wtorek, 15 kwietnia 2014

Prawie wieczność na ławce z odłażącą zielonkawą farbą, spod której wyzierał blady róż i jeszcze coś brązowego, i jeszcze jakiś intensywnie…. brudny żółty? ile razy malowano tę ledwie trzymającą się na przerdzewiałych nitach kupę desek? Czy drewno pod spodem było nie dość dobre, by pozostać na widoku? Czego mu brakowało? I co z niego zostało, czy pod warstwami farby jest jeszcze coś, co kiedyś było jakimś życiem, pachnącym może nawet żywicą, a w każdym razie drewnem, więc ładnie, bo uwielbiam zapach drewna. Zdejmowałam dziś z obsesyjnym skupieniem zdesperowanymi palcami kolejne płachty farby. Zapętliłam się na tym. Zatem desperacja, dokładnie tak. Dokopię się! Skrob, skrob, zielone płachty, skrob, skrob, różowe, skrob, skrob, brązowe wióry, skrob, skrob – żółć tak brudna, że odrażająca, jak liszaje na ciele….. Więc ostatecznie jestem wandalem i mam osobowościowy kryzys – rzecz oczywista. Poraniłam sobie palce. Drzazgi, odłamki, zadrapania. Tyle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz