Czy gdybym miała gwarancję, że jedząc tylko zupę marchewkową będę wieczna, jadałbym ją rzeczywiście i konsekwentnie w każdym z moich nieprzemijających dni, patrząc jak świat umiera tuż obok? (rysunkowa wyobraźnia: wszystko, co cenię i kocham mija, ginie, rozpada się, a ja nienaruszona/niewzruszona z tą zupą marchewkową, wcinam, przeżuwam, trwam); czy mając niezachwianą pewność, że siedząc w bezruchu w małej czarnej jamie nigdy nie zaznam żadnej krzywdy, tkwiłabym w niej na płytkim oddechu poprzez masę idiotycznie identycznych dni? (coś jakby golum, mały, pokurczony skrawek człowieka, którym mogłabym się stać, żyjąc naprawdę); być może to szczęście, że nie ma takich wyborów, marchew nie zapewnia nieśmiertelności, a z każdej jamy świat wygrzebie człowieka, jeśli zechce go kopnąć; pomimo tego chciałbym wierzyć, że wybrałabym krótkie przeżywanie niż bezpieczną wegetację, nawet jeśli to kruszy, rozkrusza, narusza;
Niedawno solidnie potłuczona (z powodu własnej lekkomyślności zresztą), znalazłam - idąc i przetrawiając wydarzenia z ostatnich dni - pęknięty portret ma murze (gdzieś między garażami koło szkolnego boiska na Szafrana) i myślę, że na pewno bardziej dla mnie znaczy ten portret teraz niż kiedy był nowy czy nienaruszony; stałam i gapiłam się; więc chyba jest tak, że z chłodną obojętnością doceniam wszelką perfekcję, ale to pęknięcia na rzeczach i ludziach są tym, co mnie ogniskuje, czasami jesteśmy przecież przede wszystkim i bardziej niż czymkolwiek innym sumą naszych pęknięć i zadrapań, patrzę i widzę dokładnie to, dokładnie tak i to mi się podoba, bywa, że tylko to; rysy, zadrapania, ślady po szwach - dowody, że żyjesz, że próbowałeś...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz