sobota, 21 października 2017

pokonywanie dystansu

niespiesznym krokiem i z pewną niechęcią pobiegłam dziś do lasu, na wzgórzach warunki survivalowe, po ostatnim orkanie na trasie kupa gałęzi, na nich jeszcze liście, często nie wiadomo, po czym się biegnie, na co się stanie, pobiegłam jednak z założeniem, że może bez pośpiechu, ale będę biegła długo i tak było... skacząc i potykając się biegałam po lesie ponad dwie godziny, GPS co chwilę mnie gubił, ale z tego, co wychwycił było tego ponad 21 kilometrów, z jednej strony byłam zadowolona, że jakoś się tyle pobiegło, a z drugiej rzeczywiście mnie to zmęczyło, o to mi zresztą chodziło, o stan lekkiego skatowania, na 5. kilometrze przepięknie się wywaliłam i to w miejscu, gdzie kiedyś już wywinęłam orła, więc widać jest to rejon przeklęty... potłukłam się jak dawno nie, ale że nie lała się krew, a kości wydawały się całe, to biegłam dalej, teraz dopiero czuję, że się ostro poobijałam, ale tylko poobijałam, kilka zadrapań, kilka siniaków, naciągnięty bark, na który upadłam,  generalnie wyliżę się; w tym samym czasie moi ulubieni górscy kolarze zasuwali w wyścigu zwanym Pośledni Kilometr, po górach, więc też nielekko i też się podobno trochę zszargali, dostałam z tego wyścigu sporo zdjęć (w tym... drewnianych rowerów...) i nawet jeden film, w sumie teraz myślę, że może trzeba było jechać i kibicować? ostatecznie to już absolutny koniec złotej jesieni, lada dzień zrobi się plucha i paskudność spłynie po świecie, a w czeskich górach okolice po prostu zachwycające; niemniej nie byłam tam, widziałam sporo, ale nie dotarłam i być może tak miało być, że pokonywaliśmy nasze dystanse osobno, żeby potem snuć wspólnie opowieści o tym, co nam się przytrafiło, może to własnie jest konieczne i fajne, w jakimś stopniu tak myślę, trochę w to wierzę


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz