środa, 3 czerwca 2015

Krótka teoria końca ("Już tylko się znamy...")


Wczoraj zrozumiałam coś nowego, organicznie, obserwacyjnie, widząc, pytając, słuchając odpowiedzi, sprawdzając, próbując, czy raczej obserwując (jak zawsze) przestrzenie między słowami. Koniec wcale nie jest wtedy, kiedy się żegnamy, rozdajemy sobie zdjęcia, rzeczy, książki i żale, bo za tym jest jeszcze piekło niewystygłych emocji i wspomnień, a one są żywe. Koniec wcale nie jest wówczas - a tak zawsze sądziłam - gdy następuje totalna obojętność, bo i ona może być wyrafinowana i ona może być tylko politurą, pod która coś żyje, coś jest w ukryciu. Koniec jest wtedy - i wiem to na pewno - kiedy pozostaje tylko życzliwa uprzejmość, sympatyczne zainteresowanie, które nic nie kosztuje i które każdy może okazać każdemu, a więc jest ono pospolite i rzeczywiście zupełnie nic za nim nie stoi, poza tym jest bowiem tylko prawdziwe, przejmujące nic. Przekonaj mnie, że jest inaczej, że to nie tylko życzliwa kurtuazja... A może jest właśnie tak, że już "tylko się znamy", jesteśmy mili, dowcipni, sympatyczni, jesteśmy dla siebie dobrzy, mówimy o pogodzie, mówimy o czymkolwiek, ale w przestrzeni między słowami (tak zawsze dla mnie cennej) nie ma nic, żadnego drugiego dnia, żadnego nawet najpłytszego sentymentu. I to jest koniec, tak go widzę. Sensy dosłowne bez metafor i całej tej magii, która daje choć pozory (nadzieje) na istnienie duszy, to jest koniec, to jest ściana, za którą nie ma nic. Być może stałam przy niej i płakałam w moich wyobrażeniach, być może było tak naprawdę, być może jest to tylko taka fantazja, taka myśl, taki sen, być może to sieć symboli, jakiś dźwięk, jakiś odblask, wspomnienie. "Już tylko się znamy..." to ładna piosenka, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz