niedziela, 23 sierpnia 2015

o tym jak chorując, wspominam wiedźmę z Roermont

Chora jestem, ewidentnie organizm mi odrzuca powrót do pracy i koniec wakacji, całe to wejście  do spinającej codzienności, czuję się obleśnie, kości, mięśnie, żołądek, gorączka, dreszcze jakieś, spać się nie da, leżeć niewygodnie, wyjść nie mam siły, jeść nie mogę, ogólne bleee po wielokroć, więc gniję w domu, sobie choruję. Zalepiam tę łamiącą mnie w kościach próżnię wspomnieniami z wakacji... utrwalaniem ich. Niech ten fizycznie nieznośny dzień ma jakiś sens mimo wszystko.
Więc... był taki dzień, że przejechaliśmy rowerami ponad 60 km, żeby odwiedzić Roermont, śliczne, malutkie Roermont, a tam jest wiedźma Hiacynta, postać warta zapamiętania, prawdziwie dwuznaczna: piękna dziewczyna i zgrzybiała starucha zarazem, ciekawa wizja kobiety rozdwojonej w sobie, zamkniętej w jednoczesności. Podoba mi się.
Spojrzałam w lustro, na czole wyżyna mi się pierwsza zmarszczka gniewu i być może tak ma być, bo gniewam się przecież czasami.









I kilka innych rzeczy ładnych, bo śliczne to Roermont rzeczywiście... (drugi raz oglądane i nadal zachwyca). Jak patrzę na te piękne domy, to ulegam złudzeniu, że tam muszą mieszkać ludzie, których życie jest równie piękne, jak ich domostwa i że jest to też zapewne życie szczęśliwe, a przecież niekoniecznie, oczywiście niekoniecznie. Bardzo łatwo jest jednak tak myśleć i łatwo jest w to uwierzyć.  I zazdrościć.









 





 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz