sobota, 28 lutego 2015

Modiano i Bachmann

Ingeborg Bachmann "Wy szczęśliwe oczy"


"Kto nam wyrządza to wszystko? Co sobie nawzajem czynimy? Dlaczego muszę to zrobić? (...) to właśnie jest egzekucja, bo wszystko, co robię, jest zbrodnią; postępki są przestępstwami."





******




Czytam też Modiano i kompletnie mnie nie zachwyca. Ale ta Bachmann, owszem. Niby ta sama psychodrama, bo tu i tu bohaterką jest kobieta i jej jakieś obsesje, obawy, poszukiwania, wewnętrzny nieustający dialog. Tylko że Modiano mnie irytuje, a od Bachmann trudno mi się oderwać. Nie wiem, czemu tak.

piątek, 27 lutego 2015

by SMS

8.42 On: Jak się spało?
8.43 Ona:Jeszcze się budzę....
9.20 On: :* Dobudziłaś się?
9.21 Ona: Idę po drugą kawę...
9.26 On: To ja idę pod prysznic najpierw. 
9.43 On: I śniadanie. Płatki dziś.
9.43 Ona: Ja kanapkę.
9.57 On: Co robisz dzisiaj?
9.58 Ona: Jeszcze nie wiem.
10.00 On: Ja poczytam, potem spacer, muszę też posprzątać.
10.33 On: Jesteś?
11.18: Halo, jesteś?
11.44: Szykuję się do lekarza.
11.45 On: Ok, to pogadamy później.
12.29 On: Idę połazić.
15.03 On: I jak u tego lekarza?
15.04 Ona: Spoko.
15.04 On: To dobrze.
15.04: Ona Teraz kino.
15.04 On: Ja dotarłem, obiad robię.
15.05 On: Super, buziaki i dobrej zabawy.
17.11 On: I jak tam?
17.11 On: J a k się bawisz?
17.17 Ona: Ok.
17.19 On: Już w domku?
17.20 Ona: Tak.
17.20 On: Jakie plany na wieczór?
17.22 Ona: No nie wiem, po prostu mam wolny czas i go spędzam!
17.23 On: Spoko, tak się tylko pytam.
17.45 On: Skoki oglądam sobie.
18.05 On: M. już przyjechała?
18.33 Ona: Tak, gadamy.
18.35 On ok.
19.39 On: M. Zadowolona z pobytu?
19. 40 Ona: Bardzo. Odpoczęła.
19.40 On: To super. Najważniejsze, że jest zadowolona.
19.41 On: To macie teraz czas dla siebie.
20.41 On: I jak tam, co porabiacie?
20.41 Ona :Oglądamy bajkę.
20.41 On: ;)
22.00 On: Już po bajkach?
22.02 Ona: M. zasypia.
22.04 On: A ty? Też do łóżka?
22.52 On: Dobranoc.
22.53 Ona: Dobranoc.
8.04 On: Good Morning! Jeszcze śpisz?
9.23 Ona: Już wstaję, wstaję...

czwartek, 26 lutego 2015

Kubeczki ("When I'm Gone")

No i wkręciłam się w musicale. Spędziłam wieczór śmigając po internetowych łączach i odgrzebując musicalową estetykę ("Chicago", "Moulin Rouge", "Mamma mia" - która jakoś nadal mnie nie porywa - i oczywiście mój ulubiony "Upiór w operze", także klasyk: "Dźwięki muzyki" itd. itp.), w końcu dotarłam do  komedii muzycznych.... Udany wieczór. Przy okazji odkryłam też, że Kopciuszek z "Tajemnic lasu" śpiewa jedną z moich ulubionych filmowych piosenek, nie wiem, czemu w ogóle nie skojarzyłam tego podczas oglądania filmu... Tak czy siak, wróciłam do kubeczków i dziś zapętliłam się  na tej właśnie piosence - niezwykle fajna rzecz.

środa, 25 lutego 2015

Cena marzeń - dzień piąty Festiwalu Osobnego Oglądania (reaktywacja)

dzień V

"Into the woods" (vel "Tajemnice lasu") - odbiór tego filmu zależy bardziej niż w przypadku innych od gustów i upodobań, jeśli ktoś lubi musical z całą jego mocno teatralną, specyficzną estetyką, będzie zachwycony, jeśli komuś przeszkadzają na wpół wyśpiewane dialogi i reinterpretacje bajek, to zmęczy go to po najdalej półgodzinnym oglądaniu. Jest to bez wątpienia rzecz świetnie napisana. Piosenki są zwyczajnie dobre. A baśń jako całość nie jest płytka i bezmyślna (podoba mi się kierunek, w którym idzie Disney, już w "Czarownicy" było nieźle i tutaj to dalej jest ten sam trochę mroczny, ciekawy trend), ale naprawdę jest to mądra, zmetaforyzowana opowieść, być może bardziej dla dorosłych niż dla dzieci w wielu aspektach, nie ma oczywistego zła ani dobra, sam musisz decydować, wszystko jest możliwe, a nawet najbardziej oklepane bajki okazują się opowieściami o czymś innym niż się w gruncie rzeczy wydawały. Są momenty śmieszne, podczas piosenki "Agony", w której dwaj książęta cierpią z miłości i licytują się, który mocniej dogorywa i czyja księżniczka jest bardziej niedosiężna, rżałam ze śmiechu. Piosenka i - w ogóle postać Kopciuszka pełnego wątpliwości i wyraźnie rozczarowanego księciem z bajki - też była świetna; Maryl Streep, jako nieoczywista i wzruszająca ("Stay with me" - każdy, kto ma dziecko, zrozumie) w wielu momentach czarownica, świetnie śpiewa; no i las, wszystko, co najważniejsze dzieje się w lesie, który okazuje się kwintesencją wszelkich granicznych doświadczeń, to po prostu jest wielowymiarowa, mądra opowieść, niebanalna, ale spójna, przemyślana, mimo bogatej siatki wątków. Opowieść o szukaniu swojego "ja", o trudnych wyborach, o samotności, o tym, że dobro i zło są subiektywne i że nie każde spełnione marzenie to dobra wiadomość, a to tylko szczyt góry lodowej bardzo gęstej mieszanki motywów i tematów. No i całość zaskakuje, już, już ma być happy end i nagle wcale nie, zaczyna się przedziwne after party, czyli niby żyli długo (choć nie wszyscy) i szczęśliwie (choć nie do końca).




"Marzenia się spełniają i mają swoją cenę."

wtorek, 24 lutego 2015

Kingsman - dzień trzeci Festiwalu Oglądania w Tandemie

dzień III
"Kingsman. Tajne służby" - w zamierzony sposób wybraliśmy kino komercyjne, ale z ambicjami, miała być rozrywka i trochę rzeczywiście była. Doceniam element absurdu i parodii filmów szpiegowskich, który pojawia się w filmie, nierzadko (choć nie zawsze) jest to parodia uczyniona z fantazją i zauważalną klasą. Poza tym sporo różnych smaczków: Samuel L. Jackson w roli sepleniącego złego charakteru, geniusza zbrodni, który nie może patrzeć na krew - postać ciekawie napisana i nieźle zagrana; piękna zabójczyni na sztucznych kończynach, która mnie skojarzyła się z "Kill Billem"; Michael Caine sędziwy, dwuznaczny, ale gentleman, jest na tym swoim drugim planie nie do przeoczenia (poza tym zważywszy na jego karierę filmową, udział Caine`a w tym filmie dowodzi niemałego dystansu do samego siebie i własnych dokonań aktorskich); Mark Hamill, który totalnie nie przypomina już Luke`a z "Gwiezdnych wojen", za to przekonująco gra lekko zdziwaczałego profesora; no i jeden z moich ulubionych brytyjskich aktorów drugiego planu, Mark Strong (szpiegujący też w "Grze tajemnic" i filmie o znamiennym tytule "Szpieg"), którego prywatnie i subiektywnie uważam za cudne zjawisko płci męskiej. Było też trochę kiczu i przesady, trochę głupowatych żartów i efekciarstwa w nie najlepszym stylu -  wszystko to w drugiej części filmu, do połowy naprawdę mi się podobało. Szkolenie młodych szpiegów zwłaszcza oraz stary jak świat motyw: młody zbuntowany znajduje autorytety i cel w życiu, motyw wyświechtany, ale jak fajnie pokazany, no, no! Film generalnie w swoim gatunku (kino akcji z elementami komedii i parodii  czy nawet pastiszu filmów szpiegowskich) całkiem niezły, choć wyszłam nieco zniesmaczona zakończeniem. Ale tak naprawdę, naprawdę wybrałam się na "Kingsmana" niemalże tylko ze względu na Colina Firtha (który jest ponadczasowy i jedyny w swoim rodzaju, jak piramidy czy nawet kolos rodyjski, i jest dla mnie na wsze czasy panem Darcy) i on jak zawsze był znakomity, co więcej zobaczyłam go w odsłonie nietypowej, bo podczas dość bezlitosnych, ale pięknie i elegancko skomponowanych scen przemocy. Ech, jaki piękny szpieg i brytyjski gentleman... tak długo, jak pojawiał się na ekranie, byłam w stanie zaakceptować w tym filmie wszystko, co oczywiście czyni moją opinię o nim niewiele wartą. Czy obejrzałabym zatem raz jeszcze? uhm, ale tylko do połowy...

poniedziałek, 23 lutego 2015

po Finku (pokłosie dnia drugiego Festiwalu Oglądania w Tandemie)

Organizator koncertu za pospolite wykiwanie ludzi co do pory występu Finka i generalnie totalną fuszerkę, tudzież bezprzykładny brak szacunku do ludzi, którym sprzedał bilety powinien zostać przegoniony nago po mieście i obity pod pręgierzem na rynku; Eskulap - niegdyś całkiem fajny studencki klub, znany z fajnych koncertów i imprez - schodzi na psy, a poziom jego obskurności wzrasta z roku na rok w postępie geometrycznym, ale... Fink, Fink był znakomity, instrumentalnie, wokalnie, a poza tym okazał się nadspodziewanie sympatyczny jak postać. Bardzo ciekawy facet, a z nim niezwykle dobry zespół muzyków, rytmicznie i melodycznie perfekcyjnie grający na żywo. Obserwowałam całość z wysoce niewygodnej pozycji, stanęłam na jednym z nielicznych krzeseł na sali, nogi wrosły mi w tyłek, bo krzesło raczej niestabilne, więc musiałam balansować, za to widziałam wszystko ponad głowami ludzi, wszystko, co działo się na scenie, która była dość blisko (zdjęcia niestety tego nie oddają), był to świetny punkt widokowy. Podobało mi się? Tak, jasne.





niedziela, 22 lutego 2015

Fink i ja - Festiwal Oglądania w Tandemie, dzień drugi

dzień II
Dziś.... jadę do Poznania!!!! na koncert Finka! w Eskulapie!!!! jestem podekscytowana - widać?
Serio bardziej: fajnie, że jadę, koncerty na żywo są jedną z najfajniejszych rzeczy w muzyce;
a Fink oczywiście świetny, choć słucham go może od roku (Pretty Little Thing usłyszane gdzieś na deptaku podczas ulicznego występu, szybkie sprawdzenie, kto to śpiewa, bo dobre strasznie, od razu mi dało po uszach, potem dogrzebywanie się do płyty Biscuit for breakfast, którą jakiś czas intensywnie maltretowałam, w międzyczasie w Trójce ciągle leciało Looking too Closely, no i już poszło, konglomerat folku, soulu, bluesa, świetne gitary, dobre, męskie - nie umiem inaczej dookreślić - teksty, jak mogłabym się oprzeć?), a wcześniej nie słyszałam o człowieku ani o tym trio w ogóle, dobrze, że usłyszałam, teraz zobaczę i będę pełnoetatową fanką.


FINK: - Piszę męskie piosenki o facetach, którym o coś w życiu chodzi. (...) Nawet jeśli taki gość jest smutny z jakiegoś powodu, to się nie poddaje, nie siedzi załamany, nie użala się nad sobą, szuka rozwiązania w każdej sytuacji (...). Myślę, że jestem optymistą, to taki rodzaj terapii, staram się patrzeć na świat i przy tym pisać szczerze z męskiego i pozytywnego punktu widzenia. 


sobota, 21 lutego 2015

Festiwal Ogladania w Tandemie - dzień pierwszy

Osobne oglądanie odpłynęło, nadpłynęła osoba towarzysząca, którą trzeba uwzględnić, inauguruję zatem Festiwal Oglądania w Tandemie...

dzień I: 
Loft, film, na który się wybrałam, tfu, wybraliśmy się, bo bardzo spodobała mi się piosenka w tle trailera, a chcąc nie chcąc oglądałam go przed każdym filmem, na którym zdarzyło mi się być w minionym tygodniu. Stąd piosenka mi się jakoś utrwaliła, a z nią wrażenie, że a może to to fajne będzie, w głównych rolach sami piękni ludzie, amerykański chów, no to chociaż jest na co popatrzeć. Piosenka, która mnie skusiła brzmi tak i nadal mi się podoba.



Film.... Szału nie ma. Opowieść mocno przewidywalna, może nie w każdym aspekcie, ale w sumie sztampa: najgrzeczniejsi okazują się najbardziej zdeprawowani, najniegrzeczniejsi są niegrzeczni w sposób więcej niż oczywisty, żony to brunetki, kochanki to blondynki, prawie od początku wiadomo, kim jest ofiara, a co gorsza na końcu mamy tak banalny, szybki i mało prawdopodobny happy end, że zęby bolą. W sumie dobra, amerykańska, płytka rozrywka w luksusowym sosie, z pięknymi aktorami, których mimika twarzy ogranicza się do dwóch, trzech min i tyle. Postaci kobiece - zwłaszcza dostojne żony - mogłyby być w sumie wycięte z kartonu, różnica byłaby znikoma. Przesłanie, wartość artystyczna lub intelektualna.... hm, być może były tak subtelne,że mi umknęły, ale po prostu nie odnotowałam. Amerykański thriller jakich tysiąc, do pooglądania, do zapominania chwilę po.

piątek, 20 lutego 2015

Jak umierają ptaki?

Szłam koło ekranów wytłumiających, które oddzielają ruchliwą ulicę od domków, jakiś ptak uderzył o ekran, spadł, podbiegły do niego dwie dziewczyny, potem krew, umieranie, sprawdzanie, podobno brak życia, przeniosły ptaka na pobocze, piękny był, młody o błyszczących piórach, mocnym dziobie, bałam się go dotknąć, zamknął oczy, w pierwszej chwili chciałam go jednak wziąć i biec do weterynarza, ale umierał, gasł, nie było po co, a może było? może powinnam? myślę o tym, słabo sobie radzę z umieraniem, nawet w ptasiej skali; od razu przypomniało mi się, że "śmierć ptaka to jest mała śmierć" i oczywiście "Godziny", i tam Woolf, która ma takie niesamowite poczucie tożsamości ze znalezionym martwym ptakiem, chyba właśnie dopiero teraz zrozumiałam tę scenę z książki, także z filmu oczywiście (Bird Funeral "The Hours"). Cholerne ekrany, czy rzeczywiście są tak ważne i potrzebne? ważniejsze niż ptaki, które się o nie zabijają, bo przecież nie chodzi o tego jednego, a nawet gdyby chodziło, to żal go i tak, takie zmarnowane piękno, wytrzebione bezsensownie życie. Myślałam o tym ptaku cały dzień, jak już wspomniała słabo radzę sobie ze śmiercią. To chyba była jemiołuszka.


czwartek, 19 lutego 2015

zło stworzone z gadania - dzień czwarty Festiwalu Osobnego Oglądania

dzień IV
Kolejny polski film, o kilka galaktyk lepszy od wczorajszego. Ziarno prawdy i koncernowa rola Więckiewicza jako prokuratora Szackiego (Szacki jako osobowość generalnie znakomity, wspaniale skonstruowany) Ależ to była męska i pełnokrwista postać... Świat cały we mgle i uzasadnionym półmroku, akcja bez dłużyzn, bite dwie godziny siedziałam wkomponowana w fotel. Oczywiście film wiele zawdzięcza książce, Miłoszewski napisał rasowy kryminał, był też twórcą scenariusza filmowego, więc umiał swoje dzieło obronić. Sporo naprawdę dobrych, ciekawych czy nierzadko też zwyczajnie mądrych wypowiedzi i dyskusji książkowych niemalże w stanie nienaruszonym przeniesiono do filmu, z dużym sukcesem, bo aktorzy mieli, co gadać, a zarazem nie wypadało to jakoś koturnowo i było widać, że się w tych dialogach odnajdują. Sandomierz - piękny, mocno prowincjonalny, klimatyczny. W ogóle zdjęcia, montaż, sceneria, tło - wszystko grało po to, by stworzyć aurę mrocznej tajemnicy, nawet epizodyczne postaci czy sceny, które niby niewiele wniosły do wątku głównego, w istotny sposób współtworzyły atmosferę całość lub budowały wizerunek bohaterów.  Znakomity Pieczyński, w roli, której nie dookreślę, co by nie spoilerować. Brak tandetnych efektów specjalnych i taniego efekciarstwa lub bezzasadnej przemocy, tak typowej dla polskich filmów o zacięciu kryminalnym, to coś, co trzeba docenić i co sprawiło, że w swoim charakterze i sposobie budowania psychologii, film przypominał mi ekranizację "Dziewczyny z tatuażem" i jest to komplement. Cała historia, już w książce świetnie pomyślana, zaskakująca i nieprzewidywalna, naprawdę ładnie zaistniała na ekranie, a za jej skuteczne przeniesienie odpowiadały chyba przede wszystkim dobre aktorstwo, świetny scenariusz i piękne zdjęcia. Ponadto warto podkreślić, że w sposób zauważalny ktoś - stawiam na reżysera - mądrze czuwał nad całością, bo widzę w tym filmie przemyślaną spójność nie tylko na poziomie fabuły, ale i obrazów. Poza tym wszystkim uważam, że film jest - podobnie jak książka - istotnym głosem na temat charakteru Polaków oraz antysemityzmu w Polsce, i to głosem niegłupim, który bez zbędnego krytykanctwa czy patosu pokazuje, jak wielkie zło potrafiło z przesądów i zabobonnych strachów płynąć, nie tylko dla Żydów, ale i dla Polaków. Niestety, Ziarno prawdy pokazuje również jak ten antysemityzm jest ciągle żywy. I jeszcze piękna ostatnia scena, ale ja mam słabość do mistyki, więc to zupełnie subiektywne odczucie. Podczas napisów końcowych miło zaskoczyła mnie niezła piosenka Nosowskiej - listek mięty.



"- To co teraz robimy?
- Idziemy do łóżka.
- Wybacz, ale chwilowo nie zabrałam z domu mojej koronkowej piżamki, więc może mógłbyś to przełożyć...
- Bardzo jesteście lubieżni na tej prowincji.
- Wiesz jak jest, długa zima, długie noce, kina nie ma, w telewizji jakieś nudy, co robić?
- Spać."


****

"- Oprócz zbrodni w afekcie istnieje coś takiego jak zbrodnia, nazwijmy to, w żółci. Dość charakterystyczna dla tego miejsca na Ziemi, które chcąc nie chcąc, nazywamy ojczyzną. Afekt to nagły wybuch emocji, chwila podniecenia i zaślepienia, która znosi wszystkie narzucone przez kulturę hamulce. (...) Żółć to co innego. Żółć zbiera się powoli, małymi kropelkami. Najpierw tylko czasami się odbija, potem zamienia się w nieprzyjemną zgagę, przeszkadza żyć, jest irytującym coraz bardziej szumem tła, niczym ćmienie zęba, z tą różnicą, że przyczyny żółci nie usuniemy w czasie jednego zabiegu. (...) W końcu czujemy już tylko żółć, nic innego w nas nie ma, zrobilibyśmy wszystko, żeby z tym skończyć, żeby nie czuć więcej tej goryczy, tego upokorzenia. (...) I myślę, że z tym przypadkiem mamy do czynienia tutaj (...)
– Czyli przechodzimy do konkretów (...)
– Jak najbardziej, chyba nie przypuszczali państwo, że będę tak pierdolił cały dzień".

środa, 18 lutego 2015

Warszawa czerstwa i przynudnawa - dzień trzeci Festiwalu Osobnego Oglądania

dzień III

Warsaw by night - nie miałam dobrych przeczuć, ale co mi tam, jak szaleć to szaleć, wybrałam się na film o naprawdę obiecującej obsadzie (Kuna, Kulesza, Lichota, Gąsiorowska, no i Celińska), ze scenariuszem Łepkowskiej, która pisze przecież całkiem sprawnie, spoty reklamowe kazały spodziewać się lekkiej opowieści z akcentami komediowymi. Niezwykle myląca sugestia.

Pierwsze wrażenie.... cóż za nieprawdopodobna nuda! cztery kobiety, cztery epizody, których wspólnym punktem jest przelotne spotkanie kluczowych bohaterek w toalecie knajpy, którą każda z nich odwiedziła tej samej nocy, no i taksówkarz-filozof (ten watek sam w sobie fajny, ale tak mętnie powiązany z fabułą, że w sumie nie do końca wiadomo, co miał budować, czemu służyć?), wiozący każdą z nich tej opisywanej nocy. Formuła kompozycyjna jest zatem mocno już przetrawiona i przeżuta przez kulturę, ale przecież nadal żywa, więc chyba dałoby się ją sensownie wykorzystać, gdyby zrobić to z głową. Tymczasem zamiast wielowymiarowego obrazu życia miasta czy kobiet w mieście i zazębiających się losów mamy chaos mało prawdopodobnych życiowo wątków o nieprzekonującej podbudowie psychologicznej, które o życiu w mieście mówią mniej więcej nic, nie, no dobra, przesadzam, mówią, że się imprezuje i jeździ taksówką, a faceci są samotni. Iza Kuna w pierwszym epizodzie jest cudna i sceny z nią to sceny zdecydowanie najlepsze, aktorsko znaczące, trzymają napięcie, Celińska też - majestatyczna i zauważalna. Simlat - mroczna, autentyczna postać, samotny człowiek z wielkiego miasta, przekonujący, jedyna postać solidnie obudowana psychologicznie. I tyle. Co się w sumie stało? Bo przecież te opowieści miały jakiś emocjonalny potencjał. Scenariusz jest schematyczny, nie buduje opowieści, rozszarpuje je na strzępy, nie zaprasza ani nie zachęca, aby w niego uwierzyć, oprócz epizodu pierwszego ani na moment nie wciągnęłam się w ten film. W zamierzeniu miał to być portret kochających kobiet w wielkim mieście (tak zgaduję), no i ok, są kobiety, kochają, kogoś tam, ale najbardziej siebie, egoistki, histeryczki, buntowniczki bez powodu i sensu - irytujące postaci, ale i to by uszło, tylko, że one są takie... tekturowe, zjada je jakaś nuda i są nudne, są nudnie napisane, choć zagrane przez Kunę czy Celińską, dzięki aktorskiej obudowie bywają są nadspodziewanie ciekawie. No i te schematy: artystka musi mieszkać w lofcie, a seksowna dziewczyna - zaliczyć przypadkowy seks, kochanka to sukowata femme fatale, a starsza pani zasuwa po cmentarzu i żyje przeszłością, zbuntowana nastolatka ma toksyczna matkę, rozbitą rodzinę, mieszka  w w szemranej dzielnicy miasta, zdradzana żona od dawna coś podejrzewała itd. itp. - duża przewidywalność i w sumie czerstwa opowieść, która teoretycznie miała potencjał, tylko że jakoś go nie wykorzystano. Mam też zupełnie subiektywne odczucie, że w czasie montażu filmu wycięto sceny, które powinny tam być, a powstałe z tego dziury zeżarły resztę. Szkoda trochę, wszystko to mogło być znacznie lepsze.
Ludzie wychodzili z kina.


wtorek, 17 lutego 2015

Geniusz i dama - dzień drugi Festiwalu Osobnego Oglądania

dzień II
Dziś zdążyłam na Teorię Wszystkiego. Główna para aktorska zagarnia i tworzy całość. Cudna Felicity Jones, którą widziałam już kiedyś w ekranizacji Opactwa Northanger, i która aktorsko bardzo dojrzała od tamtego czasu. Odniosłam też wrażenie, że to nie Hawking jest tu postacią najważniejszą, ale to kobieta, która stała za nim. Nie jest to opowieść o nauce, choć odkrycia Hawkinga - wyłożone w zrozumiały dla laika sposób - pojawiają się w filmie oczywiście dość regularnie, mimo to najważniejsze są relacje, związek, życie rodzinne, beznadziejna czasami proza życia, wszystko to, co od zaplecza stworzyło geniuszowi szansę na życie, funkcjonowanie i istnienie mimo choroby. W tej opowieści nie ma cienia wątpliwości, że to Jane, a nie Stephen jest siłą napędową ich relacji i większości wydarzeń. Nie byłoby Hawkinga bez Jane - zdaje się mówić film i być może jest w tym słuszność. Eddie Redmayne - bardzo wiarygodny, rzeczywiście stał się Hawkingiem,  w każdym geście, spojrzeniu, wypowiedzi, także w jego chorobie, a biorę pod uwagę, że nie jest łatwo grać osobę, która praktycznie jest sparaliżowana i się nie rusza, nawet na poziomie mimiki twarzy niewiele się dzieje, ale przecież się dzieje. Bardzo dwuznaczna i nieprzekonująca jeśli chodzi o prawdopodobieństwo życiowe była dla mnie rola Jonathana w tej rodzinie, ale może jestem cyniczna i zepsuta po prostu. Film ładnie skomponowany, piękne bardzo "brytyjskie" zdjęcia z Cambridge, spójna opowieść, bez patosu i bez histerii, w które tak łatwo byłoby tu popaść. Solidny drugi plan aktorski, bo i Emily Watson, i David Thewlis, są sobie dyskretnie, niby niezauważalnie, ale bardzo ładnie, mocno obecni. Podsumowując: świetnie zagrana subiektywna opowieść o narodzinach, trwaniu i rozmywaniu się miłości, w brytyjsko-naukowym sosie. Warto zobaczyć.



Scena rozstania: "Kochałam cię. I starłam się, najbardziej jak mogłam." - prawie ryczałam... Piękna, niewymuszona scena, w której wszystko, co najważniejsze rozgrywa się między wypowiedzianymi słowami.

poniedziałek, 16 lutego 2015

bajka o Szarym - dzień pierwszy Festiwalu Osobnego Oglądania

Lubię chadzać sama do kina i chadzam, jest to cześć tego, co nazywam "czasem dla siebie". Cenię sobie to, że nie muszę z nikim rozmawiać przed, po ani w trakcie, dobierać miejsca czy filmu w porozumieniu z kimkolwiek, wysłuchiwać szeptania mi na ucho, a po projekcji mam czas na mocno wsobne myślenie, a nie na recenzującą konwersację. Z okazji ferii zimowych zamierzam to lubienie celebrować i... niniejszym rozpoczynam:

Festiwal Osobnego Oglądania.


dzień I
Wybrałam się na Teorię wszystkiego, a wylądowałam na, no cóż 50 twarzach Greya. Byłam ciekawa. Film o BDSM w końcu. Widziałam Nimfomankę, widziałam Pianistkę, Antychrysta, poszłam za ciosem. Oczywiście nie bez znaczenia jest potężny szum medialny wokół filmu, gada się, a dobrze wśród takiego szumu mieć swoje zdanie. I.... muszę przyznać, że to nie jest zły film, ale żeby łamał jakieś tabu? Bez żartów, z prawdziwym BDSM ma to tyle wspólnego co zabawy przedszkolaków. Mimo to - wbrew wielu złośliwym recenzjom - jest to miła romantyczna bajeczka, estetyczna, z dobrymi dialogami, dobrze zarysowanym wątkiem miłosnym, w swoim gatunku: romans o miłości z przeszkodami, jest to ładna opowieść. Dornan jest po prostu przystojny, aktorsko nie robi szału, ale co nie dogra to dowygląda. Johnston zaskakująco autentyczna jako aktorka, poza tym niezwykle zgrabna dziewczyna, mająca sporo naturalnego wdzięku. No i bajkowy sztafaż jest (helikopter, apartamenty, samochody, luksus), kilka razu nawet się uśmiechnęłam do ironiczno-dwuznacznych dialogów. Miły filmik o miłości, a sceny BDSM są umownie tylko erotyczne, de facto raczej wylaszczone, wygładzone, dyskretne. W sumie: niezły romans, złamanych tabu - zero. Kompozycyjnie  jest nierówno: początek lepszy niż zakończenie, scenariuszowo przede wszystkim, od połowy filmu bez spektakularnej podbudowy psychologicznej romans przyspiesza i robi się mocno jednowątkowo, a drugi plan miał spory potencjał, było sporo dobrych dialogów, scenek niemalże rodzajowych, zanim wątek miłośny wszystko pożarł i przytłoczył. Bardzo udana ścieżka dźwiękowa, Annie Lennox zachwyca w pierwszej piosence rozpoczynającej film.


niedziela, 15 lutego 2015

labirynt Llosy

"Dyskretny bohater" to nie jest najlepsza książka Llosy, ale i tak jest to coś naprawdę dobrego. Podoba mi się sposób prowadzenia narracji, który zmienia się w mozaikę scen, slajdów z najważniejszych wydarzeń, które przechodzą jedne w drugie bez wprowadzeń i ostrzeżeń, zachowując jednak czytelność i niemalże przyczynowo-skutkowy porządek oraz logikę; no i motyw labiryntu, bo chyba o niego chodziło najbardziej, i to się udało, życie jak labirynt, nic się nie kończy, co najwyżej jest ślepą ścieżką, ale nigdy końcem - w zasadzie jest to w tym samym stopniu optymistyczna, jak i pesymistyczna świadomość. Czytałam z przyjemnością, choć zakończenie pozostawiło mnie w próżni, jakby go nie było. 
Podoba mi się imię Ismael.

M. Vargas Llosa "Dyskretny bohater"

sobota, 14 lutego 2015

antywalentynkowo (Przemyk)


Nie jestem romantyczna, a miłość to dla mnie problem ontologiczny. 
Kreacjonizm, kryzys tożsamości, uwierające granice - taką mam serię skojarzeń. I być może (na serio biorę to pod uwagę) jest to tylko taka gra, w którą po prostu zawsze byłam całkiem niezła. Czy jestem ciut cyniczna? - oczywiście; czy mi to przeszkadza? wcale. Wiadomo, że jak każdy chciałabym mieć obok kogoś (w zasadzie mam przecież), daje to człowiekowi miłą świadomość, że gdyby w nocy dopadł go udar, to jest szansa, że ten obok zadzwoni po pogotowie... tylko że lubię też nie należeć do nikogo. I to są właśnie różnice nie do pogodzenia, zazwyczaj.


"Czuję, że w takich słowach anioły śpią
Lecz ciągle nie ma w nich mnie"

piątek, 13 lutego 2015

Krall i ja - najlepsze "Cry Me A River "

Od kiedy znam Dianę? to prehistoria. Dianę znam dłużej niż mojego ulubionego pierwszego byłego męża, Dianę znam z czasów pierwszego chłopaka na poważnie, nie, w sumie to nie, ciut później, ale to i tak dawno było. Tysiąc razy ja i Diana wykonywałyśmy wspólnie standard "Cry me a river" (ona świetnie, jak to ona, a ja z lekka obok głównej linii melodycznej, czyli powiedzmy, że na dwa głosy), upieram się też od lat przy każdej okazji, że właśnie w jej wersji ta klasyczna już piosenka brzmi najlepiej, a jak już razem zaintonujemy, to w ogóle jest i-de-al-nie. Ileż to razy ja i Diana sączyłyśmy czerwone wino (znaczy się ja sączyłam, a ona grała), rozmyślając o zawiłościach życia i absurdalności miłosnych uwikłań? - powiem tylko, że tysiące razy, gdyż znamy się od wielu lat. To już nie jest zwykła znajomość, to jest zażyłość... I właśnie wczoraj, znienacka, przypadkowo zapytano mnie, czy znam Dianę Krall. Czy wiem, kto zacz, bo to się nawet podobać może...
Hm, no cóż, tak jakby, trochę znam ;)




Now you say you're lonely
You cry the whole night through
Well, you can cry me a river
Cry me a river
I cried a river over you

Now you say you're sorry
For being so untrue
Well, you can cry me a river
Cry me a river
I cried a river over you

You drove me, nearly drove me, out of my head
While you never shed a tear
Remember, I remember, all that you said
Told me love was too plebeian
Told me you were through with me and

Now you say you love me
Well, just to prove that you do
Come on and cry me a river
Cry me a river
I cried a river over you
I cried a river over you
I cried a river...over you...


świetne święte słowa....

czwartek, 12 lutego 2015

wspomnienie o Delft

W czasie ostatnich wakacji  byłam w mieście Vermeera i zarazem w jednym z najpiękniejszych miast w NL (a zaryzykowałabym, że także w Europie w ogóle), chodziłam z przyjemnością i nadzieją, że chociaż w jednym moim kroku przecięłam szlaki sprzed setek lat (tak, zupełnie na serio o tym myślałam) - tamte kroki, tamtego malarza, oczywiście w międzyczasie nafukaliśmy na siebie z B. jak rzadko, teraz nie ma to już dla mnie specjalnego znaczenia, zresztą wówczas także nie miało, w końcu to było Delft, niby co mi mogło to zepsuć poza złą pogodą lub klęską żywiołową większych rozmiarów? Zatem Delft - chciałabym tam jeszcze pojechać - piękne Delft, a ja zobaczyłam je tak:

Brama Miejska




Kanały - czyli że ulicami płynie woda, a niej lilie i kaczki sobie żyją








fajans i porcelana - kultowa rzecz, coś jak nasz Bolesławiec ;)



Oude Kerk z pochyłą wieżą, której tu akurat nie widać;)




ratusz

wieża Nieuwe Kerk, w pakiecie krypta królewska



schronienie dla sierot i wdów z XVII w. obecnie przerobione  na mieszkania dla singli






a Vermeer widział to wszystko raczej tak - też ładnie: 

Widok Delft
"Widok Delft" (Gezicht op Delft) Jan Vermeer


środa, 11 lutego 2015

Generacja Z

Ciekawa rzecz. Generacja mojej Małej Mi i bardzo wielu ludzi, których znam, którzy mnie obchodzą. Autorka pokazała dzieci dość specyficzne, dzieci zaopiekowanie, dzieci z troskliwymi rodzicami, żyjące w dostatku; bardzo to jednostronny obraz tego pokolenia, bo zupełnie nie mam odczucia, aby takie dzieci stanowiły większość. A co z tymi przedstawicielami Generacji Z, którzy żyją TYLKO w tych technologiach, bo rodzice są gdzieś indziej w szerokim słowa tego znaczeniu (nie ma ich wcale lub są zapracowani lub mają gdzieś lub mają inne sprawy, kupili komputer i umykają im kontakty, bo dzieciak zajęty sobą itd, itp.), co z tymi, którzy nie mają życia poza technologiami, nie mogą myśleć,  mówić, czuć, żyć, wyjść z domu bez telefonu, nie umieją wypuścić go z ręki, czują niepokój, jeśli pozbawi się ich dostępu do Internetu; jak oni zmienią świat? To jest ciekawe i niepojmowalne do końca dla nas staruszków pokolenie, wiem o tym, a mimo to niepokoję się, gdy zauważam inne oblicze Generacji Z: mały kontakt z własną tożsamością; mały kontakt z rzeczywistą autorefleksją, na którą jakby brak przestrzeni, na którą zwyczajnie nie ma miejsca; nieumiejętność nazywania emocji - czasami je okazują, na pewno czują, ale nie rozumieją, nie potrafią nazwać, dookreślić, świadomie ich przeżywać; no i wreszcie jest to chyba pierwsze pokolenie, któremu pomiędzy stare dylematy: MIEĆ czy BYĆ należy jeszcze wpleść (dotąd dla ludzkości oczywisty postulat) ROBIĆ. Nie robią, nie działają często, kiedy zabraknie bodźca, wygasa im życiowa inicjatywa, spala na panewce pasja poznawcza, która wybiegałaby poza gotowe wersje rzeczywistości oferowane prze wirtualne światy i nowe technologie, tylko muskają rzeczywistość, w ich poznaniu (siebie, świata, ludzi) i przeżywaniu ślizgają się po powierzchni, bazując na minimalizacji wysiłku, na "gotowcach". No i nie umieją się nudzić, bardzo, nie radzą sobie z brakiem bodźców, z ciszą, chwilami próżni, jakby czasem nie umieli jej ograć, jakby nie wiedzieli, co z sobą zrobić, kiedy świat elektroniczny nie da im bodźców, jakby ich energia życiowa nie była w nich, ale zawsze poza nimi, jakby musiała być dana z zewnątrz, bo nie przetrwają. Wszystko to mnie niepokoi, tym bardziej że widzę strach i widzę tkwiące w tej sytuacji potencjalne cierpienie na płaszczyźnie (że tak to szumnie nazwę) ducha (jak to jest, że tak rośnie liczba wszelakich zaburzeń osobowości, bo przecież rośnie). Nie umiem ocenić, czy pokolenie Z rokuje dobrze czy źle ani czy to, co wiedzę to złe czy dobre rzeczy, nie umiem przewidzieć konsekwencji, bo może ja jestem przewrażliwiona, a kobieta z tego felietonu ma rację, będąc optymistką, może moja perspektywa jest skrzywiona, może po prostu totalnie się mylę w swoich obserwacjach? Zgodzę się z tym, że to pokolenie zmieni świat, ale nie mam zdolności do oceny, czy będzie to postęp w rozwoju ludzkości w głębokim, wszechstronnym sensie tego słowa, czy ten kierunek w którym zmierzamy jest obiecujący? Jak zawsze mam tysiące wątpliwości. Jedynym pewnikiem jest zmiana i to, że będzie inaczej.

wtorek, 10 lutego 2015

stare miłosne piosenki (Buena Vista Social Club "Chan Chan")

w kwestii walentynek, które wyją i skowyczą tandetą czerwonych serduszek dokądkolwiek się udam, żeby to jakoś rozładować, odczarować, oswoić, prawdziwa miłosna piosenka, która nie ma w sobie kiczu, za to ma.. koktajl erotyki, emocji i muzykę, rasową pełnokrwistą muzykę w każdym takcie i dźwięku, w której tętni żywe ludzkie serce, nie jakieś papierowe serduszko, które jutro lub pojutrze skona w śmietniku, ale żywe, pulsujące krwią serce, którego nie da się pominąć



Z Alto Cedo jadę do Marcane 
Dojeżdżam do Cueto, potem do Mayari. 

Nie zaprzepaszczę miłości, 
którą czuję do Ciebie. 
Wilgotnieją mi usta, 
nie powstrzymam się....

poniedziałek, 9 lutego 2015

pójść w "Tango" z Edkiem

     Panie i Panowie, teatr zajechał i przyjechał! do miasta prowincjonalnego przybyła trupa aktorska z Krakowa, ba, częściowo z samego Teatru im. Juliusza Słowackiego, nie byle co. Trupa spóźniła się znacząco, przy kasie panował ścisk i nikt nie wydawał biletów, w ogóle całość eventu odbyła się w starym, zapyziałym kinie o nic nikomu nie mówiącej nazwie "Newa"... zatem ścisk i spóźnienie, czeka się, marznie się wśród ulotnej woni stęchlizny tułającej się po starych budynkach - typowe, czaka się aż ktoś przyjedzie, powie, co, gdzie, jak; aż ktoś przychodzi wreszcie, taki tam mały człowieczek, staje gdzieś przy wejściu i że on będzie zbierał kasę, i sobie zbiera, kap, kap, zbiera po troszku, ale ludzie mało cierpliwe bydlęta, a że tłum ich jest, to się przepychają i rwetes się robi, człowieczek nie ogarnia, nie nadąża, tłum napiera, biedula w ukropie, ale w końcu już, w końcu siedzą, wszystko rozliczone, mniej więcej po uczciwości, sala pęka w szwach, brak miejsc, stoją ludzie, choć płacili raczej za to, żeby siedzieć, więc po ścianach siedzą, bo sztuka będzie, "Tango" zagrają, Mrożka zagrają i będzie. I grają, wymięci lekko aktorzy, co to dopiero przyjechali, dopiero co rozstawili dekoracje, byle były, grają, grają, a Mrożek zawsze się broni, wiadomo, bo to Mrożek, ale grają ostatecznie tak sobie przecież, bo nie u siebie, bo z biegu, bo stara sala kinowa i nie teatr przecież, bo to tylko prowincjonalne miasto, bo to chałtura taka jakaś, trochę się może starają czasem, a trochę nie, trochę wcale chwilami. "Tango" przebiegli przez godzinę, bo szybko, bo raz dwa, bo jeszcze raz dla nowej kupy ludzi za chwilę, trzeba.... tak to było z grubsza. Tymczasem mimo wszystko nic to, bo i tak wszystkie dziewczyny (absolutnie każda żywa kobieta na sali) patrzyły tylko na Edka. Gdyż Edka grał piękny mężczyzna, i nie sposób było tego nie zauważyć, zwyczajnie nie można go było pominąć, "perfekcja w białym podkoszulku" - mruknęła jakaś młoda, ładna, zapatrzona. I rzeczywiście. Nawet ja, dość niechętna miłosnym rozbabraniom, patrzyłam myśląc, że za piękny na Edka, a i nawet jako Edek (cham i prostak według Mrożkowej wersji) piękny po prostu nieprzyzwoicie, patrzyłam z pewną przyjemnością, bo owszem, bo czemu nie, bezdyskusyjnie, nonszalancko piękny mężczyzna, a reszta? reszta unieważniona trochę, gdyż ten Edek... taki spektakularny... odciągający uwagę od Mrożka, od kontekstu, od sytuacji, od grania w prowincjonalnym mieście na wyjeździe i jego specyfiki. Śmieszne "Tango". Ta sytuacja w ogóle. Śmieszne życie. Śmieszna ja. Nie było tanga w finale "Tanga"! ale ten Edek... no właśnie...


niedziela, 8 lutego 2015

dziwne skojarzenia ("someday and that day may never come...."

...i will call upon you to do a service for me. But until that day, consider this justice a gift (...)"



Czasami nie rozumiem, jakimi ścieżkami skrada się mój umysł, od pierwszego słowa, do ostatniego skojarzenia, do krańca przywołanej myśli, wiedzie daleka droga, tak daleka, że niewiele ma wspólnego ze swoim źródłem, a jednak właśnie to lubię: iść tak daleko, aż się gubię. Dziś dobrnęłam aż do Marlona, piękna scena, po prostu.

sobota, 7 lutego 2015

avocado i "niczego nie jestem pewien"



"Wiersz" (Frank O`Hara)
Światło... przejrzystość... poranna sałatka z avocado
po wszystkich okropnościach, które robię jakież to niezwykłe 
zaznać wybaczenia i miłości, nie nawet wybaczenia 
bo co się stało to się stało i wybaczenie to nie miłość 
a miłość jest miłością nic nigdy sie nie może popsuć 
mimo ze to i owo może być irytujące nudne i zbyteczne 
(w wyobraźni) ale naprawdę nie dla miłości 
chociaż już o przecznicę dalej czujesz oddalenie sama obecność 
zmienia wszystko jak kropla chemii upuszczona na papier 
i wszystkie myśli giną w dziwnie spokojnym podnieceniu
niczego nie jestem pewien oprócz tego, i oddech to wzmaga

Pierwszy wiersz O`Hary, który przeczytałam (jak wszystkie w tłumaczeniu P. Sommera) znów była to jakaś tam antologia, a może wcale nie, mówiąc szczerze nie pamiętam okoliczności, pamiętam jednak, że od razu go przepisałam i że tylko jedno zdanie, jedną frazę zapamiętałam na zawsze, czyli od tamtego momentu do dziś (to takie dość krótkie zawsze): "poranna sałatka z avocado po wszystkich okropnościach, które robię jakież to niezwykłe"-  rzecz bezsensowna i śmieszna, bo w tamtym czasie nie miałam pojęcia, jak smakuje avocado, a już na pewno nie otarłam się smakowo o sałatkę z avocado, może po prostu zabrzmiało mi to egzotycznie, może mnie to jakoś uwiodło. A teraz przecież bardzo lubię avocado i owszem jadam, owszem w sałatce i bez, owszem ze smakiem i wówczas gdzieś tam na obrzeżach bycia i myślenia podpływa mi zawsze to jedno zdanie z O`Hary, nikomu o tym nie mówię, nie tłumaczę, traktując to raczej jako wstydliwy sekret, nieuchronnie uznano by to za pozę i pseudointelektualne zadęcie, poza tym wszystkim, kogo moje  skojarzenia mogą obchodzić i po co je wobec tego dzielić? Schowałam dla siebie kilka wierszy O`Hary, czasem je czytam, zwykle nie mam wtedy avocado, a wkrótce potem mam, bo nabieram apetytu, a później odwrotnie: jem avocado, gdzieś, jakoś, z kimś, i ten O`Hara nagle jest i znowu wracam, zaglądam. Głupia sprawa, sprzężenie  kompletnie niewyjaśnialne logicznie. Niczego nie jestem pewna. Ale tak, oczywiście, podoba mi się.

piątek, 6 lutego 2015

"Nie zawsze wiesz, co czuję"

Oczywiście Frank O`Hara, piękny i nonszalancki, zawsze tak samo bezczelny, bezpośredni i znakomity; i potem mówi się wśród polskich poetów o nurcie zwanym o`haryzm (po prawdzie byłam oburzona kiedyś tym określeniem, sugerującym, że Franka można powielić, teraz po prostu wiem, że nie i tyle zostało z mojego oburzenia), tymczasem O`Hara był tylko jeden, obcesowo i bezlitośnie codzienny, piszący swoje wiersze na papierowych serwetkach, które gubił lub rozdawał, nawet niespecjalnie chyba uważał się za poetę, być może zresztą nim nie był i jest to rozróżnienie zupełnie nieważne. Wyobrażam sobie jak stoi i patrzy na ludzi, rzeczy, gesty, detale, potem siada, pisze, tylko przypadkowo i na chwilę zapisuje, a potem zapomina, że coś było. Myślę, że po prostu mu zazdroszczę.


Dla Grace, po imprezie

         Nie zawsze wiesz,co czuję.
wczoraj wieczorem w ciepłym wiosennym powietrzu
gdy wygłaszałem tyradę przeciwko komuś kto jest mi
obojętny,
         to właśnie miłość do ciebie rozpaliła
mnie,
         i czy to nie dziwne? że w pokojach wypełnionych 
obcymi moje najtkliwsze uczucia
paczą się i
rodzą owoc wrzasku. Wyciągnij rękę, czy nie ma
tam,
         ni stąd ni zowąd, jakieś popielniczki? obok
łóżka? I ktoś, kogo kochasz, wchodzi do pokoju
i pyta
         czy nie chciałbyś dzisiaj jajek trochę
inaczej niż zwykle?
                                               A kiedy je dostajesz, jest to
po prostu zwykła jajecznica i na dworze jest
dalej ciepło.


czwartek, 5 lutego 2015

rękodzieło

Ja i Mała Mi zrobiłyśmy bałwana. Bardzo nam się udał, wytarzałam się jak kretynka i było świetnie, przypomniałam sobie też, czemu w dzieciństwie nigdy nie było mi zimno na śniegu mimo długich godzin spędzanych na dworze: bałwan, śnieżki, bieganina i po prostu się nie marznie, aż za łatwo było o tym zapomnieć i niezwykle dobrze do tego wspomnienia powrócić. Bałwan unieważnił cały świat na czas swego powstawania i to oczywiście super. 

środa, 4 lutego 2015

punkt podparcia - element autobiograficzny

od zawsze, od dawna, od nie wiem: 
kiedy tak mocno jak zazwyczaj, podtrzymywana namolnie upartą wolą życia, stałam na niezmiennie własnych nogach, kiedy tak umiejętnie umiałam przetrwać i trwać w stanie nienaruszonym, pomimo wszystko, pomimo wszystkich, pomimo wszystkiego, to prawie nigdy nie zauważałam, jak często ja......                                                                                                                                                                 [nudziara, niepokojąco stabilna psychicznie, pomimo ogólnego rozpaprania, drobnych obsesji i pozornych ekscentryzmów, biała, heteroseksualna do kwadratu, zwykła jak bezpański z wyboru pies, kundel Europy z pochodzenia, osobny byt z zamiłowania, cyniczny idealista, bez tatuaży, kolczyków, znaków szczególnych czy widocznych ran, średnio ładna, średnio bystra, średnio zdolna, piekielnie złośliwa, z zapałem godnym lepszej sprawy pochylająca się nad wszystkim, co leży, bo upadło, rechoczący mistyki i nihilista, zupełnie trywialna ja, trochę egoistyczna, trochę leniwa, trochę przewrażliwiona, trochę niecierpliwa]                                                                                                                                                               ......stawałam się punktem podparcia dla wszystkiego, co choć trochę chore, poprzetrącane, obite, uszkodzone, porzucone lub kruche; dziś widzę, że było tak być może prawie od zawsze; teraz po prostu tylko to zauważam, a bywa np. tak: 

do sali wchodzi mój ulubiony borderline, dosłownie i w przenośni przygasa światło, bo dziś jest w złym nastroju, więc wszystko jest złe i wszyscy to czują, nawet jeśli nie są pewni, co czują, to wiedzą, nieomylnym instynktem stada, wiedzą i już, ja pewnie też wiem, przejmuję się, ale mnie to nie dotyka, więc siedzę sobie, border posępnie skrada się w moim kierunku, zerka spode łba, idzie, widzę jak odruchowo świat schodzi mu z drogi, border staje nade mną, chwilę się posępnie gapi, bierze krzesło, siada obok, jestem zajęta, ale i tak siada, on i chmura jego skowyczących emocji, które jak kwas mogłyby wypalić trwale świat, kładzie mi głowę na ramieniu i siedzimy już nagle razem: - Tu sobie posiedzę, tak mi jakoś lepiej, przy tobie jest bezpieczniej; 

zatem tym właśnie jestem czasami, to jest jeden z życiowych refrenów, które ciągle namierzam, jestem punktem pod(o)parcia, czy to jest ważne? i czy ma sens? jestem jak rzecz? i dlaczego tak? czasami trzeszczę w posadach