piątek, 13 czerwca 2014

dialogi z lustrem

Kiedy byłam dzieckiem często dręczyło mnie bolesne i przerażające poczucie nietożsamości, wrażenie, że odklejam się od samej siebie, że ja to nie ja, jakbym wyskakiwała ze skóry i się gubiła po drodze, beznadziejnie, bezpowrotnie, paskudnie, patrzyłam na siebie z boku i dręczyła mnie nieprzyjemna obcość. Wspominam to jako nieustające zmagania, które nie mogły skończyć się zwycięstwem, a jedynie przetrwaniem. Nigdy nikomu o tym nie powiedziałam. A później wyrosłam z tego. Może nie było wyjścia? oszaleć lub wyrosnąć? i nie doświadczam już tego rozdarcia. Mimo to, patrząc w lustro, nadal czuję, że jest w tym coś więcej (oczywiście biorę też pod uwagę, że jestem kompletną wariatką). Dziewczyna, która czasami patrzy na mnie jest mną i jest kimś osobnym zarazem. I być może ta chwila, ten jej wzrok w ułamku czasu, gdy "łapię" i wytrzymuję to zawsze równie ciężkie co wspierające moje/nie moje spojrzenie, to jedyny moment, kiedy ktoś rzeczywiście na mnie patrzy, widząc mnie; zerka na mnie mój wewnętrzny cień,  moje schowane ja, to samo, które kiedyś chciało ze mnie wyleźć, a teraz już się osadziło i zostało, mój rewers czy może potencjalna siostra schizofrenia, po prostu ktoś. Nie rozpoznaję siebie na zdjęciach, na których nie patrzę prosto w kadr, zupełnie jakby wszystkim, co znam, wszystkim, poprzez co siebie poznaję było to cudzo-moje czujne spojrzenie, bez niego jestem zagubiona, bez niego jestem tylko strzępem, który ktoś kiedyś gdzieś sfotografował.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz