niedziela, 14 maja 2017

własnonożnie wystana "Ach Odessa - Mama" w TL

Były dni teatru, były tanie bilety, jak tu nie stać? zatem stałam w kolejce jak za PRL, z pewnym sentymentem nawet, ludzie gadali, ja nasłuchiwałam, czas zahamował i ruszył mi mocno wstecz, na krótki moment znowu była malutka i stałam z babcią w jakiejś niekończącej się kolejce, na mgnienie wróciło odległe kiedyś, kalka z kalki, mglistego wspomnienia;
po dwóch godzinach kupiłam bilety dla mnie i dla Aśki, wieczorem spędziłyśmy trzy godziny w teatrze, a teraz w gruncie rzeczy nawet nie wiem, czy to był dobry spektakl, miejscami chyba był, były "momenty" teatralnej magii, wizualne metafory (ostatnia scena, pociąg...), do tego kilku dobrych aktorów i kilku takich, którzy ewidentnie nie czuli się dobrze w swoich rolach, parę scen pokazanych zbyt wprost, jakby widz nie miał wyobraźni, jakby od razu to założono, cała opowieść o charyzmatycznym bandycie nie wiem czemu skojarzyła mi się z filmem "Hallo, Szpicbródka" i to nie tylko dlatego, że to i to był musical, ale dlatego, że to był jakiś taki dobry bandyta, było kilka ładnych piosenek, i kilka... mocno przeciętnych, do tego nadspodziewanie mi bliska elektryczność kulturowa przedwojennej Odessy, jakby odezwała się we mnie każda nitka mojej kresowej i środkowoeuropejskiej krwi... podobał mi się chyba klimat, drażniły niedostatki reżyserii, scenografii i sprzęgające mikrofony, niepotrzebne wydawały się też dłużyzny (sceny nie wnoszące nic), można by z tego wykroić dynamiczniejszą fabułę, która nie utraciłaby kolorytu, ale trwała powiedzmy nie trzy godziny, a półtorej, no może dwie... w sumie była to sztuka nierówna, mimo wszystko warto było zobaczyć i pogadać z Aśką, wiadomo.. wieczór inny niż inne


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz