sobota, 30 września 2017

kolejne grzybobranie

no i wychodzi na to, że zbieranie grzybów mi się spodobało, nawet trochę już się znam, choć ryzyko, że struję nimi cały świat nadal jest znaczące... co zresztą nie ma większego znaczenia, liczy się chodzenie przez las, trochę się błądzi, ale nie do końca, jest jeszcze słońce, bycie, zapach jesieni, która jeszcze nie jest paskudną pluchą, to był ładny, pełen słońca dzień pod każdym względem, znalazłam kurki, na balkonie suszą się grzyby, a zupa czosnkowa okazała się niesamowitym i smacznym odkryciem, jest pięknie jakoś... poproszę więcej i jeszcze






piątek, 29 września 2017

tysiąc porzuconych rękawiczek - szara w szarości


- Zobacz, rękawiczka...
- Ale taka, coś ty, to zwykła robocza jest, zostaw ją...
- Nie, chcę ją mieć.
- Tylko tego peta obok pomiń.
- Nieważne [ale ok, pomijam].

czwartek, 28 września 2017

prawie przegapiłam jesień

co roku robię zdjęcia jesieni i jesiennych liści, w tym roku prawie je przegapiłam, prawie mi to zaczęło umykać, jakoś tak jest, że wszystko odciąga moją uwagę, że zajmuje mnie życie, praca, miotnie się bardziej niż patrzenie na świat, i to jest bardzo dobrze w gruncie rzeczy, i nie ma tym raczej nic złego, cieszy mnie przecież to co jest i trwa, tylko że dopiero dziś to zauważyłam, więc mimo wszystko zatrzymałam się, bo warto jednak zauważać i pamiętać tę jesień


środa, 27 września 2017

wspomnienie, które nie jest wspomnieniem

nie wiem, nie umiem orzec, czy istnieją inne alternatywy, inne życia, inne wcielenia, nie wiem, bo nie umiem tego ustalić w sposób, który by mnie umocnił i przekonał, ale jeśli kiedyś coś było, jeśli moja dusza siedziała w innej skórze i innej rzeczywistości, to jedyne co pamiętam to nieustanny, niecierpliwy niepokój po niespełnionej obietnicy, mojej obietnicy, bo to ja przyrzekłam, coś kiedyś komuś przyrzekłam i wierzyłam temu przyrzeczeniu, przyrzekłam całą sobą, całą moją wolą i dlatego nie mogę się od tego uwolnić, obiecałam, że odnajdę, że poczekam, że będę.... i idę przez to moje życie w z poczuciem zagubienia, z jakimś gorączkowym niepokojem, rozglądam się, szukam, nie wiem kogo, nie wiem czego, nie wiem po co, wiem jedynie, że przyrzekłam, że obiecałam, że jak zobaczę to być może będę wiedziała, tak sądzę, nie mam pomysłu, skąd mi się to wzięło, ale jakoś mnie to goni przez życie, mglista klisza po nieudowadnialnym kiedyś

wtorek, 26 września 2017

pod skórą obcego miasta (Czerna)

Czerna to malutka miejscowość pod Zieloną Górą, malutka stacja, ma nowoczesne odremontowane perony, ale sam budynek już nie, w każdym razie nie do końca, jest tam napis, ale spod napisu wyłania się uparcie inny napis, i jeszcze inny, jedno słowo powielone kilka razy ręką, która zapewne już nie istnieje, nawet jako czyjeś wspomnienie, patrzę na to nie pierwszy raz, nie zauważałam, i on też pewnie nie zauważał, bo było to nieważne dla nas, a jednak, jest w tym ulotność, która mnie martwi, niepokoi, prześladuje, jestem na taką ulotność podatna


poniedziałek, 25 września 2017

"Czasem myślę, że jestem czymś przesłonięta." (Ł. Orbitowski "Szczęśliwa ziemia")

"Czasem myślę, że jestem czymś przesłonięta. Chciałabym, żebyś zerwał ze mnie tę zasłonę. Tylko boję się, że pod nią nic nie ma, że jestem tylko tą zasłoną."

Przeczytałam świetną powieść, już drugą Orbitowskiego, którą właściwie pochłonęłam, jest bardzo dobra, niby jak baśń, bo ma cechy i klimat baśni, baśniową metafizykę i magię, ale nie ma fantastycznego sznytu, nie ma cukierkowej dziecięcości, bo to baśń gorzka, przed którą nikt i nic cię nie uratuje i to wypada świetnie, cała ta opowieść jest tak wrośnięta w dotkliwie prawdziwe realia małego dolnośląskiego miasteczka i grupy dorastających  w nim chłopców, którzy bardzo chcą, ale nie mogą z różnych przyczyn i w różnych sensach poza to miasteczko wyjść,  że tej historii, pomimo fantastycznych wątków wierzy się jeden do jednego, bezkrytycznie, w jakimś sensie jest to powieść inicjacyjna, historia dorastania, uwalniania się, dojrzewania, ale to także bardzo uniwersalna opowieść o nieusuwalnej obecności zła, o rozczarowaniach, jakie niesie życie, o tym, jak nasze najniewinniejsze i najprostsze życzenia okazują się czymś innym niż to, czego rzeczywiście chcemy i potrzebujemy, o tym, że w swoim rodzinnym domu w pewnym sensie mieszka się całe życie; często mówiąc o trudnych wydarzeniach ludzie używają sformułowania, że coś jest "szczęściem w nieszczęściu", w tej powieści jest odwrotnie, w szczęściu jest nieszczęście, ukryte i pieczołowicie zwinięte, jak rachunek, który trzeba zapłacić za każdy dar, bo nic nie jest darowane za darmo, świetny ten Orbitowski, dobra historia, dobra narracja, genialna psychologia postaci, znakomicie prowadzona wielowątkowość, bo żadna nitka tej historii nie jest bezcelowa, wszystko ma sens w perspektywie całości, jest to zwyczajnie powieść dobrze skonstruowana, podoba mi się też piękny balans między zupełnie realistyczną i rzetelną opowieścią o współczesnych trzydziestolatkach uwikłanych w świat a bardzo ponadczasową baśniowością całej opowieści, to jest powieść naprawdę dobra, dojrzała i pełna niesamowitości, grozy, która jest bardzo prawdziwa, rzeczywistość ma tam w sobie zawsze coś więcej i to jest straszliwe Więcej, niesamowite Więcej, nie mogłam się oderwać

Łukasz Orbitowski "Szczęśliwa ziemia"

Łukasz Orbitowski "Szczęśliwa ziemia"

niedziela, 24 września 2017

pierwszy i jedyny

w tym sezonie to mój jedyny start w zawodach, przez wakacyjny sentyment właśnie w tym a nie innym miejscu, padał deszcz, a bieg był więcej niż kameralny, tymczasem ja kompletnie nierozbiegana, bo po anginie stulecia nie było na to szans, mimo to pobiegłam sobie czy potuptałam raczej i jakoś fajnie było, zapomniałam już, jaki pozytywny, mobilizujący klimat mają amatorskie zawody, nawet nie wiedziałam chyba, że trochę za tym tęsknię, ciekawy czas, ciekawy dzień...

sobota, 23 września 2017

tygodniowy plon wschodów

oglądam co rano wschód słońca, jakby z innego świata, na pewno z innej galaktyki, a potem zbieram je, i staram się każdy z nich dogonić i przecież doganiam

18.09
19.09
20.09

21.09
22.09

piątek, 22 września 2017

towarzyszka podróży

podróżuję, naprzeciwko mnie pewna pani uparcie zajęta sobą i ok, i fajnie, bo nie lubię podróżnych zaczepiaczy, czyta i czyta, nie udało mi się podejrzeć co to było, ale pochlania ja ta lektura całkowicie i konsekwentnie i myślę sobie, że ładnie jej w tym niebieskim sweterku, że ma groźną minę, ale to przecież o niczym nie świadczy, biała torebka jest nienagannie czysta, siwe włosy starannie ułożone... patrze na stare kobiety i zawsze przewiduje moment, w którym stanę się jedna z nich, czasami myślę o tym z żalem, czasami zaledwie z zaciekawieniem, a zaraz potem myślę o tym, że każda z nich była taka jak ja, że były kiedyś małymi dziewczynkami w kolanówkach i sukienkach, którym matki zaplatały warkocze, były dziewczynami skrycie zakochanymi w chłopcu, który się tego nie domyślał, był matkami lub tylko pragnęły nimi być, miały mężów, kochanków, przyjaciółki, z którymi plotkowały, i przecież wiem, że starość nie znaczy, że to się kończy, może tylko się zmienia, ogranicza wraz z kręgiem ludzi, którzy znikają zabrani przez czas, my kobiety żyjemy dłużej, czasami bardzo długo, więc są takie jak ja, a ja jestem taka jak one, kiedyś moje ciemne włosy będą całkiem białe i jestem tego trochę ciekawa


czwartek, 21 września 2017

tysiąc porzuconych rękawiczek - czerwona

trudno mi ocenić, ale to chyba jakaś ogrodnicza, robocza rękawiczka jest, w sumie to nieistotne,  chodzi tylko o to, że ta czerwień tak pięknie wygląda i że nie da się jej pominąć ani nie zauważyć


środa, 20 września 2017

"Feel the vibe, feel the terror, feel the pain..." (Hooverphonic - Mad About You)

to nie jest zupełnie nowe odkrycie, ale się zasłuchuję aktualnie całą tą płytą "Hooverphonic with Orchestra", gdzieś mi się to ociera o Portishead, ale w gruncie rzeczy ociera się to o mnie i moje coraz mocniej przesiąknięte jesienią nastroje, ten specyficzny całokształt, świetna orkiestra w tle, piękna suknia w pasy, lekki skowyt wokalu... jakieś szaleństwo, jakiś niepokój lejący się płynną falą, coś czemu nie masz ochoty się opierać, więc się nie opierasz

wtorek, 19 września 2017

parodia to tylko parodia (M. Samozwaniec "Na ustach grzechu")

M. Samozwaniec "Na ustach grzechu"
sięgnęło mi się po starą powieść, prawdziwą ramotę... i niby to jest udolnie napisana parodia "Trędowatej" i innych romansideł z dawnych czasów, ale zarazem jest to tylko parodia, żadne przeżycie, żadna realna wartość, tylko zabawa konwencją, za którą nic poza drwiną nie stoi, jestem  zatem przedziwnie rozczarowana tą powieścią, choć widzę i doceniam, że jest ona parodią sprawnie wykonaną, może rzecz w tym, że nie ma tam nic więcej? opowieść o Don Kichocie też jest przecież parodią, ale jest nie tylko o tym, dlatego się broni, powieść Samozwaniec nie ma się czym bronić, przeczytałam, ale jej nie zapamiętam i nagle odkryłam, czemu filmowe parodie przepływają mi przez pamięć wartkim nurtem, zostawiając po sobie NIC


poniedziałek, 18 września 2017

jestem pusta i nie mam nic ciekawego do powiedzenia

chodziłam dziś i gapiłam się na ściany, a na jednej z nich ktoś coś powiesił i wynika z tego, że jestem pusta jak bęben i że nie mam nic ciekawego do powiedzenia, a co więcej - nie da się mi zaufać, tak mnie to zaskoczyło, że w pierwszej chwili nie poczułam, jak krwawię z oczu na widok mocno dyskusyjnej gramatycznej strony tego naściennego twierdzenia.... no cóż... lubię poplotkować, kto nie lubi? sama poetyka posiadania przyjaciółki wymaga plotkowania, posiadanie kolegów i koleżanek pozostających w bliższej zażyłości też niekiedy wymaga plotkowania, czy zatem plotkować zupełnie nie wolno? czy nie chodzi jedynie o kaliber i moc rażenia plotki? strasznie czarno-biała ta rzeczywistość się robi wokół mnie...


niedziela, 17 września 2017

mały koniec świata

wracałam dziś do domu z pewnym smutkiem, wlokło się z mną jakieś małe przedwczesne i zbyt pospieszne pożegnanie, była niedziela, dreptałam przez centrum miasta i nagle rozejrzałam się dookoła i stwierdziłam, że jestem całkiem sama, na głównej ulicy sporego miasta!, w którym jest remont co prawda, ale żeby tak nikogo nie było? ani jednego człowieka, samochodu, bezpańskiego kota czy ptaka nad głową, totalna samotność, pusta ulica bez życia, jakby skończył się świat, jakbym istniała tylko ja, jakby to musiał być sen, na krótki moment rozkleiła mi się rzeczywistość, pomyślałam sobie: "Wracaj już, jestem całkiem sama, zobacz, nikt inny nie istnieje, nikogo tu wokoło nie ma, wracaj."




sobota, 16 września 2017

"Zrobiłam coś strasznego!" ("Tulipanowa gorączka")


pomimo recenzyjnego chaosu, który bardziej zniechęcał niż zachęcał, wybraliśmy się na ekranizację "Tulipanowej gorączki" i może to faktycznie jest wina zjedzonego wcześniej pysznego ciasta u Sowy, a może dorzucili coś do gigantycznego popcornu, który skończył się jeszcze na reklamach, ale film nam się podobał, to ładne kino kostiumowe, wierne wobec powieści, choć wymowa czynów i wyborów głównej bohaterki została zmieniona względem oryginału i zakończenie też okazało się znacznie bardziej jednoznaczne to główna intryga oraz tło obyczajowe się zachowały, klimat ogarniętego tulipanowym szaleństwem Amsterdamu z XVII wieku - świetny, ładna opowieść i jak zawsze aktorsko znakomity Christoph Waltz, do tego dopracowane ubiory, wnętrza, zdjęcia, nawet pewna dynamika opowieści, kiedy akcja się zagęściła mnie w gruncie rzeczy odpowiadała i nie miałam poczucia, że zwykle leniwie lejące się kino kostiumowe zostało tu zszargane na poziomie swojej konwencji, nie jest to opowieść oskarowa, ale jest to ładny, dobrze wykonany film, muzyka wypadła tak sobie, młody aktor grający malarza i kochanka głównej bohaterki jakoś źle dobrany i mocno przeciętny, generalnie bezbarwny choć ładny chłopczyk, całkiem jak młody DiCaprio, ale przecież to chyba nie miał być drugi "Titanic", do tego jednak drugi plan aktorski fajny, choć nierówny, no i kompletnie zbędny, nic nie wnoszący głos służącej, który snuje opowieść w tle i wprowadza odbiorcę we wszytko, jakby nie wiedział, co widzi...  w sumie - mimo wszystko - jak najbardziej: film do obejrzenia, nie bez przyjemności

piątek, 15 września 2017

wszystkie podarowane mi wschody słońca

nadal codziennie rano patrzę w niebo, czasami też jak widać zerkam w nie wieczorami, choć zachody są piękne w sposób jakby bardziej nieznośnie oczywisty, a przez to dziwnie trywialny, tymczasem rano z dnia na dzień robi się coraz ciemniej, a przecież słońce mimo to ciągle w końcu wstaje, a my żyjemy pod tym samym niebem, co może wydawać się (i co faktycznie jest) banalne, ale niekiedy stanowi też pocieszenie, bo unieważnia przestrzeń i odległość 

11.09

11.09
 
12.09

12.09

12.09

12.09

12.09

13.09

13.09

14.09

14.09

14.09

15.09

15.09

15.09

czwartek, 14 września 2017

"Różni ludzie inaczej pamiętają różne rzeczy (...), nieważne, były tam czy nie." (N. Gaiman "Ocean na końcu drogi")

Kuba kiedyś często opowiadał mi o swoim upodobaniu do powieści Gaimana, regularnie do tego wracał, mnie wówczas Gaiman  kojarzył się wyłącznie z filmem "Gwiezdny pył", czyli ekranizacją jednej z jego powieści, której zresztą nie czytałam, mimo to zapadł mi w pamięć przez Kuby gadanie ten Gaiman i teraz gdzieś jakoś kupiłam coś.... i przeczytałam i muszę powiedzieć, że jest to pisarstwo niezwykłe, bajkowe, ale w sposób, który w tym samym stopniu jest dla dorosłych, co dla nastoletnich dzieci, jest w tej książce niewątpliwie magia, ale bez tworzenia światów, bez typowej dla Tolkiena na przykład skłonności do budowania rozległej alternatywnej rzeczywistości i opisywania jej w szczegółach, to nie jest fantasy, u Gaimana metafizyka jest wpleciona w świat rzeczywisty bez objaśnień, po prostu pojawia się, istnieje, wydarza się i jakoś się w nią wierzy, pomimo całej jej mroczności jest w niej coś urzekającego, autentycznego i optymistycznego, jest jakiś porządek, "Ocean na końcu drogi" to piękna historia, jakiś zupełnie niesamowity świat, który w niej wykwita i wydaje się pomimo swej niezwykłości zaskakująco swojski, co więcej wydaje się odpowiedzią na wiele wątpliwości i tęsknot, przynajmniej moich... niby bajka, ale przecież nie dla dzieci, nie dla małych dzieci w każdym razie, są tam wspomnienia z dzieciństwa - motyw stary jak świat, a jednak tu wydaje się świeży, jest mały chłopiec i dziewczynka, rodzina tajemniczych kobiet, świat, który skrywa inny świat, jest brak zrozumienia między dorosłymi i dziećmi, chaos, który ciągle czyha, by skaleczyć rzeczywistość, pozorność tego, co widzimy, wiemy i zapamiętujemy, i magia, mnóstwo specyficznej magii, ale bez różdżek i zaklęć, bez taniego sztafażu, z którym słowo "magia" zwykle się kojarzy, no świetny ten Gaiman..., mocne strony to zwłaszcza: psychologia postaci, a także ich relacji; gęstość atmosfery (klimat, koloryt, kreacja świata są takie bardzo "noir" niekiedy, jakby coś między filmami Tima Burtona, serią "Osobliwy dom pani Peregrine", a "Zagubioną autostradą" Lyncha czy nawet niektórymi wątkami obecnymi u Kinga, np. opętanie ludzi przez obcą siłę/zjawisko/istotę - wszystko to można skojarzyć z tą powieścią, a zarazem nie ma tam żadnych prostych kalek czy zapożyczeń), sceny są jak z horroru momentami, a z drugiej strony czasami to rzetelna powieść obyczajowa; czy wreszcie filozoficzna wymowa utworu, w którym świat to tylko płachta na metafizycznym fundamencie, który jest poza nią... - no wszystko to jest bardzo dobre, jak dla mnie Gaiman to zdecydowanie odkrycie, jeszcze coś poczytam na pewno

Neil Gaiman "Ocean na końcu drogi"

Neil Gaiman "Ocean na końcu drogi"

środa, 13 września 2017

jedna zagubiona skarpetka

dzień bez wydarzeń, bywają i takie, zatem zapycham go skarpetą - jakoś w czerwcu lub w maju jechałam przez wiadukt na rowerze i zobaczyłam skarpetkę... zagubione skarpetki nie mają w sobie tego urokliwego dramatyzmu, co porzucone rękawiczki, wyglądają trochę obrzydliwie, a trochę groteskowo, mimo wszystko zatrzymałam się przy tej skarpetce na środku ruchliwego wiaduktu, nie zatrzymały mnie jednak ani te absurdalne kropki ani nawet to, że ewidentnie jest w moim rozmiarze, zatrzymała mnie trywialna ciekawość, trwająca zresztą przez mgnienie: skąd ona się tu wzięła, w tym miejscu położonym z dala od balkonów i suszaków, z których mogłaby sfrunąć? jak bardzo banalna lub niebanalna historyjka się za tym kryje? pięciominutowa refleksja i już, zapomniałam o niej, wtedy, te trzy miesiące temu, kiedy to było?... jakby inna epoka, teraz jest przecież jesień i czekam na otwarcie nowego sezonu na porzucone rękawiczki, myślę o skarpetkach tylko zerkając do mojej skarpetkowej szuflady i odnotowując, że moje skarpetki chyba się wyprowadziły, bo mam ich dziwnie mało, być może pochłania je pralka, którą zawsze podejrzewałam o to, że jest skarpetkowym portalem do alternatywnej rzeczywistości, a może poszły na ten wiadukt? mogę to sobie wyobrazić, mogłabym o tym napisać, jakaś historię czy coś... oczywiście Mrożek zrobiłby to lepiej, Gombrowicz zrobiłyby to lepiej, ja mogę to zrobić tylko inaczej



wtorek, 12 września 2017

musk i mózg

usiłowałam narysować mózg, wtedy przyszła dziewczynka w zielonych włosach, całkiem pod kolor tablicy i narysowała zupełnie inny "musk", no i fajnie... w końcu każdy ma inną zawartość czaszki, wśród dni pełnych brynczenia, niezadowolenia i ogólnych fukań dobrze jest mieć "musk" na tablicy, to nawet jest jakoś twórcze i śmialiśmy się, i było miło i zabawnie po prostu


poniedziałek, 11 września 2017

co kiełkuje jesienią? - widoki na teraz i na potem


posadziłam cytrynowy gaj i wykiełkował, mam więc wcale niezłe widoki na własne cytryny w przyszłości, bo niby jesień, a jak jakieś nowe życie kiełkuje, to zawsze się wydaje, że to nowy początek i że musi być wiosna prawie zaraz; poza tym kompulsywne kupuje kwiaty cebulkowe, żeby teraz posadzić i żeby na wiosnę wybiły, takim jestem optymistą: rzeczywiście wierzę, że wiosna będzie i że te kwiaty będą nie tylko dla moich oczu, wierzę, że to sadzenie ma oczywisty sens, no i widziałam dziś czeską wieś, która nie jest w Czechach ani w ich bezpośredniej okolicy i jeszcze niebo przebite iglica ratusza, pomyślałam, że nadziane i że jest w tym jakaś groza, że powinno padać, a przecież nie padało



niedziela, 10 września 2017

nieco mniej schorowana kobieta robi ciasto jogurtowe z figami

no i miałam dziś jechać gdzieś, i od rana czułam, że to jest całkowicie bez sensu, szykowałam się więc rytualnie i bez przekonania, bo zdecydowałam jechać, to jadę, i co? i okazało się, że wszystko pomyliłam, bo przecież niedziela i świat działa inaczej... więc zrobiliśmy piękne dreptane kółko po okolicy, zmodyfikowaliśmy na pniu plany pośród drobnych szyderstw na temat mojej niegramotności (ten dzień Mała Mi oznaczyła w kalendarzy jako dzień, "w którym prawda wyszła na jaw") i wróciliśmy do domu, w sumie bez nadmiernego żalu, w gardle nadal mam piekło, a w głowie mi trzeszczy poprzez grubą warstwę Ibupromu i antybiotyku, i po prawdzie nie chciało mi się nigdzie jechać, zatem znowu otuliłam się domem, a że ciasto czekoladowe było w zaniku, a świeże figi błysnęły mi w oczy niedawno, to nagle zamiast podróżowania zrobiliśmy ciasto z figami, które było przedobre i znowu: trochę czytania, trochę sjesty, malutki spacer, sandacz i pizza (bo Mała Mi pizzy nie przepuści), czytanie, nieustanne sjesty, kawa,  jakaś bajka, jakieś inne cosie, jesienne okopanie się przed światem najwyższej próby, tylko że dziś dom pachniał figami i ciastem jogurtowym, a ja pierwszy raz wypiłam herbatę Yerba Mate, nie porwała mnie smakiem, anginę nadal bym komuś oddała, ale takich domowych dni, w których nie wali się świat, nadal więcej poproszę


sobota, 9 września 2017

schorowana kobieta robi czekoladowe ciasto z daktylami i gruszkami

choruję sobie, nie wychylam nosa z domu, leniwy kawowy poranek, leniwe popołudnie, punktem kluczowym okazało się ciasto czekoladowe, czyli pełen sukces równie pyszny co pocieszający, trochę czytania, morze frytek i batatów, które są niedawnym odkryciem, w sumie piękny, całkowicie domowy i snujący się dzień spędzony w tandemie, dziś jestem chora i nudna, i kompletnie mi to nie przeszkadza we mnie, odprawiam rytualną sjestę z byle powodu, jest słodko i sennie, cały dom pachnie czekoladą i kawą, poproszę więcej takich dni (anginę oddam, całej reszty - nie)


piątek, 8 września 2017

"odkrywam z ulgą, że nie mam żadnych życzeń"" (O. Tokarczuk "Ostatnie historie")

czy podczas anginy stulecia wypada czytać książkę o śmierci? zapewne jest to pomysł taki sobie, ale wyszło to niezamierzenie, zatem czytam sobie, czyta mi się Tokarczuk, powieść w trzech samoistnych, ale zazębiających się częściach, coś jakby saga rodzinna, trzy spokrewnione kobiety, trzy spotkania z umieraniem i przemijaniem, z pozornością życia, najbardziej podobała mi się druga część i ona jakby zjadła mi pozostałe, bohaterka-narratorka była najmocniejsza, pełnokrwista, ludzka, dramatyczna i niezwykła, cudowna kobieca kreacja, jej córka w pierwszej bardzo onirycznej części powieści wypadła przy niej jak postać przyklejona z innego świata, odrealniona, ale w ogóle ta pierwsza część nadaje się na jakiś mroczny film Lyncha, pełen grozy, niedomówień, mistyki, mgły, może nawet mógłby to być jakiś horror? nadal nie wiem, co tam się śniło, co tam się wydawało, co przywidziało, a co było naprawdę i nawet nie mam pewności, kto umarł, co w sumie jest genialne, że mi taki zamęt ten początek zasiał; druga część świetna, w konstrukcji, w psychologii, w monologu, dla mnie to jest kwintesencja całej książki, stara kobieta, slajdy z jej życia, nieumierające emocje, martwy mąż, słowa wydeptywane w śniegu - piękne i straszne, dojmująco prawdziwe ludzkie życie; no i trzecia część powieści, jakaś rozmyta, nie do końca przystająca do pozostałych, główna postać wypada płasko... nie zaangażowała mnie jej historia, nie do końca też rozumiałam, co ją prowadzi, co przeżywa i nie była to wina trzecioosobowej narracji... wszelkie sygnały z drugiego planu nie były dla mnie do końca jasne, może kurczę za głupia jestem, a może coś tu zgrzytnęło, ale i tak całość warto przeczytać dla tej drugiej części, poza tym to Tokarczuk, pisarka, która de facto nigdy nie pisze słabo, zawsze co najmniej dobrze
  
"Oczekiwała zawsze, że śmierć ma klasę, wszystko, co z nią związane, powinno być wzniosłe. Tymczasem okazuje się, że jest tak samo byle jaka, jak życie."


********
"Ciało pamięta, nie żaden umysł. I ciało umiera razem z pamięcią."


Olga Tokarczuk "Ostatnie historie"
 "Nic nie może się zacząć i skończyć naprawdę, dopóki kropki nad dniem nie postawi sen. Więc zanim się w niedzielę położyłam spać, było tak, jakby Petro nie umarł całkowicie, choć wiedziałam, że nie oddycha."

Olga Tokarczuk "Ostatnie historie"

"Kto nie widzi szczegółów nic nie wie. A kto nic nie wie, mimowolnie robi się okrutny."

Olga Tokarczuk "Ostatnie historie"

Olga Tokarczuk "Ostatnie historie"

Olga Tokarczuk "Ostatnie historie"