piątek, 10 lipca 2015

wakacyjne upiory (Trzęsacz)

szłam z wiatrem i pod wiatr, żeby zobaczyć resztki gotyckiego kościoła, XIII wiek, ostatnia ściana (ostatnie chwile, ostatnie szanse), musi przegrać z morzem i czasem, ale póki co jest, ratują tę ostatnią ścianę, jak się da, są ludzie, jest turystyczna atrakcja, która chyba dla części przybyszy okazuje się rozczarowaniem, parę cegieł, trzy okna, kawałki łuków, trochę takie nic, resztki resztek, zatem  stoję tam i widzę tylko to: obojętnie pomijane histerycznie tragiczne piękno, a tuż obok martwe drzewo, w jego pustym wnętrzu dzieciaki robią sobie zdjęcia, a ja myślę: upiorne, bo to drzewo jakieś takie drapieżnie nagie i w niebo wymierzone, jakby żal, skamieniały martwy żal, więc te dzieci w środku... upiorne... może dlatego choć wakacje, choć wszystko w porządku nagle ta cała rozpaczliwość, mijanie, nieuchronność oblepiły mnie i obdarły szybko ze skóry i odporności, pomyślałam, że tak to jest, dokładnie tak, nasze losy, życia zawsze kończą się tragicznie, umieramy sobie w samotności, która nie ma końców i brzegów, czasem jeszcze cierpienie, czasem wstyd, żal, choroba, upokorzenie, ciągle mimo to odchodząc bez happy endu mniej lub bardziej pozostajemy niedostrzegani przez tętniące tuż obok życie, takie naturalnie oczywiste, mające swoje prawa zaraz obok naszych definitywnych końców, nie można się od tego uchylić? nie można, wiadomo, bardzo to schopenhauerowskie chyba, a mimo to godzę się prawie bezboleśnie, rozumiem, wiem, że tak być musi, przewrotna sprawiedliwość, przecież każdy ginie, nie każdy przedtem naprawdę żyje


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz