sobota, 24 stycznia 2015

jestem Clarissą

M. Cunningham "Godziny"

Styczeń spędzam w towarzystwie Llosy, ale też z inspiracji Raya, którego blogowe wpisy z różnych przyczyn przypominają mi powieści Cunninghama, sięgnęłam po "Godziny", nie pierwszy raz stwierdzając, że to jest coś. Coś fajnego. Coś aktualnego w każdym miejscu i czasie. Oczywiście lubię też i doceniam tę obsesyjną narrację, pełną detali, szczegółów, usidlającą momenty, przebłyski na pół świadomych refleksji, które są, ale których przecież się nie zauważa, których się nie odnotowuje, zwykle. Czytam więc i przez większość czasu jestem Clarissą, zdecydowanie, chyba nawet im jestem starsza, tym mocniej w tę Clarissę wrastam. A jednak jestem też chwilami Laurą i to mi się nie podoba, rozumiem dokąd ucieka, rozumiem, dlaczego, wiem, co jej przeszkadza, dzielę to pragnienie osobności czy wręcz pustelnictwa. Być może to trochę płytkie, w tak prosty sposób dążyć do zbliżenia osobowościowego z bohaterkami powieści, z każdej historii robić na swój użytek opowieść o sobie, ale dzieje się to mimowolnie i daje mi wiele przyjemności; a przecież prawie zawsze, kiedy czytam zachowuję pozycję obserwatora, przy Cunninghamie jednak zwyczajnie tak się nie da, wszystko jest dotykalne, wszystko jest osobiste, przynajmniej, kiedy ja go czytam.

"Czas, żeby ten dzień się skończył"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz