czwartek, 29 października 2015

sezon na więdnące kwiaty

Listopad zaczął się dziś, szedł tutaj już od kilku dni i jest, i to był zły dzień, parował negatywnym powietrzem od rana, i to nie to, że mgła, ale jakby inna gęstość powietrza (czy gdybym mówiła głośno takie głupoty, to ktokolwiek by mi uwierzył, że tak to widzę, że takie mam od rana poczucie? chyba tylko Aśka); nagle wszyscy stracili energię do życia.... skończył się im tlen, jakoś tak - i Ł. postanowił nie walczyć o prawa swojego syna, które jeszcze wczoraj wydawały mu się tak ważne, dziś położył uszy po sobie, i zwyczajnie wycofał się rakiem, a mi było przykro, że tak; Pani S. nie wychodzi z domu i czuje się winna, że nie potrafi, że nie umie... nie jestem pewna, czy ją przekonałam, że to nic takiego, że tak czasami jest, że to się zdarza, że ma dać sobie czas, przylepiło się do mnie jej poczucie winy, jej żal; wieczorem M. pisała, bo ktoś zrobił jej krzywdę, a ja mogłam jej tylko obiecać, że jutro coś wymyślę, jutro wszystko naprawię; nawet Mała Mi, optymista mojego własnego chowu ma energię na poziomie ameby, więc.... z powodu tego wszystkiego i innych drobnych rzeczy pomniejszych siedziałam dziś i płakałam jak bóbr, witamy w listopadzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz