Prawie wieczność na ławce z
odłażącą zielonkawą farbą, spod której wyzierał blady róż i jeszcze coś
brązowego, i jeszcze jakiś intensywnie…. brudny żółty? ile razy malowano tę
ledwie trzymającą się na przerdzewiałych nitach kupę desek? Czy drewno pod
spodem było nie dość dobre, by pozostać na widoku? Czego mu brakowało? I co z
niego zostało, czy pod warstwami farby jest jeszcze coś, co kiedyś było jakimś życiem, pachnącym może nawet żywicą, a w każdym razie
drewnem, więc ładnie, bo uwielbiam zapach drewna. Zdejmowałam dziś z obsesyjnym
skupieniem zdesperowanymi palcami kolejne płachty farby. Zapętliłam się na tym. Zatem desperacja, dokładnie tak. Dokopię się! Skrob,
skrob, zielone płachty, skrob, skrob, różowe, skrob, skrob, brązowe wióry,
skrob, skrob – żółć tak brudna, że odrażająca, jak liszaje na ciele….. Więc
ostatecznie jestem wandalem i mam osobowościowy kryzys – rzecz oczywista.
Poraniłam sobie palce. Drzazgi, odłamki, zadrapania. Tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz