niedziela, 16 lipca 2017

między snem a jawą - być może zwariowałam już zupełnie...

opiszę coś... nie wiem, chyba całkiem już zbzikowałam, ale zdarzyło mi się coś przedziwnego i jeśli nikt mi nie uwierzy, trudno, ja sama sobie nie dowierzam, a przecież tak było... dziś w nocy śniło mi się tak: jedziemy na rowerach, jest jasno, lato, jest ładnie, zboża pachą słońcem, chmury, wiatr, przede mną jasnowłosy, szczupły chłopak w niebieskim stroju, oczywiście K., wiem, że to on, nagle widzę, jak na skrzyżowaniu uderza w niego czarny samochód, nie znam się na markach, ale to ładny, nowoczesny samochód, widzę go wyraźnie, jasne wnętrze, kształt i strukturę świateł, czarny lakier, za kierownicą mężczyzna, auto pojawia się nagle na wiejskim skrzyżowaniu, uderza w chłopaka, wyrzuca go na pobocze, a ja widzę to, samo uderzenie w bok roweru, rzucam mój rower, biegnę do niego, unoszę go za ramiona, unoszę lekko i widzę jak z jego ust płynie krew, jak krztusi się swoją krwią, ale patrzy na mnie, ma coraz szersze źrenice, coraz bardziej przerażone spojrzenie, jak człowiek, który w jednej chwili czuje i rozpoznaje nieuchronność tego, co mu się przytrafiło, smuga krwi płynie mu z ust po jasnej skórze, a ja czuję totalną i straszną głuchą rozpacz i bezradność, bo nie mogę tego naprawić, nie umiem, jest za późno i przepala mnie żal wielki jak wszechświat, i nie zgadzam się na to, wszystko we mnie się nie zgadza, i jest to pełna definitywnej wściekłości niezgoda, bo tak być nie może, tak nie będzie.... i niby to tylko sen, ale te emocje są takie prawdziwe, takie realne, że mnie to bardzo zabolało zupełnie i prawidziwie.. obudziłam się zdenerwowana i w jednej chwili zapomniałam o tym śnie, został mi tylko niejasny niepokój, napięcie, którego nie umiałam umiejscowić i z którego nie do końca potrafiłam się otrzepać; tymczasem dzień mijał, mieliśmy jechać na wycieczkę do Paczkowa jeszcze raz, ale ktoś tam czegoś nie mógł, jakiś grill, inne plany, no i wyszło na to, że jednak rowery i że w góry, wycieczka, ubieranie, pakowanie, dobry klimat, wychodzimy i dopiero jak dostałam rower, jak pojawił się jasnowłosy chłopak w niebieskim stroju, jak K. wskoczył na swój rower, ruszył, ja za nim, wtedy powrócił do mnie sen, który był tej nocy, szybki slajd, szybka powtórka w myślach, fala uczuć, które wydały mi się tak realistyczne i dotkliwe, przypomniałam go sobie, mimo to myślę "głupia jestem, nic się nie stanie, to tylko sen", ale i tak, jakoś wszystko mnie mrowi, jadę za nim, staram się otrzepać, ale... no cholera na pół świadomie wypatruję tego samochodu, bo go za dobrze pamiętam, mijamy pierwsze skrzyżowanie (durna jesteś), nic, fajnie jest, słońce, lato, pięknie...., mijamy drugie (jesteś walnięta kobieto), nic się nie dzieje, ale przecież jakoś coś mnie uwiera, więc bez sensu i bez powodu, wyprzedzam chłopaka, przecież jak ja będę z przodu, to wszystko będzie inaczej, nie zobaczę nic złego, bo on jest za mną, a ja przed nim, i w ogóle nic się nie stanie, irracjonalny, nieszkodliwy gest, dla uspokojenia własnych głupawic, jedziemy, znowu skrzyżowanie, niby puste, wjeżdżam, jakieś jasne auto z prawej, za nami nic, lekko się oglądam, słyszę jak K. woła "uważaj" i kątem oka widzę z lewej samochód, czarny, jasne wnętrze, za kierownicą mężczyzna, znam to auto, już je widziałam, śniłam o nim i jest identyczne, nie trochę podobne, jest cholera identyczne, to to samo auto, kolor, krój świateł, to samo, wszystko tak samo, nawet strona, od której nadjechało, ale to ja jadę pod koła tego samochodu i to nie jest sen, samochód jakby znikąd, ale nie jestem zaskoczona, spodziewałam się go, byłam ostrożniejsza, mimo całej kuriozalności tej sytuacji, spodziewałam się go, więc się nie boję, cieszę się nawet jakoś dziwnie, że to ja jadę pierwsza, bo nic mnie nie zaskakuje, bo mnie przecież nic nie grozi, to nie miałam być ja, przyhamowałam, lekko odbiłam w lewo, samochód przemknął przed moim przednim kołem o jakieś pół metra, pojechał, nie zatrzymał się, więc jedziemy dalej, trwa wycieczka... miałam maleńki skok adrenaliny, ale kiedy było po wszystkim poczułam głównie wielką ulgę, zniknęło to całe koszmarne podskórne napięcie, które chodziło za mną od rana, z którym się obudziłam, wszystko znowu było ok, rzeczywistość wróciła w dobre ramy, za mną jechał jasnowłosy chłopak w niebieskim stroju, był zaniepokojony, trochę się wystraszył, ale już za chwilę znowu się uśmiechał [w "Królowej Margot" jest taka scena w finale, ona ucieka w karecie, ma w dłoniach głowę mężczyzny, ściętą chwilę przedtem i mówi "To wszystko nieważne, byle tylko on się uśmiechał", no własnie, i tak jest trochę, wszystko inne nieważne], to była bardzo fajna wycieczka, miły, piękny czas i być może to  było  nic, być może to tylko jakaś gra mojej wyobraźni, być może gdybym nie wyprzedziła go, nic by się nie wydarzyło, wiem to wszystko, ale... pewna głupowata, irracjonalna część mnie mówi mi, że coś jednak mogło się wydarzyć, że może wyminęłam wersję rzeczywistości, w której wszystko byłoby źle, strasznie, której kalkę widziałam we śnie i w której czułam tę straszliwą rozpacz i niezgodę -  a teraz proszę zadzwonić po lekarza psychiatrę, niech mi przepisze coś dobrego, bo chyba mi się rozsądek zgubił czy coś generalnie mi nie styka...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz