środa, 17 czerwca 2015

Panna M. ("Chciałabym nie czuć nic")

Panna M. ma złamane serce, brzmi to może melodramatycznie, ale ona naprawdę ma i nie da się tego inaczej określić, złamane, zgniecione, rozwalone w drobnicę - takie ma, oj nie powinna była go tak często zabierać ze sobą z domu; Panna M. nie wie, co zrobić, żałuje wszystkiego teraz i wiem, wiem to na pewno, że gdyby był wybór, to chciałaby właśnie tak: nie czuć nic, bo M. jest porzucona nagle i bez sensu, a w dodatku nie pierwszy raz, więc tym bardziej wolałaby totalny reset, próżnię, niepamięć; tymczasem straciła grubą skórę, cały swój zwykły blask, łazi po kątach i siąka nosem, czarna rozpacz, beznadzieja, frustracja. Rzecz jest niby zwyczajna, bo porzucenie to towar ogólnodostępny, choć nie jest to oczywiście żadna (czy wręcz gówniania) pociecha, w końcu co niby znaczy powszechność owego zjawiska wobec jednostkowego tu i teraz? nic, nic po prostu. Czy i mnie się to zdarzało? owszem, ale... dawno już nie i przecież to wszystko nie o mnie. I to także nic nie znaczy i nie stanowi dla nikogo pocieszenia.

Panna M. sama sobie stoi na przeszkodzie - o tym dziś myślę - i niepokojąco słabo to wygląda. A ona jest przecież taka... no zwyczajnie bardzo ładna jest! wkurzająco ładna, stylowa, zgrabna - babka z bezwysiłkową klasą i wdziękiem (lekką ręką za samo to mogłabym jej nienawidzić, ale jakoś nie nienawidzę, ciekawostka? pozornie, tak wyszło), jest bystra, jest artystą, ma też co prawda tzw. charakterek, swoje absolutnie irytujące wady i kilka niepodważalnych zalet - jak wszyscy zresztą; np. bywa upierdliwa i zafiksowana, ale też pozostaje wielkoduszna i lojalna, a jednak... sama stoi sobie na przeszkodzie, i oni odchodzą, się ewakuują, zwiewają ino się kurzy, znikają jak kamfora z dnia na dzień, koniec, fiasko, siwy dym. Czemu? Hipoteza: Panna M. ma wysokie wymagania pod każdym względem, a przynajmniej czyni takie wrażenie, wydaje się surowa, właśnie nie rajcownie chłodna, ale surowa, zasuszająca, i zabiera związkowi lekkość, zabiera oddech - może to to? Ma też wielką słabość do popaprańców i niebieskich ptaków wszelkiej maści, co zapewne też jej nie pomaga. W sumie  - nieważne... chodzi tylko o to, czy można naprawić Pannę M.? Po tym wszystkim, co się dotąd stało (a stało się, oj, stało...)? Czy się da? Skleić to, co potłuczone? Podobno połamane kości po zrośnięciu stają się mocniejsze, ale czy faktycznie? ale czy zawsze i czy za każdym razem? Myślę, że mnie to martwi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz