czwartek, 5 marca 2015

Birdman - no, no, no....


Iñárritu powinien był dostać Nobla, a nie tylko Oscara tak generalnie, bo to w ogóle jest niesamowity reżyser. "Amores perros" było trudne, ale dobre jak dno piekła, a "21 gram" to film, pod którego wpływem jestem w surmie nadal. To są filmy inne niż inne. No i teraz "Birdman", czarna komedia, chyba najbardziej amerykański (w sensie wrośnięty w amerykańskie realia obyczajowe, wynikające z dominacji kultury komercyjnej i masowej) z jego filmów, nie wiem, czy to dobrze, odniosłam jednak wrażenie, że momentami jest to wręcz bezlitośnie prawdziwie. Generalnie mam w sobie swego rodzaju "wow..." i sporo skojarzeń. Przypomniałam sobie np. że przecież Keaton był pierwszym Batmanem i grał go w dwóch częściach filmu, pięknie mi się to komponuje z fabułą "Birdmana" - to raz. Dwa: realizm magiczny najlepszego sortu, taki, że Marquez mógłby to wymyślić. Rzeczy kolejne: świetny scenariusz, oniryzm i nieoczywistości płynnie wbite w realia, cudaczna schizofrenia, w którą chcę się wierzyć, jak w jakąś magię, niesamowite zdjęcia i montaż, drugi plan - epicki (Edward Norton, Emma Stone zwłaszcza), ale najlepsze jest to, że nadal nie wiem, co myśleć o tym filmie. Nie wiem nawet, czy rzeczywiście mi się podoba, bo mówił on tak wiele rzeczy i mówił je jednocześnie, że mi zamigotał słowami, sensami, scenami i póki co tak mi nadal migocze i nic nie wiem. Tzn. jestem pod wrażeniem, ale... no nic nie wiem... film inny niż inne - to na pewno.



****


- W realnym świecie tysiące ludzi walczy o to, aby zaistnieć. (...) A ty ich olewasz. To ty nie istniejesz (...), srasz po nogach ze strachu, że jesteś nikim. I masz rację. Jesteś. I to jest nieważne. Ty jesteś nieważny. Pogódź się z tym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz