poniedziałek, 27 lipca 2015

Marsha i ja raz jeszcze ("Woda różana i chleb na sodzie")

Znowu (tak jak rok temu mniej więcej o tej porze) czytam Mehran, powoli, wakacyjnie i leniwie, z wygrawerowaną podskórnie świadomością, że to jej ostatnia książka i więcej nie będzie, dlatego dozuję oszczędnie, wtapiam się powoli; niby mam świadomość, że nie jest to powieść wybitna, ale wystarcza mi zupełnie, że jest wybitnie przyjemna, lekka, dowcipna, ale nie prymitywna, no i pełna wdzięku. Czytam kilka stron i trawię je jakiś czas, dopowiadając sobie: No tak, tak to rzeczywiście jest (czy tylko powinno być?) tak, być może gdzieś, jakoś, tak się myśli, tak się żyje, tak się czuje świat, tak się jest myślanym, przeżywanym, wyczuwanym przez ludzi, tego bym chciała. I trochę to bywa przekobiecone, trochę widealizowane, ale niezwykle miło mi się w tej rzeczywistości bywa. Jak widać, mam po prostu słabość do Mehran, w trudny do dookreślenia sposób zgadzam się z nią, ale to nie tak, że myślimy tak samo, bo wcale nie (sporo rzeczy mnie zwyczajnie drażni, np. w konstrukcji postaci, myślę sobie: przesada, gruuuuba przesada, odkładam, ale i tak wracam i czytam dalej); raczej patrzymy (czy patrzyłyśmy? - bo jej nie ma, a ja ciągle jestem?) tymi samymi oczyma, w tym samym kierunku. Poza tym bawi mnie Mehran, bawi mnie ten typ babskości. Imponuje mi też kulinarna alchemia, choć ja sama kucharką jestem przecież żadną. Czy to ma sens? Takie wyjaśnienie? W każdym razie: wakacje, ja i Mehran - raz jeszcze. Bałtyk w tle sobie szumi i bardzo pasuje, bardzo.

Marsha Mehran "Woda różana i chleb na sodzie"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz