(Irsai Oliver to taki... napój jest) a w kwestii czwartku..., w sumie mijał sobie jakoś, towarzyszyła mu mglista wizja piątku i było nieźle, długo siedziałam w pracy, jakaś rada, jakieś spotkania nie mające żadnego sensu, jakieś trzaski i skrzypienia na łączach między ludźmi, których lubię i których nie lubię wcale, czyli w sumie normalka, dzieciaki oczywiście spoko, dzieciaki zwykle są spoko, ja w sumie naprawdę bardzo lubię uczniów, zupełnie szczerze, większość budzi moją prawdziwą sympatię, co do innych osób, no tu bywa gorzej, być może to jest tak, że kiedy dorastamy tracimy coś ważnego, zaczynamy coś na sobie wygrywać, więcej udawać, pozować, robić dobrą minę do najgorszej gry, być może po prostu mi to przeszkadza, głównie dlatego, że jest to nieładne, także na czysto estetycznym poziomie, obserwowałam dziś występ prawdziwego wirtuoza w graniu na cudzych emocjach, i tak, trochę podziwiałam, bo jak nie podziwiać, a trochę mnie to męczyło, trochę nie chciało mi się na to spoglądać, w sumie.... dziwna rzecz, coś jak piasek w bucie, drapiąca w kark metka od podkoszulka, drobinka pod paznokciem, niby nic, a przeszkadza, dlatego wieczorem był Irsai, prawdziwa rzadkość i pyszność, dlatego też jutro trzeba iść po Winobraniowe anioły i jutro trzeba się spotkać z kobietami, które lubię, pogadać, pobyć, to zawsze wiele zmienia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz