sobota, 17 października 2015

artecoaching, czyli... plastyka w plenerze


Byłam na kursie - intuicyjne malowanie, coaching, takie tam... uruchomiłam całe moje spektakularne beztalencie, by dobrze się bawić, by się oderwać od tu i teraz,  i nagle wszyscy zauważyli, że namalowałam siebie, wrastam ogniem w ziemię, płonę.... czy faktycznie? być może, tak mogło być, to mogło mi chodzić po głowie i chyba chodziło, ale czy to ważne? (-"Czemu stoisz tyłem?"; nie wiem; - "Co trzymasz w ręce? Balony?" nie wiem; - Czy to są fajerwerki? nie wiem); no i mówiono mi, że wszystko jest osobne, co sama zresztą zauważyłam, zerkając na spójne kompozycje innych "malarzy" - nic dziwnego, ostatecznie jestem bytem mocno... no właśnie... osobnym, dzielę świat na części i oddzielam od nich siebie; poza tym wszystkim jednak malowałam palcami i choć zmarzłam, i jestem chora, to było to niezwykle przyjemne, lubię dotykać płótna, mieszać farby, czuć ich fakturę i lepkość, to wiem na pewno. Tysiąc dotyków, ugłaskań, muśnięć na jednym obrazku i tylko o to chodzi, to obrazek o dotykaniu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz