środa, 18 października 2017

czas, o którym marzyłyśmy ("Pierwszy śnieg")

Przez wiele lat, w ciągu których Marta i ja wychowywałyśmy nasze córki często marzyłyśmy o momencie, w którym będą dość duże, by zostawały same, umawiałyśmy się, że wówczas my  zaczniemy chodzić do kina, do teatru, gdziekolwiek tylko we dwie, ten czas powoli nadciąga, nagle okazuje się jednak, że często jesteśmy zbyt zmęczone innymi sprawami, aby z tegoż czasu korzystać, ale czasami się udaje, czasami korzystamy i dziś byłyśmy w kinie, dwie kobiety w wieku okołobalzakowskim bez córek, bo te już jakby chcą nas mniej... a film... niezły, Fassbender boski, dla niego warto było iść, ładne plenery, intryga zawikłana, bo wielopoziomowa, ale jakoś głupio prowadzona, znowu reżyser, który uznał, że robi film dla idiotów i ciągle odbiorcy podpowiada psując klimat i napięcie, fabuła ma ślepe zaułki, które nie zostały dokończone, muzyka nie porywa, za to zdjęcia i owszem, sceny morderstw drastyczne, ale nie pozbawione sensu, nie jest to bezrozumne epatowanie przemocą, na drugim planie Val Kilmer, mało piękny, bardzo stary, zmęczony i zniszczony, przefatalnie zdubbingowany, oprócz niego świetna Charlotte Gainsbourg, do której mam słabość od czasów jej kostiumowej roli w "Dziwnych losach Jane Eyre" i uważam, że jest cudowną i niedoceniona aktorką, w sumie... film poprawny, ale przeciętny, nie ma w nim tego, co najważniejsze w kinie psychologicznym i thrillerze, czyli napięcia emocjonalnego, finał wypada płytko i jakby nie wiadomo skąd się bierze, gdzieś w scenariuszu i prowadzeniu opowieści jest skucha, mimo wszystko... fajnie było iść z koleżanką, bez dzieci... taka nowa i nowo odkrywana wolność

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz