatyczne, ze wręcz zachęcają, by tam pojechać. Rzecz w tym, że ,,Zapach szczęścia,, to nie jest turystyczny folder, tylko opowieść o ludziach i ich emocjach, więc dla powieści byłoby lepiej ograniczyć opis świata na rzecz budowania solidnych i przekonujących relacji oraz bogatszych i dojrzalszych psychologii oraz na rzecz prawdziwych, osadzonych w dialogach i monologach emocji, w które da się uwierzyć.

Finał... jest romantyczny, ckliwy, ocierający się o kicz i fantastykę, ale i to romansowi można wybaczyć. W końcu szukamy w nim uniesień, często łzawych i patetycznych. Natomiast nie wiadomo skąd te finałowe emocje wykwitły, bo postaci nie są skonstruowane tak, by nas do tego wybuchu uczuć znikąd przekonać. William, który w Grecji deklarował, że "coś czuje" do Mii, zresztą tylko na swoje potrzeby, bo przed nią nie zdradza się ani słowem, nagle w finale szaleje z miłości i wykonuje wiele znaczących gestów, by to potwierdzić, tylko że czytelnik nie wie i nie rozumie jak, skąd kiedy mu się to wzięło?.... zupełnie jakby bohatera fascynowała sama idea miłości, a Mia po prostu przechodziła obok i się przydała, by tę ideę urzeczywistniać.

Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję organizatorce book tour:
Ewelina Kwiatkowska-Tabaczyńska




piątek, 15 listopada 2019

człowiek w pięknym krawacie (spotkanie z Markiem Krajewskim)

Krajewskiego to znacznie bardziej czyta Krzyś niż ja, ale i tak się wybraliśmy razem, nie wiedziałam zupełnie czego się spodziewać, a tymczasem okazało się, że jest to charyzmatyczny człowiek z gawędziarskim zacięciem, który ma taki przedwojenny sznyt, jeśli chodzi o kulturę i elegancję wszechstronnie pojętą, to taka elegancja bycia w świecie, słowa, ubioru, zachowania, języka. Zaimponował mi Krajewski tym, jaki ma do siebie i swojego pisarstwa dystans, pomimo niewątpliwego komercyjnego sukcesu, który odniósł, jest to też człowiek bardzo bezpośredni i uczciwy w kontakcie, mówiący kwieciście, ale bez ogródek i donośnym głosem. Skupiał uwagę i nie dało się go nie słuchać, w czym być może przydały mu się doświadczenia uniwersyteckie. Intelektualista - pomyślałam. Sympatyczny - pomyślałam zaraz potem. I pochwaliłam jego krawat, bo rzeczywiście był przepiękny 





czwartek, 14 listopada 2019

złota jesień w listopadzie

chyba należy to rozpatrywać w kategoriach swego rodzaju cudu, bo dziś jest naprawdę piękny, słoneczny dzień bez deszczu i listopadowej obleśności, okazało się, że jesień nadal jest ładna, że warto wyjść z domu, że można nawet iść do parku bez poczucia, że wszystko jest koszmarne, bezsensowne i wilgotne, poszłam, było przyjemnie, ja chyba zwyczajnie nie mogę żyć bez słońca i to dlatego, ten listopad, zawsze, taki niełaskawy dla mnie, choć przecież dziś nie, dziś łaskawy, wypada docenić





środa, 13 listopada 2019

tysiąc porzuconych rękawiczek - czarna pokratkowana

nad ranem znaleziona, w ciemności, choć nie przeze mnie, ale za to jak zawsze całkiem porzucona i stracona, zupełnie dorosła rękawiczka w listopadzie, wśród żółtych jeszcze liści, malownicza



wtorek, 12 listopada 2019

"nie ma przypadkowych przypadków" (spotkanie z Jackiem Hugo-Baderem)


listopad jest przeokropny, mgła, pada, zimno przenika i ciemno jest prawie ciągle, ale zmobilizowałam się i wybrałam na spotkanie autorskie z Hugo-Baderem, uzbrojona rzecz jasna w książkę do podpisania, nie wiedziałam, czego się spodziewać, bo to, że to nagradzany reportażysta to wiem, ale jaki to jest człowiek, to nie było oczywiste, czasami psiarz, nawet wybitny w bezpośrednim kontakcie sporo traci z powodu swoich cech i właściwości, których papier nie przepuszcza, jednakowoż... tym razem było inaczej; Jacek Hugo-Bader to jest człowiek błyskotliwy i interesujący, życzliwy i otwarty na ludzi, i chyba szczęśliwy w życiu, bo naładowany pasja i pozytywną energią, pod każdym względem jest to postać przyjemna w obserwacji, odsłuchu i kontakcie; pomimo różnej jakości pytań z widowni, życzliwie odnosił się do każdego, dbał o pozytywną atmosferę całego spotkania, naprawdę ciekawie opowiadał o swojej pracy i o sobie, a przede wszystkim ...no swój człowiek - otwarty, tolerancyjny, humanista, wikłał się w skojarzeniach i dygresjach, ale i to było w gruncie rzeczy sympatyczne i pomimo listopada, który nie sprzyja niczemu siedziałam półtorej godziny, słuchając Hugo-Badera z zainteresowaniem i przyjemnością - reportażysta, który ma w sobie coś z mistyka, rzecz sama w sobie interesująca; książki podpisywał i opieczętowywał do ostatniego człowieka, każdemu poświęcając chwilę uwagi, każdemu ściskając dłoń, każdemu pisząc choć odrobinę spersonalizowaną dedykację i zostawiając odcisk palca - i chyba to było najlepsze, że spotkałam człowieka, który tak bardzo szanuje innych ludzi, który okazuje im życzliwość, uprzejmość i prawdziwie zainteresowanie, i to jest bardzo, bardzo ładne