piątek, 8 sierpnia 2014

Włóczykij nieprzewodnikowo wspomina Roermont

Lubię stan bycia i przebywania w nieznanym mieście, chwilowość, odkrywanie, cały ten klimat pozostawiania obcym gdzieś indziej. Jednorazowość niektórych momentów i spojrzeń. Ludzie, których pewnie nie spotkam już nigdy, a jeśli spotkam, to nie rozpoznam. Wszystko to po prostu mnie ekscytuje. Z perspektywy mijających dni stwierdzam komisyjnie, że Roermont odcisnęło się na mnie. Pamiętam. I odkrywam to dopiero mocno post factum. I chyba nie wiem dlaczego. Bo miasteczko, bo małe, bo rzeczywiście urokliwie było, choć przecież to tylko kilka chwil, przejazdem? Bo najładniejsze jest w nim to, czego nie ma w żadnym przewodniku i co nie miałoby szansy w nim wylądować, bo zbyt błahe? Możliwe. Zatem: okienka, domki, figurki, kwiaty, fragmenty, strzępy, cały ten niedookreślony urok holenderskich kamienic z drobnej cegły, małych okienek o finezyjnych kształtach i znikomej utylitarności, balkoników i ich zdobień, diabeł zapamiętania, który tkwi w detalach. Teraz wydaje mi się, że muszę tam wrócić na dłużej, przełazić gruntowniej, bo jest własnie tak, że podobało mi się tam i chcę wrócić, co przecież rzadko mi się zdarza, bo słaba jestem w  powrotach, nawet po własnych śladach.























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz