niedziela, 31 lipca 2016

"za każdym oknem kryje się zwątpienie" (M. Hłasko "Wilk")

niepublikowany debiut.... no i dałam się na to złapać, przeczytałam, powoli i bez szaleńczego entuzjazmu, choć z pewnym uznaniem, "Wilk" to powieść całkiem dobrze napisana jak na 19-letniego chłopca, sporo ładnych sformułowań, niewątpliwy "dryg" do pisania, jest też trochę dziur i skrótów w fabule, przede wszystkim średnio wypada często dość naiwna i pełna potworzeń, miejscami bezładna narracja, wynagradza to nieco ładnie wychylający się narrator, interesująca i precyzyjnie, konsekwentnie tworzona, choć jak dla mnie trochę nieprzekonująca psychologia głównego bohatera (trudno określić jego samoświadomość, królują chaotyczne motywacje, pomimo skłonności do filozofowania ponad wiek i możliwości intelektualne bohatera); powieść... poprawna i niedzisiejsza, może nawet ciekawa jako dokument o życiu międzywojennego Marymontu, solidne i wnikliwe odtworzenie realiów (przestrzeń, ulice, nazwy), także językowych (żywy, autentyczny język dialogów - super) to najmocniejsza strona "Wilka", z drugiej strony jakby to nie Hłasko był, tak bardzo odtwarza rzeczywistość, zamiast ją budować i jak to on przetwarzać; w warstwie... umownie powiedzmy, że "politycznej" nie da się nie zauważyć, że w latach 50. było to pisane, że odwilż, że ideologicznie jakby spod ręki pokolenia "pryszczatych" to trochę wyszło, że socrealistyczna poetyka (lepsze życie, kolektyw jako wartość, kult fizycznej siły, oni - wrogowie, contra my - waleczni robotnicy, bohaterowie zdeterminowani przez okoliczności i środowisko, walka klas) do tego element nieuchronnej sympatii dla Stalina kiełkującej wśród wyzyskiwanego, żyjącego w skrajnej nędzy proletariatu... co ma powiedzieć... nudne, wtórne i nieciekawe to było, można to jednak wziąć w nawias, ideologia nie jest nachalna, stanowi dość umowne tło, nie dominuje na żadnej płaszczyźnie dzieła, starałam się jej nie zauważać i czytało się lepiej; ale... trochę uniwersalnych rzeczy też się znalazło - młody chłopak szukający swojej życiowej drogi, zbuntowany, idealista trochę, trochę łobuz... dużo dobrych tradycji powieściowych XX-lecia tu zagrało, być może dlatego, czytając miałam poczucie, że... to wszystko już było, że marzenia o "jasnych domach" i "wiatr od wschodu" to już Żeromski opisał i to sprawniej, a życie miejskiej biedoty w realistyczno-naturalistycznych dekoracjach wyeksploatowała już do cna literatura pozytywizmu, nie ma czego dorzucać, wszystko to już było zarówno w zakresie tematyki, jak i warsztatu; warto pamiętać mimo wszytsko, że pisał to młody chłopiec i jak na chłopca jest to niezłe, w warstwie obrazowana i języka, subiektywizmu narracji, a przede wszystkim kreacji świata przedstawionego, ta Warszawa, pełna niepokoju, mroku, nędzy i beznadziei - atmosfera gęsta jak u Dostojewskiego, a to przecież wzorzec z wysokiej półki;
podsumowując: powieść dla przeciętnego zjadacza chleba prawdopodobnie nudna i anachroniczna, mimo to utwór wart zauważenia, bo Hłasko, bo 19-latek, bo konglomerat tradycji i wpływów, nie jest to rzecz wybitna, ale ciekawa poznawczo, zwłaszcza dla fanów Hłaski

Marek Hłasko "Wilk"

sobota, 30 lipca 2016

bohater i lakiernik

i co, co? że ja nie dam rady zdrapać, połatać, polakierować i odświeżyć drewnianej podłogi sama własnymi "ręcyma"? ja nie dam rady?! jak nie dam, skoro dam! (ech... mogłabym być naprawdę rzemieślnikiem jakimś i mogłoby mi z tym być wysoce fajnie, serdecznie zaprzyjaźniłam się z  pożyczoną wkrętarką z opcją szlifowania, czemu dotąd nie mam własnej?!)


piątek, 29 lipca 2016

bohater i malarz - powrót wściekłej pomarańczy

kolejne ściany na pomarańczowo, jestem zmęczona tym malowaniem, ale jest mi fajnie z tym zmęczeniem, konieczna była podwójna warstwa, żeby nic nie przebijało, głęboki kolor, soczysty, drobne wykończenia małym pędzelkiem, precyzyjna, detale, zaczynam serio myśleć, że jest to dla mnie alternatywny zawód, mogłabym to robić, malować ludziom ściany, jestem w tym dobra i lubię to, bolą mnie ramiona, jestem brudna jak nieboskie stworzenie, jest mi fajnie, kontynuuje pustelniczy tryb życia, potrzeba by go zmienić póki co nadal zerowa, czasem gadam do psa i kotów, ale większość czasu milczę sobie i... maluję, projektuję, planuję, co dalej mój wewnętrzny rzemieślnik może wykonać


czwartek, 28 lipca 2016

łowienie duchów raz jeszcze ("Ghostbusters")

wybrałam się z sentymentu, jako dziecko uwielbiałam Pogromców Duchów, zajechałam kasetę VHS z nielegalną kopią obu części, znałam rzecz na pamięć po prostu, a nowy film?... daje radę, choć to nie to samo, mimo wszystko Bill Murray gwarantował nawet w błahej komedii niebanalne (bo złośliwe) poczucie humoru, a efekty specjalne w wersji pierwotnej były raczej skromne, podczas gdy w  nowej wersji właściwie pożarły zakończenie, nie ma sensu się jednak czepiać, przebitki i nawiązania do pierwszej i drugiej części - super, gagi i niezły scenariusz zwłaszcza w pierwszej połowie, no i Holtzman - postać świetna i chyba najbardziej w kimacie starych części (lekko szalony naukowiec), Chris Hemsworth w roli pięknego głupola aż się prosi o feministyczne docinki, w sumie - niezła rozrywka, wcale nie sequel, ale uwspółcześniona kontynuacja, uczciwie można to nazwać Ghostbusters III, było ok

środa, 27 lipca 2016

bohater i malarz - na fioletowo

dziś pokrywałam półtorej (tak, własnie tyle...) ściany kolorem o wdzięcznej nazwie Royal Purple (i tak, ościeżnica  jest pociągnięta na złoto), doboru tejże barwy dokonała Mała Mi, ja jestem tylko skromnym wykonawcą, który ze starannością, ale bez przekonania nadwyrężał sobie prawe ramię, śmigając na fioletowo wałkiem po zagruntowanej dzień wcześniej i umytej przedwczoraj ścianie, efekt nadal budzi we mnie mieszane uczucia, ale cóż.... dokonało się, przy tej okazji przypomniał mi się pewien spec od remontów, którego zatrudniłam jakieś trzy lata temu do rzeczy przerastających moje umiejętności, powiedział mi wówczas, że mam w domu za dużo kolorów, spec lubił beże, szarości, biel, czerń, kamień i szkło, poza tym generalnie tłumione, stonowane barwy i nowoczesny, nieco industrialny styl, jak w korporacyjnych biurowcach, miał więc prawo wedle swego gustu tak uważać, nie kłóciłam się ze specem, bo po co? dziś jednak pomyślałam, że gdyby obecnie zobaczył mój dom, na pewno uznałby, że moje dziwaczne upodobania kolorystyczne przejęły nade mną kontrolę, możliwe zresztą, że ma rację... wyobraziłam sobie też, jak uciekłby z krzykiem, tak jak w kreskówce, wywalając w drzwiach otwór w kształcie swojego złożonego w biegu ciała, myśl sama w sobie okazała się zaskakująco fajna i satysfakcjonująca, wychodzi na to, że jednak mnie trochę zirytowała wtedy tamta uwaga o zbyt wielu kolorach... czy może tylko to, że się wtrącał? trudno orzec, ale przyjemnie pomyśleć, że fioletowa ściana, by go dobiła (a masz, wielbicielu zgaszonych barw!)

wtorek, 26 lipca 2016

poniedziałek, 25 lipca 2016

kumple i niepokoje

Biały (nadal chorujący) pies i szary (puszysty vel. gruby) kot - często patrzę na nich zastanawiając się, kto kogo posiada, a tymczasem może to rzeczywiście jest jakieś pokrętne kumpelstwo? coś znacznie więcej niż pokrętne kocio-psie relacje... trzeba to brać pod uwagę.... z pewnością oboje są zaniepokojeni (bardziej pies) lub obrażeni (bardziej kot) zmianami, które z racji remontowania zachodzą w domu, nie lubią zmian, wszystkich, a jak dorzuciłam do tego zapach akrylowego gruntu do ścian, zwinęłam dywany i drapaki, to chyba faktycznie popadłam w pewną niełaskę, malutka, ale zauważalną, poza tym wszystkim.... tak naprawdę jestem szczerze zaniepokojona (bo istnieje szansa, że dziwaczeję i głupieję definitywnie) faktem, że kolejny dzień z rzędu towarzystwo moich zwierząt całkowicie mi wystarcza, być może ktoś się o to obrazi (jest to wyłącznie kwestia czasu)...

niedziela, 24 lipca 2016

"wakacje" - definicja

Na balkonie zakwitł mi pachnący groszek. 
Czas mija mi z nieznośną, niewytłumaczalną lekkością, nie chce mi się z nikim gadać, w cichości i nieznaczności powoli i zupełnie samodzielnie remontuję dom, zagrzebałam się w sobie i odpoczywam od wszystkiego, snuję się po domu, czytam, opiekuję się psem, spaceruję, obiady jadam na mieście, słucham muzyki, ale często też siedzę w ciszy i jest to przyjemne, wysypiam się, przede wszystkim prawie nic nie muszę, a jako że z wakacyjnych wyjazdów póki co nici, pozwalam sobie na totalne domatorstw i pustelnictwo, spotkałam się oczywiście z dziewczynami... no tak... ale tylko raz, nie wiem czemu wydawało mi się,że powinnam w wakacje gdzieś wyjechać, żeby odpocząć, że powinnam znaleźć jakieś fajne miejsce, bo nagle okazało się, że to fajne miejsce jest tutaj, gdzie jestem i da się w nim odpoczywać; poza tym przebiegłam dziś ponad 19 kilometrów, bez kontuzji i bez zarzynania się [Bartek powiedział mi kiedyś, że nie ma takich problemów czy rozterek, których nie da się rozwiązać w czasie kilkunastokilometrowego biegu, jeśli jednak w tym czasie nie rozwiążesz problemu to znaczy, że się nie da, muszę przyznać, że miał sporo racji].

sobota, 23 lipca 2016

a miał być motyl

takie małe rozczarowanie.. błahe: wśród moich kwiatów grasowała dżdżownica (pewnie jakoś inaczej to powinnam nazwać... gąsienica?), potem ostentacyjnie zmieniła się w kokon, a ja czekałam na motyla, a tutaj proszę, ćma, po prostu ćma, bywa, zdarza się, jest to zapewne piękna, być może nawet malownicza metafora czegoś tam.... tyle, że jej nie widzę, nie zauważam, mało metaforyczna się zrobiłam



piątek, 22 lipca 2016

bez przekonania ("Facet na miarę")

Byłam z kinie - bez przekonania i entuzjazmu, przypadkiem - a tam: ładna historyjka, z nieuniknionym i oczywistym happy endem, bardzo dobra główna para aktorów, trochę zabawnych gagów, trochę dziur w fabule i drobnych potknięć w prowadzeniu wydarzeń, niezły scenariusz, przyjemnie się oglądało, ale mnie to nie dotknęło. Minęłam się z tym filmem jakoś, możliwe, że to moja wina, czy raczej nie tyle wina, co po prostu problem tkwi we mnie, ostatnio ze wszystkim się mijam, jestem obok wydarzeń, obok życia, obok ludzi i nieźle mi z tym, w mojej zupełnej wsobności, często wyobrażam sobie, że bez starty dla siebie i świata mogłabym się w niej zakopać. Znowu okazuje się, że nie lubię francuskiego kina, nie przekonuje mnie ono, nawet jeśli jest ciekawe, zabawne lub wartościowe, to nie jest naprawdę.

czwartek, 21 lipca 2016

między nami dziewczynami

Mała Mi udała się na wakacyjne szaleństwa, biega po wsi ze stadem dzieciaków, co wydaje się być jej ulubionym wakacyjnym zajęciem, może i dobrze, podziwiam jej odwagę i otwartość wobec ludzi, jest pod tym względem niesamowita; tymczasem ja spotkałam się wieczorem z dziewczynami, które lubię - ciastka, lemoniada, orzechy, ptasie mleczko, leżaki, jakiś ogródek, jakieś kocyki, wieczór, było odprężająco, było dużo mówienia i opowieści, lubię takie gadanie z fajnymi, inteligentnymi kobietami, często myślałam o psie, którego zostawiłam w domu na dłużej pierwszy raz od dość dawna, myślałam o wszystkim, czego się obawiam, bo ściga mnie niepokój ostatnio, zagryzałam to ciastkami; powinnam wymyślić siebie od nowa, stworzyć lepszy model "ja", ale nie mam na nie pomysłu... ustaliłyśmy z A., że dla stadnego trybu życia na małej przestrzeni z Kimś, niezbędna jest pewna cecha, pewna właściwość, a może tylko taki swego rodzaju talent, a żadna z nas go nie posiada, czy to jest wada? czy tylko pewna konstrukcja "ja", której nie da się waloryzować?

środa, 20 lipca 2016

"przyjdzie kolej na każdego" (L. Grosman "Sklep przy głównej ulicy")

W swoim czasie przeczytałam wiele o okropieństwach związanych z czasami drugiej wojny światowej, co roku regularnie wracam do niektórych książek o tej tematyce w pracy, więc poza tym nie mam szczególnego upodobania w pogłębianiu mojej świadomości na ten temat, wiem, co się działo, jest to dla mnie wstrząsające, przeraża mnie i to, co wiem mi wystarcza, zatem na drodze swego rodzaju wyjątku sięgnęłam po "Sklep przy głównej ulicy", opisujący czasy faszystowskiego Państwa Słowackiego i początki akcji eksterminacyjnej żydowskiej ludności. Perspektywa jest niezwykła i dotkliwa, bo głównym bohaterem i postacią, z punktu widzenia której ogląda się wydarzenia jest stolarz Brtko, zwykły rzemieślnik, do szpiku kości przeciętny człowiek, który zamiast przejąć (poprzez funkcję tzw. aryzatora) sklep należący do starej, głuchej Żydówki, udaje jej subiekta i naprawia jej meble, usiłując przeczekać rzeczywistość, której nie rozumie, w której nie widzi dla siebie miejsca i której się boi, jest to w gruncie rzeczy człowiek dobry, dla niego Żydzi to sąsiedzi, których zna od zawsze, więc nie dowierza temu, co widzi, nie wie, jak sobie poradzić, choć wszystko w nim mówi mu, że dzieje się coś bardzo złego, nie umie zdobyć się na jednoznaczną reakcję i przez większość czasu tkwi na pozycji milczącego świadka, jest w tym groza, jest w tym straszliwa bezradność zwykłego człowieka, w którego codzienność wtargnęło przytłaczające zło; ta książka to dobrze napisany, ciekawy głos w kwestii oportunizmu, głos, który zabrzmiał mi zaskakująco aktualnie, uniwersalnie, tu i teraz, w moich czasach, i zaniepokoiłam się, zmartwiłam, wystraszyłam nawet, bo rozumiem, jak łatwo się uchylić człowiekowi od interwencji, kiedy chce uchronić swoją wątłą codzienność, jak łatwo jest milczeć, patrzeć, w cichym wycofaniu i zaskoczeniu, jest coś paskudnego w tym, jak dobrze to rozumiem, taką postawę, a także w tym, że nie wiem, czy umiałabym zdobyć się na inną. Tu i teraz, rozglądam się i widzę, co się dzieje, ale przecież się póki co nie zdobywam.

***********

" (...) tam, gdzie władza krzywdzi uczciwych ludzi, koniec ze wszystkim. Wcześniej czy później przyjdzie kolej na każdego, nawet na tych, co takie prawa wymyślają. Zaczynają się wzajemnie pożerać. Jak ryby. Drapieżna ryba zjada słabszą. Mała ryba mniejsza od siebie. Tak już jest... (...)"

Ladislav Grosman "Sklep przy głównej ulicy"

wtorek, 19 lipca 2016

jaka piękna zazdrość....(Labrinth - Jealous)


zazdrość kojarzy mi się z żółtym kolorem, bo zazdrość to ludzka żółć, zazdrość to wielki wstyd, wielka słabość, jeśli mi się przydarza(ła), to z rzadka jedynie przyznawałam się do niej, i chyba tylko sobie samej, więc dla odmiany powiem tak: dziś także kilka razy (z takich przyczyn, że tym bardziej wstyd) ukłuła mnie zazdrość i nie podobam się sobie taka, zazdrość pali i skwierczy, zazdrość dotkliwie boli nawet, zazdrość jest brzydka, ja także jestem brzydka, kiedy mnie dopada, mimo to piosenka Labrintha ładna jakaś, wygląda na to, że rzeczywiście wzruszyłam się, kiedy wsłuchałam się w tekst, bo przecież właśnie to bywa chyba najdotkliwsze, że pewnego dnia odkrywasz, jak bez reszty jesteś zbędny światu i ludziom, przekonujesz się, że cały twój żal, cała małość i te nieliczne wielkości nic nie znaczą w ogólnym rozrachunku, na takim gruncie zazdrość pięknie rozkwita, zazdrość wobec tych, co do których wydaje cię się, że mają inaczej, nawet nie lepiej, tylko właśnie inaczej, zazdrość sprawnie przepala mózg... trzeba uważać

poniedziałek, 18 lipca 2016

"musimy w dalszym ciągu próbować jechać dalej ziemskim wozem zaprzężonym w nieziemskie konie" (H. Böll "Portret grupowy z damą")

"Gdzie na przykład rejestruje się przeżycie duchowego bólu, gdzie fizycznego (...), kto liczy nasze łzy, gdy w nocy po kryjomu nie możemy powstrzymać się od płaczu? Kto w końcu się przejmuje naszym śmiechem i cierpieniem? Do licha, czy wszystkie te problemy ma rozwiązać aut.?"


***********

Znów dość szczęśliwie przeczytałam książkę znakomitą, długo stała na półce, czekając na swoją kolej, rozległość lektury siłą rzeczy czyniła z niej powieść wakacyjną i przyszedł ten czas, i pochłonęła mnie do tego stopnia, że czytając - niby mimochodem - w trzy dni przemieliłam ponad 600 stron drobnym drukiem, a mogłabym tak dalej mielić i tkwić w tym świecie. Po pierwsze genialna narracja, narrator jest kimś między rzetelnym detektywem zabiegającym o obiektywizm a niezwykle subiektywnym uczestnikiem wydarzeń, wychyla się, komentuje, nie skrywa osobistych opinii i sympatii, a zarazem prowadzi szczegółowo dokumentowane wywiady, zbiera papiery, cytuje leksykony, listy, zeznania, z pietyzmem śledzi losy ludzi, wygrzebuje ich historie, sprawdza wiarygodność, a wszystko po to (chyba?), by stworzyć portret kobiety - Leni Gruyten, a tak naprawdę po to (chyba?), by stworzyć gigantyczny panoramiczny wręcz wizerunek niemieckiego społeczeństwa w czasach dla tejże grupy trudnych, czyli w latach 30., 40. i 50. XX wieku. Powieść wiele zawdzięcza tradycjom XIX-wiecznej prozy realistycznej, ale oczywiście twórczo te tradycje rozwija, powstaje zatem tytułowy portret, grupowy portret szczegółowo opisanych postaci, mocnych indywidualności, niezwykłych losów, które często pozostają niedomknięte, portret niejednoznaczny, budzący sympatię i ciekawość, ale nie dający zamknąć się w prostych ramach dobra i zła, a zatem portret bardzo ludzki, prawdziwy i przekonujący, ze świetnie namalowanym niekiedy skomplikowanym tłem historycznym, w którym nie unika się tematów trudnych i pokazuje złożone życie oraz niewyobrażalnie wiele postaw Niemców (i nie tylko) w okresie wojennym, międzywojennym i powojennym. Najmocniejszą stroną  powieści (oprócz tego, że jest zwyczajnie piekielnie wciągająca i ciekawa jako opowieść o ludziach i czasach) jest świetna narracja i wyrazista osobowość narratora (dziennikarz, reporter, filozof, biograf, historyk? nałogowy palacz mówiący o sobie często i konsekwentnie skrótem "aut.", czyli autor, człowiek o w sumie niejasnych do końca intencjach, a zarazem postać budząca wielkie zaufanie, szlachetna i uczciwa, co ciekawe o wszystkich bohaterach wiemy wszystko, co się da, a o narratorze w sumie nic konkretnego, znamy jego osobowość i uczucia, ale nie nazwisko, pochodzenie, wiek, w sumie jest to osoba najbardziej tajemnicza, jest jakby malarzem, który tworzy tytułowy portret, lubi swoich modeli, stara się oddać im sprawiedliwość, ale siebie na portrecie nie umieszcza), wciągający jest sposób, w jaki narrator opowiada, przeżywa, zbiera informacje, odtwarza świat, rozmawia z ludźmi, cytuje, rekonstruuje historie, zachowuje pozory naukowości, ale nie umie wyzwolić się z sugestii i osobistych sympatii, bywa w niezamierzony sposób zabawny, ekscentryczny, nawet śmieszny, bywa przenikliwy jak psycholog, bywa zagubiony, zniechęcony, zawsze jednak odnosi się do ludzi z kulturą i szacunkiem, nawet gdy średnio na nie zasługują, co samego narratora zawsze stawia w oczach czytelnika na wygranej pozycji - świetna budowa narracji i kreacja narratora po prostu. No i jest jeszcze oczywiście główna bohaterka, postać sama w sobie (wbrew pozorom) nieszablonowa i siłą rzeczy centralna, im dłużej o niej się czyta, tym więcej budzi zdumienia i mimowolnego przywiązania, bo to jest zwykła kobieta, a przecież jednocześnie zupełnie niezwykła, totalnie uwikłana, w rodzinę, historię, przypadek, samą siebie... - tak jak wszyscy.
I jeszcze...  pomyślałam sobie niejeden raz, czytając "Portret grupowy z damą", że być może nie ma ludzi zwykłych, są tylko ludzie przez nikogo nieopowiedziani.

Heinrich Böll "Portret grupowy z damą"

niedziela, 17 lipca 2016

poszarzało

Muszę przyznać, że trochę jestem zgnębiona tym, że wszelkie wakacyjne plany szlag trafił z powodu choroby psa, oczywiście nie żałuję, że zostałam i je odłożyłam, pies w pełni zasłużył, by go hołubić i ratować, po prostu miałam inne, bardziej kolorowe nadzieje na ten czas, odwiesiłam je na kołek i... nagle wszystko mi poszarzało. Więcej biegam, więcej czytam, więcej rozmyślam, projektuję dalszy ciąg remontu, chodzę do kina, więc przecież nie żyję w próżni, mimo to jest mi jakoś nie tak, widać nie zawsze musi być perłowo (jak irytująco mawiała mamusia...), w sumie zresztą nie ma na co utyskiwać... raczej. Może to ten deszcz i to, że nie przestaje walić w okna, a może boję się przyszłości i za dużo o tym myślę. Bez sensu, przecież i tak nadejdzie, i nic mnie na nią nie przygotuje, ani nic mnie nie osłoni. Wiadomo. Zatem... nastroje mam z lekka katastroficzne. Nie naprawiło ich nawet pudło lodów ani różowe wino. Zdarza się.

sobota, 16 lipca 2016

co się stało z Noorą Noor?

Basen - pizza - kawa - książka - muzyka - godzina ćwiczeń - film o Miminkach: to moja sekwencja czynności kluczowych na dziś. A w międzyczasie... usiłowałam wyśledzić, co się stało z chyba mało znaną w Polsce somalijską wokalistką soulową, która wydawała płyty w Norwegii - Noorą Noor, ale chyba słaba jestem w internetowych śledztwach, bo nic nie ustaliłam ciekawego, rok temu miała wydać album, a tymczasem cicho sza, nic nie wiadomo, pewnie po prostu rzuciła  w diabły karierę i przedzieranie się przez muzyczny rynek, trochę szkoda jednak, słuchałam sobie dziś jej ostatniej płyty z 2009 roku "Soul deep", która jest po prostu świetna, taka nawet retro w brzmieniu, w najlepszym sensie tego słowa i kojarzy mi się ze ścieżką dźwiękową do bardzo popularnego kiedyś serialu "Ally McBeal" i Vondą Shepard, która grała w nim pianistkę barową (oj, jak to było dawno... lubiłyśmy z dziewczynami ten serial na studiach i potem, się śledziło losy Ally, się płakało, się śmiało i inne takie...).... i... nie wiedzieć jak i kiedy zrobił się z tego dzień oglądania się za siebie, a przecież po trzech dobach deszczu wyszło słońce i pies ma się lepiej, tak trochę, ale lepiej, a przecież wreszcie się wyspałam i kupiłam sobie nową przepiękną sukienkę na lato, której pozwalam się marnować w szafie. Dziwne to lato, dziwne te wakacje, jakiś taki wykolejony, niewylęgający się, niepokojący czas i straszne rzeczy się dzieją na świecie, i myślę o nich, i myślę o kiedyś, i myślę o Noorze Noor.



piątek, 15 lipca 2016

dzień z Tabucchim ("...twierdzi Pereira" A. Tabucchi)

Tabucchiego podziwiam tak bardzo, że sięgam po jego książki z pozbawioną kokieterii obawą, że mnie przerosną intelektualnie, dziś czytałam prawie cały dzień "... twierdzi Pereira", wolno, w ciszy, w skupieniu, zapijając się zieloną herbatą. Jestem pod wrażaniem. Chyba wszystkiego. Po pierwsze jednak techniki narracji, która pożera wszystkie dialogi i monologi, opisy, dygresje, po prostu powieść pisana jest jednym ciągiem z podziałem na akapity i numerowane rozdziały, a jednak całość narracji jest przejrzysta jak szkło, czytelna, precyzyjna, z powracającym ciągle tytułowym refrenem "twierdzi Pereira", który naprawdę realnie i mocno współtworzy gęsty klimat całej powieści - lata 30., Portugalia, narasta terror, przedwojenna gorączka, umacniające się dyktatury (Salazar), wojna domowa w Hiszpanii, dogorywająca republika w Portugalii, młodzi buntownicy skazani na porażkę - i w tym wszystkim dominujący, wszechmocny opis z powracającym "twierdzi Pereira", które stwarza wrażenie, że cała powieść jest protokołem z przesłuchania, a przecież to tylko opowieść o człowieku, który przeżywa zmianę. Rzecz druga, równie genialna - psychologia i budowanie postaci głównej, postaci wydawałoby się nieatrakcyjnej literacko, potencjalnie nudnej (schorowany, otyły dziennikarz, starzejący się, samotny wdowiec, pogrążony we wspomnieniach i zatopiony w swojej pełnej rytualnych nawyków codzienności, mocno osadzony w swoich poglądach, wydawałoby się człowiek bez reszty ukształtowany u schyłku życia), a przecież nie da się ukryć, że wierzy się w tę postać, wierzy się jej, każdemu słowu, przemyśleniu, gestowi, jest to postać bezgranicznie wiarygodna i niezwykła, szlachetna w sposób prosty i pozbawiony nadętego patosu, z której rozterkami duchowymi, osobowościowymi czy moralnymi każdy może się utożsamić, bo mają one taki właśnie uniwersalny walor, niezwykłe jest to, że ta uniwersalność nie narusza jednak specyfiki i indywidualizmu bohatera, mimo wszystko nie jest on kimś tuzinkowym czy zwykłym, przeżywa zmianę, przeżywa wybór, do ostatnich chwil nie wiadomo, jak się do dla niego skończy, co zdecyduje, jaki ruch wykona, a przecież akceptuje się każda możliwość, bo to ujmująca, wzruszająca postać. Kolejna sprawa to erudycyjność tej powieści, intertekstualność, migotanie wiedzą, nazwiskami artystów, kontekstami, z których każdy coś wnosi i znaczy (cecha, za którą cenię także Kunderę): Marinetti, Claudel, Maupassant, Dostojewski, Majakowski, Lorca, Pessoa, Rilke, Bernanos i wielu innych, ich biografie oraz twórczość płynnie wpisują się w losy bohatera i świata, bez efekciarstwa, bez popisywania się, po prostu stanowią uzupełnienie pejzażu. Świetnie napisana i pomyślana książka.

Antonio Tabucchi "...twierdzi Pereira"

czwartek, 14 lipca 2016

"nie ma już dokąd uciec przed czasem" (W. Kuczok "Senność")

Od kilku nocy śpię na podłodze z psem, więc śpię raczej słabo, tak naprawdę to trochę nie śpię, więc nocami czytam, oglądam tysięczne powtórki powtórek w TV, znowu czytam; żeby przypieczętować ironię losu sięgnęłam po "Senność" Kuczoka, rzecz nietypowa - książka powstała na postawie filmowego scenariusza, film był całkiem niezły, tak go przynajmniej wspominam, wydawał mi się bardzo literacki, kameralny i oprócz tego, co widziałam na ekranie brakowało mi fundamentu, tego co daje literatura, wewnętrznego monologu, który dopowiadałby obraz, no i okazuje się, że złota rybka spełniła me życzenie - Kuczok napisał powieść, która jest zwyczajnie lepsza niż film, bo jest pełniejsza, historie są bardziej przekonujące, bohaterowie jakby bardziej żywi, pełnokrwiści. Wiele razy czytając przypominałam sobie sceny z filmu, których wymowa była dla mnie niejasna i mówiłam sobie "Aaa, to o to chodziło...", choć może to też oznaczać, że jestem mało przenikliwymi widzem i tyle. Jednakowoż... myślę, że Kuczok na płaszczyźnie językowego warsztatu i obserwacji obyczajowych jest znakomity, teraz jest pisarzem dobrym, solidnym, inteligentnym, być może brak mu tylko wprawy, pewnej wirtuozerii, precyzji, aby być wybitnym, nie wiem, czegoś mi jednak w tym jego świecie brak, kropki nad każdym "i", nieprzewidywalności, mniej oczywistych metafor, większego balansu miedzy cynizmem, a górnolotnością, kilku drobiazgów, mimo wszystko jest to dobry pisarz, dobra książka. Co do tematyki.... metaforycznie pojęta życiowa senność bywa szkodliwa, jeśli jest permanentnym stanem, strasznie jest przespać swoje życie będąc nie-sobą, czkając na bliżej niedookreślone coś lub odpychając od siebie zbyt przykre prawdy, ale przecież bywa też inaczej, czasami trzeba się wycofać, odetchnąć, senność może okazać się konieczna, potrzebna, gdy odpoczywasz, nabierasz dystansu, przygotowujesz się, nie można codziennie wchodzić na Mont Everest. Tak mi się przynajmniej wydaje.

W. Kuczok "Senność"

środa, 13 lipca 2016

mrocznie, staroświecko, pięknie (BFG: Bardzo Fajny Gigant)


Znowu byłyśmy w kinie. Bajka zrealizowana cudownie, chociaż nie ma tam komercyjnego efekciarstwa, po prostu niesamowicie wykreowany bajkowy świat. Opowieść trochę zbyt mroczna dla małych dzieci, ale dla tych starszych rzecz świetna, urokliwa, wzruszająca, magiczna w Grimmowski i Andersenowski sposób. Jest w tym filmie i w tej bajce w ogóle baśniowość w najlepszym tego słowa znaczeniu -  wszystko jest możliwe, wszystko się może zdarzyć, każda sytuacja ma sens, ma znaczenie dla emocji, dla samej opowieści i jej wymowy. Książka będąca podstawą filmu jest niemłoda (Roald Dahl "Wielkomilud" lub "BFG" zależnie od tłumaczenia powstała w latach 80. XX wieku), dlatego i film w wielu rejonach wydaje się i chyba jest niedzisiejszy, staroświecki, ale jakoś dla mnie jest to rzecz fajna, nawet poczucie humoru jakieś takie ładne dyskretne, wolne od dwuznaczności tak częstych we współczesnych bajkach, historia toczy się swobodnym, spokojnym rytmem, dalekim od dynamiki innych współczesnych bajek, które często ocierają się o kino akcji, mnie się to podobało, ta elegancka powolność, która wcale nie osłabiała mojego skupienia, Mała Mi zresztą też z rozdziawionym dziobem się gapiła. Specyficzny język, którym posługuje się olbrzym - super, genialny wręcz, byłam szczerze zachwycona językową stroną filmu. Dziewczynka w głównej roli - po prostu świetna. Piękne plenery, kostiumy, żadnej cukierkowości, pełnokrwista, wartościowa baśń, nie wiem, czy kultura komercyjna ją doceni, bo nie jest to kino lekkie, proste i łatwe, ja doceniam, bo to piękna opowieść.

**********

W dużej mierze zgadzam się z recenzją A. Pietrasa, zresztą jak zazwyczaj, ale dałabym filmowi więcej gwiazdek, punktów, czy co on tam przyznaje...

wtorek, 12 lipca 2016

bohaterski biały pies ("Szajbus i pingwiny")


Nasz osobisty pies jakby ma się lepiej, choć może sobie to trochę wmawiam? Aby dać mu odrobinę spokoju, bo zagłaskujemy go chyba za bardzo, wybrałyśmy się z Małą Mi do kina, a w kinie też pies, też biały tylko znacznie większy, ale równie prorodzinny co nasz. Film był przyjemny - urocza dziewczynka, jej dziadek, bohaterski pies, zabawne małe pingwinki i ich kruche jajko contra świat interesów i złych intencji, który oczywiście musi przegrać i przecież przegrywa, a jednak  trzyma się kciuki za wyratowanie z opresji psa i jego rodziny, że o pingwinach nie wspomnę. Wartościowe kino rodzinne, technicznie... no ok, czasami takie sobie, fabuła trochę rwana, niektóre wątki poboczne zamknięte jakby niepewną ręką, bardziej wykolejone niż domknięte; obok pięknych plenerów sceny studyjne, w których całe tło robi się nagle nieautentyczne, jakby wycięte skądinąd, niespójne; niezłe aktorstwo (zwłaszcza główne postaci: dziadek, mama, wnuczka); scenariusz raczej prosty, miejscami zabawny i urokliwy; zwierzęta nieprzerobione komputerowo, co wypada fajnie i prawdziwie; spore niekonsekwencje w budowaniu postaci drugiego planu, za to niejednoznaczny, ale ciekawy wizerunek rodziny, niestety nie w pełni wykorzystano emocjonalny i psychologiczny potencjał tego wizerunku w filmie, można to było opowiedzieć pełniej, z drugiej strony groziłoby to zepchnięciem filmu w rejony dramatu obyczajowego, a raczej nie o to chodziło. W sumie "Szajbus i pingwiny" - całkiem ok, kino familijne mimo wszystko solidnie wykonane, niegłupie.

poniedziałek, 11 lipca 2016

ani jednego zdania do przechowania (J. J. Kolski "Dwanaście słów")

Książkę "Dwanaście słów" nabyłam, aby przekonać się, czy Kolski, reżyser z jakby nie patrzeć niezwykłą wyobraźnią, umie pisać. Po lekturze całości mogę powiedzieć bez wahania, że reżyserem jest lepszym niż pisarzem i że książka jest delikatnie mówiąc mocno przeciętna. Sama fabuła... no tak, przyznam, że byłam ciekawa, jak to się skończy, choć nie powiem, żebym przeżyła wielkie zaskoczenie finałem, co do o reszty.... powierzchowna i miejscami efekciarska, ale pozbawiona jakichkolwiek fundamentów psychologia postaci, rozdmuchane, nierealne motywacje oraz dziwaczne bezzasadne metamorfozy, nawet zakładając, że bohaterowie są poprani, w sumie nie wiemy, o co im chodzi, być może chodzi im tylko o to, żeby autor miał o czym pisać. Językowo także powieść nie zabija, napisana poprawnie, kilka schematów stylu (ale co tam, każdy jakieś ma) oraz schematów działań, które widać autorowi wydawały się ciekawe (np. powtarzanie sobie w myślach napisanego już listu - wszyscy bohaterowie to robią: piszą list, a potem czytają go sobie w myślach, idąc gdzieś...); erotyka bezsensownie brutalna, zgrzebnie opisana, zgrzebnie zaprezentowana, nawet kobiety są tu mężczyznami, a dzieci mogą się zakochać w sensie bardzo pomacalnym w dorosłych, co wydaje mi się grubą przesadą; co gorsza nie znalazłam ani jednego zdania, które chciałabym zapisać lub zapamiętać, co jest zwyczajnie przykre, bo czego bym nie czytała, zwykle znajduję choć jedną frazę czy wypowiedź, która uzasadnia i wynagradza czas poświęcony czytaniu, a tutaj... jakoś.... nic, z całej tej książki bije jakaś arogancka niechęć do ludzi, do zwierząt nawet, do życia, do świata, która jest po prostu przykra, a czytelnik ma tej arogancji (i egoizmowi, który się za nią czai) zdaje się współczuć? Jak widać nie przekonała mnie ta powieść chyba niczym, nawet tragedie, nawet nieszczęścia, które przecież jako człowiek mimo wszystko w życiu traktuję bardzo serio, tutaj miały głębię brudnawej kałuży i wydawały się naszkicowane węglem na murze, co nadawało im walor rzeczy banalnej i zwykłej, a zatem nie budzącej emocji ani w ogóle żadnego oddźwięku w czytelniku; drażnił mnie też absurd niektórych wydarzeń, niekonsekwencje i nielogiczności fabuły, które bynajmniej nie miały nic wspólnego z celowym działaniem, mającym jakikolwiek artystyczny wydźwięk (znaczy się: to nie jest realizm magiczny, postmodernistyczna fragmentaryczność ani nic z tych rzeczy); te wydarzenia bez motywacji to taka swego rodzaju służąca niczemu deus ex machina, która nikogo nie ocala, ale służy tylko skleceniu opowieści, żeby punkt dojścia był taki, jak sobie autor wymarzył; no i oczywistości....  no i totalne cliche: ON - dużo starszy, zamknięty w sobie, charyzmatyczny, męski, pod szorstką powierzchownością skrywa wrażliwą duszę małego chłopczyka (bleeee....), ONE - zawsze dużo młodsze, popaprane, zdeprawowane, psychotyczne, bez ładu i składu erotycznie pobudzone, ewidentnie szukające upokorzeń w imię miłości, nie pomne na to, że facet i tak najbardziej kocha zmarłą mamusię (bleee....), do tego.... ONA pokonuje JEGO wrogość i wybacza liczne podłości, a ON odżywa dzięki JEJ miłości... no jak w tanim romansie! z drobnymi i niedrobnymi naleciałościami jakże modnego w ostatnich czasach BDSM...

niedziela, 10 lipca 2016

na przykład choruje pies....

miałyśmy dziś jechać nad morze, wyczekiwałyśmy tego bardzo, wszystko zaplanowane, spakowane, gotowe, pogoda dopisuje, logistyka dopięta, aż tu nagle, 5 minut prze odjazdem okazuję się, że choruje pies i wszystko ulega zawieszeniu, bo to nasz pies, tysiąc razy ważniejszy od wakacji, bo pies chory bardzo, więc jeździ się, ratuje, prześwietla, zalecza, głaszcze i pociesza, a wakacje... kiedy indziej, później, teraz choruje pies

sobota, 9 lipca 2016

za co cenię moje durne koty?

...koty są dwa, jeden głupi bardzo i gamoniowaty, ale przywiązany do rodziny i przymilny, drugi to nieco zdystansowany i wyniosły obżartus, ale w gruncie rzeczy dobroduszne i szlachetne z osobowości bydle, lubię obu chłopaków szczerze i bezrefleksyjnie, bo kiedy świat się wali albo i nie, kiedy jest dobrze i kiedy jest parszywie, w każdej jednej sytuacji, nie bacząc na małość i wielkość ludzi, ujawniającą się w międzyczasie, koty są i wprowadzają atmosferę sennego spokoju, niezachwianej równowagi, jakby były dwoma "lwami" (wykastrowanymi, ale zawsze...), strzegącymi fundamentów codziennego życia, wiem, że to absurdalne, a nawet kiczowate, a  mimo to jest taka część mnie, która rzeczywiście wierzy, że to koty coś mi gwarantują, coś zapewniają, że nie tylko zamieszkują, lecz także egzorcyzmują swoim przywiązaniem mój dom, dzięki nim czuję się bezpieczniej...


piątek, 8 lipca 2016

"Tyle się stało, niech się do końca stanie" (M. Pilot "Pantałyk")

Zabierałam się do tego Pilota całą wieczność, od Nike minęły już lata, a ja nadal jakoś bez przekonania, kilka stron przebiegałam wzrokiem i odkładałam na "później", tym razem zmusiłam się, by czytać dalej i szybko mnie "Pantałyk" pochłonął. Nieoczekiwanie prawie od razu przywykłam do specyficznego języka, swego rodzaju przetworzonej gwary (czasami bardzo intensywniej, czasami prawie nieobecnej), której nie dałoby się jednak osadzić w żadnym konkretnym dialekcie, ale która przenika narrację, dialogi, nie tylko językowo, ale w całej strukturze kojarzenia, postrzegania świata, wartościowania, mechanizmach rozumowania, w skrótach myślowych, świetnie to jest zrobione, bardzo komplementarnie, to coś znacznie więcej niż prosta stylizacja językowa, w efekcie jak już wjedziesz w ten świat, zaczynasz rozumieć w pół słowa i gestu tę kameralną rzeczywistość wsi zamieszkanej przez Dudy i ich powinowatych. Mała społeczność, jej zamknięte ramy, niesamowita galeria ekstremalnie wyrazistych postaci oraz seria historii, które razem tworzą przekonującą całość, do tego ludowe wierzenia bardziej prawdziwe i codzienne niż chrześcijańska religijność, duchy, wiedźmy, ciotki, koźlarz, nieodzowna, ale zwykle dyskretna metafizyka i ludzie, przede wszystkim ludzie, którzy często są przecież szaleni, ale jest to szaleństwo, w którym wszyscy z przekonaniem uczestniczą, które czasami przerazi, ale nikogo nie dziwi, to po prostu magia prowincji, a do tego bezlitosność konsekwencji, która idzie za każdym wyborem i zachowaniem w tym życiu na peryferiach świata. "Pantałyk" to powieść czasami zabawna i przewrotna, czasami niepokojąca i smutna, myślę, że to jest dobra książka, ciekawa i niebanalna, każda opowieść mnie zaskoczyła.

Marian Pilot "Pantałyk"

czwartek, 7 lipca 2016

dlaczego jędze czasami ryczą? ("Zanim się pojawiłeś")

W zasadzie nie miałam ochoty iść na ten film, ale wybór generalnie był skromny, Aśka chciała, no i jakoś poszło, o filmie nie będę pisała Internet jest pewny dziewcząt piejących z zachwytu nad tym melodramatem, dodam tylko, że: nie jest to film zły, nie jest to film wybitny, jest to film przyjemny, zabawny i niezwykle przewidywalny, romans z problemami egzystencjalnymi, tożsamościowymi i moralnymi w tle, przyzwoite aktorstwo, ładna ścieżka dźwiękowa, plenerki sprzyjające miłosnym zapałom, kilka ciekawych postaci drugiego planu, kilka zabawnych scenek, jeden świetny monolog obyczajowy głównej bohaterki, tyle zapamiętam, a jednak w finale, który przewidziałam w całości już po pięciu pierwszych minutach filmu, ryczałam jak bóbr, Aśka była w szoku, tego się po mnie nie spodziewała, ja też tego się po sobie nie spodziewałam, mam sympatie do romansów, ale mam do nich też spory cyniczny dystans, nie ma z czego być dumnym, ale zwykle... no cóż nie ryczę, a to proszę... łzy jak grochy, i być może najbardziej interesujące jest tylko to dlaczego ryczałam, nie dlatego, że ta miłość taka, a nie inna, że wielkie słowa, że przeszkody, że wielkie dramaty,  płakałam z powodu bezradności głównej postaci, płakałam, bo czasami mimo wielkiego wysiłku i wielkich starań, ponosimy klęskę, wobec której jesteśmy bezradni i bezbronni, i nie da się nic zrobić, nic powiedzieć ani naprawić, są bowiem momenty ostateczne i definitywne, od których nie da się uchylić, z którymi nie da się nic zrobić, i jest to jedna z tych rzeczy w życiu, które szczerze mnie przerażają i które mnie dotykają, płakałam z powodu bezradności.

środa, 6 lipca 2016

bohater i malarz - na pomarańczowo


Sekret tego wzoru, wykonanego jarającym pomarańczem o wdzięcznej nazwie Serce Tybetu, zamierzam zabrać ze sobą do grobu, no chyba że Tomasz się wygada, jemu powiedziałam, bo coś mu się należało w zamian za to, że uratował mnie od śmierci głodowej, zabierając mnie wycieńczoną i mało wyjściową do chińczyka na sajgonki i boską kaczkę, Tomek oczywiście trochę się ze mnie śmiał; dzień jako całość - boski, fizyczna praca i gigantyczny, pyszny posiłek, w sumie mogłabym tak więcej i częściej, sufit w łazience też jest już jak nowy, wywietrzniki wymienione, fugi nawet polatałam - tutaj totalny debiut i jak na debiut całkiem dobrze wyszło, nie wiem, czy odważę się pomalować kafelki, ale pewnie się odważę, za jakiś czas...

wtorek, 5 lipca 2016

"Dostrzegam róże, ale czuję już tylko ich kolce." (E.E. Schmitt "Napój miłosny")

Znowu Schmitt, lepszy niż poprzednia książka ("Zazdrośnice" - blee), na szczęście lepszy. "Napój miłosny" to powieść w listach - gatunek, który zawsze lubiłam, więc może to także to, poza tym: historia banalna, ale przecież niebanalna, o przewidywalnym zakończeniu, ale nieprzewidywalnych uwikłaniach, opowieść oczywiście o miłości, ale daleka od cukierkowego ujęcia, gorzkawa i przewrotna. Gdybym czytała tę książkę mając 20 czy nawet 30 lat, uznałabym, że to tylko kreacja, że to nie jest prawda, pewnie nawet wówczas nie chciałabym, aby to mogła być prawda, ale z obecnej perspektywy... no cóż, powiedzmy, że mnie to przekonuje, że tak być może, a może nawet faktycznie tak jest. Napój miłosny istnieje i jest on chyba właśnie taki, ma właśnie taką naturę i treść, jak opisał Schmitt [o niuansach warsztatu pisać mi się nie chce, są wakacje w końcu].



poniedziałek, 4 lipca 2016

niedziela, 3 lipca 2016

plony spacerowe (street art, cz.33)

łaziłam po mieście, było bardzo fajnie i bez celu, jakieś zaułki, stare ulice, po których nikt lub prawie nikt już nie chodzi, podwórka, bramy, stare obdrapane kamienice, coś tam znalazłam, jakieś szablony, jakieś miśki, jakieś zamazane, ale ciekawe twarze, każde miasto mówi, a ja chyba po prostu lubię właśnie ten zielonogórski dyskurs 






sobota, 2 lipca 2016

odrobina komercyjnej rozrywki ("Agent i pół")

więc są wakacje, wysypiam się, jem dobre rzeczy, spaceruję, czytam, słucham muzyki, snuję się, nie spiesząc się nigdzie, wybrałam się nawet do kina w poszukiwaniu nieprzekombinowanej komercyjnej rozrywki, żadnych dramatów, trudnych emocji, psychodramy, akcja i trochę zabawy, muszę przyznać, że dokładnie tyle dostałam od całkiem przyzwoitego filmu "Agent i pół", po drodze zmokłam i także to było przyjemne, wakacje.... uff...

piątek, 1 lipca 2016

długie wieczorne kobiet rozmowy

cały dzień chodziłam po mieście, bez szczególnego celu czy powodu, pod różnymi pretekstami, z których niemalże żaden nie był palącą koniecznością, chodziło raczej o sam fakt chodzenia, bycia w ruchu; kupiłam piękną sukienkę, choć doprawdy nie wiem, kiedy i w jakich okolicznościach będzie okazja, by ją założyć, być może ubiorę ją kiedyś bez okazji i uzasadnień, najprawdopodobniej właśnie tak będzie; a wieczorem siedziałyśmy sobie we trzy, przy niskoprocentowym piwie i przy mnóstwie paluszków, orzeszków, cisteczek, na tarasie, wśród lawendy, nagle zrobiło się lato, nagle stały się wakacje, mówiłyśmy o rzeczach banalnych: praca, nasze zwierzęta, nasze dzieci (tak, w tej właśnie kolejności) i o planach na wakacje, które być może będą wspólne; im robiło się ciemniej, tym więcej było emocji, tym więcej rozstań, tym więcej niepokojów, których źródłem bywają w równym stopniu mężczyźni naszego życia, jak i życie samo w sobie, tak naprawdę rozmawiałyśmy o nas, o tym jakie jesteśmy, czego nam trzeba, czego nam brak i czemu czasami tak trudno być szczęśliwą, czemu czasami w ogóle bywa tak trudno, także o tym, że życie w gruncie rzeczy jest fajne, i o tym że nic nas nie ratuje, nic nas nie chroni, tylko my same, czasami, tylko czasami, to był miły bezcenny wieczór z dziewczynami, dzięki takim wieczorom życie bywa w porządku i wariujemy mniej