poniedziałek, 23 września 2019

Danuta Korolewicz "Willa pod Czarnym Tulipanem" - book tour 2

Kilka słów po lekturze ,,Willi pod Czarnym Tulipanem,,...

Mam z tą książką wielki problem. Taka prawda. Bo są w niej elementy, które uważam za wyjątkowe, a zarazem jest to powieść pełna usterek.

Absolutnie niezwykłe i czarujące są motywy zaczerpnięte z XIX-wiecznych romansów i powieści grozy, kojarzące się niekiedy nawet z twórczością Edgara Allana Poe: kryjące sekret lustra, tajemnicze portrety, rodzinne tajemnice, trucizny, krypty i niesamowitości. To mi się podoba, inspiracje nie są nowe, ale szlachetne. Autorka ładnie opisuje świat, dobrze buduje nastroje, a kobiece postaci są urozmaicone i często pełne wdzięku. Sam pomysł: ludzie w zamknięciu, w obliczu zagrożenia, na wyspie, niejako odcięci od świata, to psychologicznie jest ciekawe i ma wielki potencjał, a jednak.... powieść nierzadko czytelnika męczy i nie jest wolna od dłużyzn i błędów, które z punktu widzenia odbiorcy rozbijają całą powieściową iluzję.

Po pierwsze dialogi.... o ile autorka na poziomie narracji radzi sobie poprawnie, o tyle dialogi bywają mozolne. Zbyt często, zwłaszcza we wstępnej fazie powieści autorka chce wlać w nie charakterystykę postaci, rodzą się z tego rozmowy pełne chaosu, nienaturalne, które ,,zgrzytają,, w uchu odbiorcy brakiem dynamiki i żywiołu prawdziwej rozmowy. Czytelnik nie rozumie, o co chodzi postaciom, po co rozmawiają i co ten dialog wnosi do akcji. W drugiej części powieści jest pod tym względem lepiej, ale i tu nie brak uwag nie na temat, z których mało wynika lub które są zbędnie. O ile narracja jest dokładna i nastrojowa, o tyle dialogi wypadają często płasko, niewiarygodnie.

Intryga jest dobrze prowadzona, długo nieprzewidywalna i to jest bardzo pociągające, ale jej rozwikłanie okazuje się banalne, cała ta historia w zamyśle miała większy potencjał niż ten, który autorka zaprezentowała. To może być jednak rzecz gustu. Najbardziej iluzję powieściową rozbijają błędy redakcyjne. Nagminnie powtarzana i niepoprawna odmiana wyrazu ,,willa", bo obok poprawnego ,,willi" często pojawia się błędne ,,wilii". Zdania mają też błędy gramatyczne, co burzy ich sens i męczy odbiorcę. Inna rzecz, jedna z postaci raz nazywana jest Tomaszem, a kiedy indziej Tadeuszem, co wprowadza niepotrzebny chaos. Są też merytoryczne usterki dotyczące kwestii sztuki (główna bohaterka jest malarką). Nie są to może błędy niszczące powieść, ale dla odbiorcy stanowią dysonans, rozbijają iluzję powieściową. Trudno zresztą winić o nie głównie autorkę, sprawdzenie powieści to przecież także praca redaktorów, korektorów, recenzentów, ktoś tu sporo przegapił.

Wątek miłosny jest tu wątkiem drugoplanowym. Ponowne spotkanie niegdysiejszych kochanków wydaje się zwiastować wiele emocji i początkowo one są. Ta relacja rozwija się jednak nierównomiernie i nieprzekonująco. Opis uczuć i rozterek bohaterki w toku powieści przygasa, a jej decyzje stają się niezrozumiałe, zwłaszcza w kontekście tego, co wiemy o niej i jej osobowości z wcześniejszych deklaracji. Intryga kryminalna w gruncie rzeczy przytłacza wątek miłosny, wydaje się, że trochę ze szkodą dla niego. Poza tym jest w tej powieści sporo intrygujących osobowości, Elżbieta, Andrzej czy nawet Hubert, chciałoby się znać ich lepiej, dokładniej rozumieć, ale i ich specyfika w drugiej części utworu blaknie przytłoczona główną intrygą. I znowu - trochę szkoda.

Pani Danuta Korolewicz umie budować nastroje, które udzielają się czytelnikowi. Umie budzić grozę, niepokój, strach. Za pomocą opisu przyrody, opisu emocji, drobnych zjawisk i elementów otoczenia kreuje świat, w którym łatwo się zatopić i tylko wcześniej wspomniane (niestety dość liczne) usterki ,,wybudzają,, odbiorcę z tej rzeczywistości. Jest to więc pisarka z potencjałem. Ma też ciekawe pomysły na postaci i rysuje między nimi niebanalne relacje, warto te elementy doskonalić, rozwijać, obudowywać pisarskim warsztatem i czujnym okiem redaktora.

Warto też dodać: motyw czarnych tulipanów oraz ich symboliczna obudowa są absolutnie urokliwe, aż prosiły się o odrobinę magii i niedopowiedzenia.

Za możliwość przeczytania powieści dziękuję autorce (@Danuta Korolewicz) oraz organizatorce book tour (Ewelina Kwiatkowska-Tabaczyńska)




piątek, 20 września 2019

demitologizacje i zombie (Jacek Dehnel "Ale z naszymi umarłymi")

"Ale z naszymi umarłymi" to jest książka bardzo interesująca i bezlitosna. Tę powieść można czytać powierzchownie czy może raczej po prostu dosłownie, jako historię o zombie w Polsce, na tym planie to będzie dobrze skomponowana literatura rozrywkowa, Dehnel ma od zawsze niesłabnący dar opowiadania, kreowania ciekawych postaci, snucia historii, które w zasadzie same się czytają. Bez wahania więc mogę tę powieść polecić wielbicielom fantastyki i opowieści o zombie. Znajdziecie tam to, czego szukacie. Dla mnie jednak ta powieść jest czymś znacznie więcej. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio czytałam dzieło, które tak bezlitośnie rozprawiało się z przeświadczeniami i narodową mitologią Polaków o sarmackich i romantycznych korzeniach. To jest jakby mesjanizm w wersji upiornej, mesjanizm ziszczony, bo oto pewnego dnia zmartwychwstają Polacy, tu i tam wstają z grobów i sobie stoją, łażą, są, zarówno zwykli ludzie, jak i wielcy bohaterowie, wstają z grobów, kręcą się po okolicy, wędrują do ważnych historycznie miejsc, tymczasem Polska przeżywa turystyczne oblężenie, bo wszyscy chcą zobaczyć Naszych zombie. Co prawda czasami kogoś zaatakują, ale tylko obcokrajowców i w sumie nie wiadomo, aby na pewno, bo może to tylko jakieś wrogie prowokacje, a nawet jeśli nie, to nas to tak naprawdę nie obchodzi, w mediach rusza lawina religijnych i politycznych dyskusji o zombie. Wkrótce potem jak na wezwanie polskie zombie ruszają podbijać świat, a my... my jesteśmy cholernie i bezrefleksyjnie dumni... bo marzy się nam już Polska od morza do morza. "Polska Zombie narodów" prowadzi świat z dumą i butą ku śmierci, bo u nas najbardziej kocha się tych martwych bohaterów, a nie docenia potrzeb i wagi ludzi żywych. Wszystko to w imię naszych mocarstwowych kompleksów, historycznych zaszłości i żali, w imię martwych haseł... Poza tym zaskoczyła mnie też niezwykła aktualności tej powieści. Tak, gdyby byli u nas zombie, jak by to abstrakcyjnie nie brzmiało, to DOKŁADNIE tak, jak pisze Dehnel, zachowałoby się polskie społeczeństwo, politycy, media, kościół. To jest powieść o  charakterze narodu tu i teraz, o jego kondycji i świadomości, o nieusuwalnej skłonności do pozostawania w stanie uśpienia i obojętności, o mniej lub bardziej skrywanej niechęci do Obcych i Innych... tacy jesteśmy. Teraz. I być może rzeczywiście brniemy ku zatraceniu, teraz. Odważna i przenikliwa powieść. Bolesna i prawdziwa. Cholernie dobrze napisana przy okazji. "Podobałaby się Gombrowiczowi" - myślałam nie raz, czytając.

Jacek Dehnel "Ale z naszymi umarłymi"

Jacek Dehnel "Ale z naszymi umarłymi"



wtorek, 17 września 2019

anioły i psy

dogasło Winobranie, więc w ostatnich dniach wybraliśmy się po pamiątki, Mała Mi sentymentalnie zażądała anioła, więc jest anioł, ja na podsumowanie roku z dwoma czarnymi sznaucerami wybrałam obrazek z profilem psa, w pewnym sensie te pamiątki, te wybory to jest kwintesencja mojego życia - jakaś transcendencja, moje zwierzęta, Mała Mi, drobne sentymenty, w sumie wystarczy



poniedziałek, 16 września 2019

malownicze opowieści o ogniu - "Ja gore" Teatru Akt na Monte Verde III Festiwalu Teatrów Plenerowych w Zielonej Górze

godzinny występ pełen tańca, akrobatyki, muzyki, cudnych kostiumów i wspaniałego ruchu scenicznego - przede wszystkim jednak "Ja gore" Tetaru Akt to spektakl bardzo malarski, piękny, elegancki, wizualnie mocno pobudzający wyobraźnię, miał zachwycić feerią barw, form i blasków i myślę, że zachwycił, estetycznie mnie to naprawdę porwało, choć jeśli chodzi o fabułę i metaforykę, to im bliżej finału, tym bardziej kompozycja całej opowieści rozpadała się na efektowne sceny (efektowne, a nie efekciarskie, co nie jest bez znaczenia), ale brakło mi w nich spójności, którą dostrzegałam przez pierwsze pół godziny występu, początkowo jest to opowieść o obecności ognia i o człowieku, trochę miłosna, trochę sielska, przywołująca archaiczne czasy, w których kluczem do komunikacji był gest a nie słowo, a człowiek i ogień dopiero zaczynali zdobywać świat i to miało walor jakiejś mitycznej wręcz opowieści, w drugiej części spektakl zaczął jednak zmierzać bardziej ku akrobatyce i kolejnym pokazom ogniowym niż ku tworzeni historii o czymś, ale przecież muszę przyznać, że mimo wszytko... było nadal tak jakoś zachwycająco, może to ten nocny mrok rozbijany światłem? może to muzka? no dość, że dałam się zaczarować i oczarować
















niedziela, 15 września 2019

zawsze marzyłam o bonsai

bonsai zachwyca mnie od kiedy pierwszy raz zobaczyłam bonsai.... a było to milion lat temu w filmie "Karate Kid", który oglądałam na VHS i wówczas pierwszy raz pomyślałam, że byłoby cudownie umieć robić takie drzewka i że to jest tak wspaniale, że kiedyś się tego nauczę, nawet kupiłam sobie książkę, bo było to w czasach kiedy głęboko wierzyłam, że wszystkiego można się nauczyć z książek, że wszystko jest możliwe i wyuczalne, podręcznik miał piękne ilustracje, ale nie zdołałam go pokonać i gdzieś mi zaginął, wiele lat później dostałam bonsai od mojej matki, na którąś rocznicę ślubu, lubiłam to drzewko, echo dawnego marzenia, więc zabrałam je ze sobą, kiedy z przyczyn oczywistych przestałam obchodzić rocznice ślubu, ale wówczas drzewko umarło, nie bez sensu, metaforycznie nawet umarło i tyle, uschło, straciłam je, dziś znowu spotkałam (wystawa  w ogrodzie botanicznym była) bonsai i jak zawsze uznałam, że są przepiękne, ale uważam i wiem, że nigdy nie nauczę się robić bonsai, nie mam tego w sobie, mam tylko zachwyt nad nimi, ale nie gotowość czy zdolność, aby umieć je tworzyć, tyle się zmieniło, ja się zmieniłam, znam siebie lepiej, teraz chciałabym mieć bonsai, nowe, żeby stało i żeby mi nie umarło, tylko tyle





sobota, 14 września 2019

everyman korpoczasów, czyli "Peregrinus" Teatru Kto na Monte Verde III Festiwalu Teatrów Plenerowych w Zielonej Górze

po tym występie myślę, że Teatr Kto jest po prostu teatrem wybitnym, w tym sensie, że jest to teatr na światowym poziomie, który w dodatku jest zrozumiały w sensie globalnym, bo "Peregrinus" to sztuka oparta tylko o ruch, muzykę, gesty i świetne maski, ale nie pada w niej ani słowo w żadnym języku; szczególne znaczenie mają tu jednak maski, wielkie identyczne twarze, pełne powagi i smutku, noszą je wszyscy aktorzy, to bardzo stara i szlachetna inspiracja o antycznych jeszcze rodowodach, wierzę zresztą w wielką sceniczną moc maski, w jej siłę wyrazu i wpływ na tożsamość aktora, tutaj te maski niesamowicie wręcz "zagrały", do tego muzyka, gest i wszystko jasne, "Peregrinus" to pełnokrwista i bezlitosna opowieść o pracowniku wielkich korporacji, o tym jak pracuje, jak żyje, jak kocha, jak się bawi, jak jest ugniatany przez system, którego jest częścią, bardzo to było mocne, wyraziste, czytelne, patrzyłam na tę sztukę z pewnym osobistym nawet żalem, bo przecież jak każdy doświadczam zagonienia i pędu za pozornymi sprawami, jak każdemu moje życie upływa mi w pewnym zagubieniu... i może na tym też polega moc tego przedstawienia, że nie trzeba być pracownikiem korporacji, żeby choć w niektórych scenach zobaczyć tam siebie - poranny pośpiech do pracy, trudne relacje w pracy, zmęczenie, życie osobiste, które za często musi poczekać... bardzo dobry spektakl, bardzo dobry teatr

 






piątek, 13 września 2019

strzępy świata, czyli apokalipsa już była ("Blackuot" Teatru Fuzja na Monte Verde, czyli III Festiwal Teatrów Plenerowych w ZG)

jestem pod wrażeniem serii genialnych wstępów podczas tegorocznego festiwalu Monte Verde w Zielonej Górze.... zaczęło się od Teatru Fuzja i "Blackout"... WOW...
występ w klimacie filmów takich jak "Wodny świat" czy "Mad Max", świat tuż po apokalipsie, zbudowany ze strzępów i odprysków korporzeczywistości, która go poprzedzała, ludzie żyjący w stadach, woda jest luksusem, żarcie jest luksusem, bycie jest luksusem, każde stado ma wodza, gdy pojawia się ktoś nowy układ sił może się zmienić, rytualne gesty, tańce, przemoc, proste odruchy  i wrzaski zastępujące rozmowy, bo nikt już nie rozmawia, wszyscy pokrzykują, skaczą w rytualnym tańcu, wielkim atutem spektaklu była muzka na żywo grana na osobnej scenie obok, bębny, gitary, brudny punk i psychodeliczny rock, prawie całe przedstawienie osadzone jest na rusztowaniu, które okazuje się domem, do tego ruchome części i staże, na których widownię straszyli prorocy wieszczący zagładę, wszystko takie industrialne i chropowate, po prostu mocne, piękne przedstawienie o śmierci i stracie, o całkowitym zaciemnieniu, zaćmieniu i zmierzchu świata, byłam pod wrażeniem i przez bite pół godziny oglądałam z opadniętą szczęką, świetny wstęp








czwartek, 12 września 2019

stare zdjęcia (wystawa "Dawne zielonogórskie atelier fotograficzne 1858-1945" w Muzeum Ziemi Lubuskiej, ZG)

Kiedy Zielona Góra nie była Zieloną Górą tylko Grunbergiem, czyli w XIX i w początkach XX wieku istniało w mieście zaskakująco wiele zakładów fotograficznych (ok. 20 fotografów, nie wiem, czy dziś jest tylu) i ludzie robili sobie zdjęcia, nie wiem jak przetrwały one wojenne pożogi i inne wyboje historii, nie wyobrażam sobie tego, ale sporo tych zdjęć zostało, zdjęć z twarzami ludzi, po których jak sądzę, nie zostały nawet nagrobki na cmentarzach, których imiona zapomniano. Oglądałam z zainteresowaniem, starając się zachować dystans, ale tak naprawdę mnie to wzruszało i  osaczało smutkiem. Dzieci, kobiety, mężczyźni, ktoś ich kiedyś kochał lub chociaż cenił dość mocno, by robić te wszystkie upozowane zdjęcia, wszystkie na pamiątkę, żeby coś po nich przetrwało: dzień chrztu, ślub, pierwszy dzień szkoły czy po prostu rodzajowe zdjęcia bez okazji, on i ona, stare i młode małżeństwa, rodzice z dziećmi (małymi lub całkiem dorosłymi), między nimi zawsze jakieś mocno oczywiste rysy rodzinnego podobieństwa, piękna dziewczyna, która miała zapewne plany na przyszłość, marzenia, jakieś nadzieje, jakąś wiarę w siebie, Boga lub świat, gdzie indziej dumny z siebie mężczyzna w meloniku, pewnie jakiś urzędnik, który lubił zjeść, wypić, zwyczajnie żyć lubił po prostu, stara kobieta o mądrych, smutnych oczach, taka pełna troski matka, żona, ciotka, jedna z tych, do których szło się po radę lub tylko życzliwość i teraz nic, tylko te fotografie, ale tak naprawdę pył, tak naprawdę nic, czasem jakieś nazwisko, czasem imię, ale zwykle nic, nic o nich nikt już nie wie, Niemcy, obcy, jacyś ludzie, byli tu tylko na chwilę, zupełnie jak my, odbijam się w ich zdjęciach i nagle rozumiem, że nic mnie od nich nie różni







środa, 11 września 2019

wrzos

a jeśli już musi być miłość
to tylko niekiedy
to tylko tak trochę
i tylko w takim stopniu
w jakim umiem znieść jej brak
i
nieobecność


wtorek, 10 września 2019

kilka listów

ładnie się ułożyły listy liście
na spacerze znalezione
z psami
jakbym dostała wiadomość
a przecież nie


poniedziałek, 9 września 2019

ślimaki

zerwałam dziko rosnące winogrona zamieszkane przez ślimaki, żal mi ich było, ich uporu i bezradności, całej tej kruchości, trochę u nas pomieszkały na resztkach kiści winogron, a potem wyprowadziłam je za blok na mało uczęszczany skwerek z zieleniną - im jestem starsza, tym mocniej chronię wszelkie życie, coraz większa czułością darzę zwierzęta, coraz więcej dystansu mam do ludzi, niedostrzegalnie, nie wiem kiedy, tak się dzieje