poniedziałek, 9 czerwca 2014

street art - dla zaczadzonych nicością


Szłam dziś długą parkową alejką i było po prostu przyjemnie, przede mną taka właśnie "w nicość śniąca się droga", jakby końca nie było i uwierzyłam, że go nie ma, wiedząc jednocześnie, że rzeczywistość w takich chwilach przewrotnie/litościwie mnie okłamuje, bo koniec jest, zawsze, gdzieś, jakiś; tymczasem włóczę się po mieście jak za(o)błąkany pies, kolekcjonując moje ulubione uliczne malowidła, za dużo myślę siłą rzeczy; potem jednak stoję, gapię się, głupio i długo gapię się na ścianę w sposób, w jaki absolutnie nigdy nie gapię się na ludzi i zakrada mi się pod skórę znowu ta sama uporczywa uroda życia, desperackie zawzięte piękno włazi mi przez oczy, o(za)czadza mózg jak dym i na ten moment wszelka groźba dowolnie koszmarnego lub tylko żałosnego końca nie ma znaczenia, nagle nie wierzę w nicość, zapominam o niej, nie tylko jej nie ufam, ale unicestwiam ją, zabijam umieranie, mimochodem umierając przecież (pamiętam, pamiętam...) i jest świetnie, zwijam się z ekscytacji. Istnieje możliwość, że rozbabrane estetyczne przewrażliwienie, które przywlokło mnie do tej ściany ratuje mi czasami życie, być może prawie co dnia.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz