wtorek, 31 października 2017

halloween 2017

idę przez miasto i oczywiście są te dynie tu i tam, a na nich twarze upiorów, jest cały ten sztafaż, od kilku dni miasto nim miejscowo płonie i paruje, a przecież nadal jednak nie lubię myśleć o śmierci, nawet w tak groteskowej oprawie, która chyba ma znieczulać nas na strach i nieuniknioność ludzkiego losu, więc idę przez mokry deptaki i myślę bardziej o życiu i przeżywaniu, całą mikrowieczność czekam, i znowu wieje jakiś wiatr, i pociągi się spóźniają, a ludzie niepokoją, ja się niepokoję, tymczasem Mała Mi gdzieś straszy ludzi i zbiera słodkie rzeczy, a ja marznę trochę i czekam, i doczekuję się, i wszystko jest inaczej


poniedziałek, 30 października 2017

dogasające wschody z października

nie wiem, czy w listopadzie słońce będzie wschodziło, czy będzie tylko burość i ogólna szarzyzna, ale w październiku te wschody były i pomagały mi zacząć dzień, chciałabym o nich pamiętać nie tylko dziś czy jutro, ale po prostu chciałabym o nich pamiętać tak w ogóle, kiedyś i zawsze

11.10

11.10

12.10

12.10

15.10

16.10

17.10

17.10

17.10

18.10

18.10

20.10

20.10

21.10

26.10

26.10

30.10

30.10

30.10

niedziela, 29 października 2017

pewien orkan w pewnym mieście

nad Polską znowu przetaczał się orkan, nie tak niszczycielski jak poprzedni, ale jednak, znowu wiatr zawył za oknami, znowu szarpał światem, pociągi uwięziły ludzi w pół drogi dokądś, ktoś zginął, znowu po kościach przemknęło mi poczucie zagrożenia, choć tym razem prądu mi nie wyłączyło ani wody nie odcięło, być może wystarczy więc samo wycie syren kursującej w nocy straży, to że wszyscy są w rozjazdach okołozniczowych, zwłaszcza Mała Mi jest całkiem poza zasięgiem mojej ochrony, może wystarcza nawet widok pokruszonych gałęzi, drzewa jak ludzie, którym wyłamano ręce, moje zwierzęta poukrywane po kątach; o setki kilometrów odległy Krzyś mi pokazał jak w OTM upadło drzewo, znałam je, jakoś mi smutno, jakoś mi żal, nie lubię tego wiatru, nie lubię Tego


sobota, 28 października 2017

"Czy stać cię na to, aby odmienić czyjeś życie?" ("Ach śpij kochanie")

film oglądany z tandemie, ale fajnie, że tak... podoba mi się tak;
świetny Chyra, autentyczny Schuchardt, bardzo dobry jak zwykle Jakubik i śliczna, cudna Gruszka na drugim planie - czyli film dobry aktorsko po prostu, poza tym ciekawa opowieść, niesamowity klimat epoki, mrok i szarość lat 50., chłodny powiew odwilży, która zmienia układy sił i życia ludzi, i emocjonalne napięcie, bo nagle zupełnie nie jest ważne, kto zabija, to jest czasem aż za mocno oczywiste, ważniejsze jest dlaczego, dla kogo, po co, ważniejsze są motywacje ludzi uwikłanych w relacje, które przepalają ich egoizm i rozsądek, piękne aluzje do Hannibala w międzyczasie, jakaś miłość, przybrudzona, ale piękna przecież, desperacja, smutek, żal, wielka czułość i przeokropna przemoc, mali i wielcy ludzie uwikłani w siebie, przydeptani historią, lubię takie kino...

piątek, 27 października 2017

do zapamiętania

trwa jesień, którą utrwalam ze zmiennym szczęściem, mimo to jest wiele zdjęć, których nie wykorzystałam, a które przecież są i mówią o Czymś, w wielu przypadkach o drobnych rzeczach, o których chciałabym pamiętać za sto i za tysiąc lat

wracam jesienią do domu sama

cytryny nadal rosną

Mała Mi czyta

grzybki czają się pod murami

ostatnie resztki resztek złotej jesieni w ZG

oczyszczony ogród odsłania piękny korzeń, ogród oczyszczono dla mnie, żebym posadziła kwiaty

Tort bezowy Deklas od Sowy - kultowa słodkość tej jesieni

piękna jesień na końcu świata

góry nie w moich oczach, ale dla mnie

nowa kawiarka dla Nas

pies w rozjazdach morduje z zapałem bociana

miasteczko, w którym chciałabym być i niefizycznie byłam

koty w obliczu dwutygodniowego bezkrólewia koczują w moim łóżku

lato schowane w słonym karmelu nadal trwa

pojawia się Gaiman i czeka na swoją kolej

kultowy chlebek ziołowy - domowa pyszność na jesień, którą robimy i od razu pochłaniamy hurtem i namiętnie

czwartek, 26 października 2017

ostatni taki

złota jesień kończy się szybko i nieuchronnie, wszystko szumi i skowycze mi już listopadem, który od zawsze jest dla mnie najbardziej dotkliwie przykrymi i trudnym czasem, cała ta ciemność, brak kolorów, wilgoć, która lepko wpełza pod skórę, wszystko zarówno razem, jak i osobno jest nie do zniesienia, dziś  rano znalazłam ostatni liść złotej jesieni, prawie jak list pożegnalny, piękny, posłałam go dalej, ale bez pożegnań, czekam na piątek, bardzo


środa, 25 października 2017

"nie oglądać się" (R. Riggs "Osobliwy dom pani Peregrine")

grzęznę w wypracowaniach, które co tu dużo gadać są nudne jak nieszczęście, w międzyczasie spaceruję po fantastycznych i mrocznych światach, po pełnej potworów i potworności metafizyce, to miły spacer, mimo wszystko - miły, ktoś spaceruje stale obok mnie, w moich myślach, w mojej głowie i w rzeczywistości także niekiedy, w efekcie coraz rzadziej oglądam się za siebie, a może jedynie oglądam się inaczej, spoglądam w inne rejony...; jest coś pięknego i smutnego w pisaniu Riggsa, jest świat w tonacji noir, którą lubię za jej nierzeczywistość i półmrok, wszyscy ci osobliwi ludzie i ścigające ich monstra, zwykły niezwykły chłopiec, magia i  zawirowania czasu... to oczywiście jest jakoś pociągające, ale mnie bardziej uwodzi psychologiczna i egzystencjalna warstwa tej opowieści, czy jeśli bezpieczna wieczność oznacza ograniczenie wolności i totalną monotonię, to warto w niej pozostać? czy warto kochać i celebrować wspomnienia i utraconą miłość dziesiątki lat, gdy nie jest ona wzajemna? Jest przecież Emma, dziewczyna, która czeka i pamięta - bez nadziei i oczekiwań, bo te z czasem gasną, i jakby to był mój sen, i jakby to było prawie o mnie? jakaś kalka czegoś z kiedyś... taka kobieta, która czeka bez nadziei - refren wielu moich snów...; tymczasem czytam bajkę dla dużych dzieci, podoba mi się, nic nie jest w niej łatwe, nic nie jest czarne ani białe, i choć jest to baśniowa fantastyka, to dla mnie to jest też prawda, w perspektywie życia i rzeczywistości, jej faktury i specyfiki, to jest prawda, której nie mogę dotknąć, ale którą czuję i znam
Ransom Riggs "Osobliwy dom pani Peregrine"

wtorek, 24 października 2017

każdy ma takiego pasożyta, jakiego może unieść

pierwotnie chciałam napisać "każdy ma takiego pasożyta, na jakiego zasługuje", ale mimo wszystko wydało mi się to okrutne i być może nawet niesprawiedliwe, więc przekształciłam tę myśl w coś, z czym mogę zgodzić się bardziej, z czym bardziej mi się współbrzmi, i może mogłabym napisać teraz o tym, co widzę, o związkach opartych na pasożytnictwie, o relacjach koleżeńskich i zawodowych, które też miewają taki charakter, w końcu sama bywam i bywałam w takie uwikłana, i to nie zawsze na pozycji wyzyskiwanego dawcy dóbr, no pewnie, że nie, nie chodzi jednak o oryginalność czy nieszablonowość takich sytuacji, bo są one zwykle nieoryginalne i typowe, może raczej myślę o powszechności, o tym, że pasożytnictwo bywa nieuniknione, że polaryzacja między altruizmem i egoizmem, nie zawsze jest klarowna i w oczywisty sposób nie zawsze jest zła lub dobra, czasami wszystkim jest dobrze - w pewien pokrętny albo nawet oczywisty sposób - w układach, które z boku wydają się wyzyskiem, czasami jest tylko wygodniej i to wszystkim, całkiem wszystkim, czasami zaledwie łatwiej, czasami nawet bezpieczniej, czasami to tylko kompatybilne nerwice i tak musi być, kiedyś chyba się przeciwko temu buntowałam i miałam chęć czy nawet arogancką pewność, że trzeba naprawiać, teraz wiem, że niekiedy nie powinno się nic nikomu naprawiać, że niemal zawsze, o ile tylko wszystko działa i nie leje się za mocno krew, to nie warto i może nawet nie wolno nic ruszać, tym bardziej wtrącać się, no chyba że krew się jednak leje, chyba że to mnie samej dotyczy, subiektywizm wszystko zmienia, wszystko jest inaczej, kiedy to rzecz prywatna, ale wówczas ma się inne kompetencje, wówczas to kwestia woli, wyboru, własnej skóry... 
[kiedyś owinął mnie bluszcz, drapieżny i zaduszający, i trwaliśmy tak długo, dość długo, by prawie niezauważalnie wrósł we mnie, by mnie strawił i prawie całkiem przestałam być sobą, a zostałam tylko jego punktem podparcia, i było tak aż do chwili, gdy nie byłam w stanie go unieść]





poniedziałek, 23 października 2017

zielony pojazd

nic się za tym wielkiego nie kryje, tylko tyle, że to pojazd w moich oczach mocno retro, to takie piękne i wściekle zielone retro w tym całym listopadzie, który nagle się zrobił u schyłku października, spojrzałam na auto i chciałam je mieć, nie że dosłownie, ale że zabrać, bo fajne do oka i przecież pamiętam takie z dzieciństwa, tylko chyba wtedy dominującą barwą była biel lub paskudnie wyblakła żółć, a ten tu... trabancik z krwi i kości zielony jak zielone jabłuszko, unikat pod każdym względem i jakoś nagle polubiłam trabanty nawet


niedziela, 22 października 2017

tysiąc porzuconych rękawiczek (czarna z białym paskiem)

sezon jesienno-zimowy na zagubione rękawiczki wypada uznać za otwarty, znalazłam właśnie śliczną rękawiczkę, na środku chodnika, przedeptaną i zupełnie straconą, mały rozmiar, więc raczej kobieca..., no i ten biały pasek na palcu jak obrączka i jakoś ucieszyłam się, że już są znowu te rękawiczki i że się pojawiają, choć przecież ta cała rzecz o rękawiczkach to jest coś smutnego i nostalgicznego


sobota, 21 października 2017

pokonywanie dystansu

niespiesznym krokiem i z pewną niechęcią pobiegłam dziś do lasu, na wzgórzach warunki survivalowe, po ostatnim orkanie na trasie kupa gałęzi, na nich jeszcze liście, często nie wiadomo, po czym się biegnie, na co się stanie, pobiegłam jednak z założeniem, że może bez pośpiechu, ale będę biegła długo i tak było... skacząc i potykając się biegałam po lesie ponad dwie godziny, GPS co chwilę mnie gubił, ale z tego, co wychwycił było tego ponad 21 kilometrów, z jednej strony byłam zadowolona, że jakoś się tyle pobiegło, a z drugiej rzeczywiście mnie to zmęczyło, o to mi zresztą chodziło, o stan lekkiego skatowania, na 5. kilometrze przepięknie się wywaliłam i to w miejscu, gdzie kiedyś już wywinęłam orła, więc widać jest to rejon przeklęty... potłukłam się jak dawno nie, ale że nie lała się krew, a kości wydawały się całe, to biegłam dalej, teraz dopiero czuję, że się ostro poobijałam, ale tylko poobijałam, kilka zadrapań, kilka siniaków, naciągnięty bark, na który upadłam,  generalnie wyliżę się; w tym samym czasie moi ulubieni górscy kolarze zasuwali w wyścigu zwanym Pośledni Kilometr, po górach, więc też nielekko i też się podobno trochę zszargali, dostałam z tego wyścigu sporo zdjęć (w tym... drewnianych rowerów...) i nawet jeden film, w sumie teraz myślę, że może trzeba było jechać i kibicować? ostatecznie to już absolutny koniec złotej jesieni, lada dzień zrobi się plucha i paskudność spłynie po świecie, a w czeskich górach okolice po prostu zachwycające; niemniej nie byłam tam, widziałam sporo, ale nie dotarłam i być może tak miało być, że pokonywaliśmy nasze dystanse osobno, żeby potem snuć wspólnie opowieści o tym, co nam się przytrafiło, może to własnie jest konieczne i fajne, w jakimś stopniu tak myślę, trochę w to wierzę


piątek, 20 października 2017

spóźnione i dwuznaczne jednorożce

jako że w Dzień Nauczyciela była sobota, podczas której w dodatku byłam gdzieś indziej z Kimś innym, moje święto zostało uczczone dziś, co było dla mnie sporym zaskoczeniem, bo po prawdzie sądziłam, że zapomną, tymczasem moje stare już dzieci, upierdliwce pierwszej wody, tak jak rok temu obdarowały mnie kapućkami (wtedy to były króliczki...), w których dzielnie śmigałam po szkole cały dzień, tylko w tym roku te kapućki to były... ten... tego... jednorożce..., jednakowoż ich rogi miały kształt - co tu dużo gadać - falliczny, dało to dzieciakom, ale i mnie sporo radości, a wielu ludzi postronnych oburzyło, czyli... IDEALNIE, potem jeszcze łapy odbili mi w nowej sali i na chwilę zrobiło się swojsko, jakby na starych śmieciach, a przecież już drugi miesiąc jesteśmy na nowych... mimo wszystko... było rzeczywiście miło, zabawnie i było też ciacho, brownie, bardzo dobre


czwartek, 19 października 2017

słodycz i rozpusta

przybyła do mnie niesamowita czekolada, mleczna, przepyszna ze słonym karmelem, więc pochłonęłam ją w zasadzie od razu, niezwykle rzadko decyduję się na tak drastyczny krok, ale... no cóż... nie oparłam się, czekoladzie towarzyszył marcepan, ale został oszczędzony, bo dosłodziłam się tą czekoladą jak rzadko, czekoladzie towarzyszyło także wiele słów, na które oczywiście jakoś tam czekałam, więc jadłam, pisałam sobie i jadłam, i zapijałam białym winem, taka rozpusta przy czwartku... a przecież  jeszcze wcześniej ciasto od Gosi i przedobre ptysie.... i winogrona.... w sumie wyjątkowo słodki czwartek, takim warto go pamiętać


środa, 18 października 2017

czas, o którym marzyłyśmy ("Pierwszy śnieg")

Przez wiele lat, w ciągu których Marta i ja wychowywałyśmy nasze córki często marzyłyśmy o momencie, w którym będą dość duże, by zostawały same, umawiałyśmy się, że wówczas my  zaczniemy chodzić do kina, do teatru, gdziekolwiek tylko we dwie, ten czas powoli nadciąga, nagle okazuje się jednak, że często jesteśmy zbyt zmęczone innymi sprawami, aby z tegoż czasu korzystać, ale czasami się udaje, czasami korzystamy i dziś byłyśmy w kinie, dwie kobiety w wieku okołobalzakowskim bez córek, bo te już jakby chcą nas mniej... a film... niezły, Fassbender boski, dla niego warto było iść, ładne plenery, intryga zawikłana, bo wielopoziomowa, ale jakoś głupio prowadzona, znowu reżyser, który uznał, że robi film dla idiotów i ciągle odbiorcy podpowiada psując klimat i napięcie, fabuła ma ślepe zaułki, które nie zostały dokończone, muzyka nie porywa, za to zdjęcia i owszem, sceny morderstw drastyczne, ale nie pozbawione sensu, nie jest to bezrozumne epatowanie przemocą, na drugim planie Val Kilmer, mało piękny, bardzo stary, zmęczony i zniszczony, przefatalnie zdubbingowany, oprócz niego świetna Charlotte Gainsbourg, do której mam słabość od czasów jej kostiumowej roli w "Dziwnych losach Jane Eyre" i uważam, że jest cudowną i niedoceniona aktorką, w sumie... film poprawny, ale przeciętny, nie ma w nim tego, co najważniejsze w kinie psychologicznym i thrillerze, czyli napięcia emocjonalnego, finał wypada płytko i jakby nie wiadomo skąd się bierze, gdzieś w scenariuszu i prowadzeniu opowieści jest skucha, mimo wszystko... fajnie było iść z koleżanką, bez dzieci... taka nowa i nowo odkrywana wolność

wtorek, 17 października 2017

dwa bajkowe buty

lubię rzeczy absurdalne i bez przyczyny, które sprawiają, że jakby rozdzierała się rzeczywistość, niepokoi mnie to i ekscytuje jednocześnie, bo nagle dzieje się coś innego, dziś znalazłam buty, dwa czarne kobiece botki, ustawione w parze, ładnie, jakby jakaś XIX-wieczna grzeczna dziewczynka (aż się prosi powiedzieć pensjonarka) ustawiła je w swoim panieńskim pokoju tuż przy łóżku, ale te nie stały wcale przy łóżku, tylko przy krawężniku, lekko ukryte w żywopłocie i osłonięte trawą, ładnie sobie stały, jakby czekały na właścicielkę, która już zaraz przyjdzie, jakby bawiły się z nią w chowanego, czyste, oczekujące na włożenie i spacer botki, i nie wiem po co one tam są ani nie wiem jak, nie wiem dlaczego ani skąd przybyły, zresztą nie muszę tego wiedzieć, ale pomyślałam, że strasznie te buty fajne są w swoim bezzasadnym staniu w miejscu, w którym nikt się ich nie spodziewa i w którym nikt zapewne na ich obecność nie czeka, ich wyczekiwania to nie narusza i jest w tym bajka, jest w tym Coś