dziś mam spokojny stacjonarny dzień, wakacje mijają i czuję to mijanie i żal mi tego przedziwnego czasu, który mi się przytrafił w tym roku i który przecież nadal trwa, nadal mi się przytrafia... myślę o wczorajszym dniu, długo jechałam na tym rowerze i dużo widziałam, dużo się stało, kolekcjonowałam spojrzenia, wrażenia, teraz roztrząsam je i przetrawiam, widziałam dom w Javroniku, spod którego wychyliły się niemieckie napisy, bo przecież całe to miasteczko, ten zamek, to były niemieckie tereny, więc tak jak w Zielonej Górze tak i tutaj spod budynków wychylają się napisy, które przypominają o przeszłości, nic się nie kończy ani nic nie ginie wbrew pozorom, byłam też niby mimochodem na Końcu Świata, a więc to tu... przyznam, że spodziewałam się przepaści i... nie wiem, czegoś spektakularnego i wiejącego grozą, a nie zielonej łączki i knajpy z rakami tuż obok, oto tysięczny raz rzeczywistość zaskoczyła mnie nieprzystawalnością do wyobrażeń, ale tym razem zaskoczyła pozytywnie, za co nie da się nie być w pewnym sensie wdzięcznym, poza tym... widziałam abstrakcyjnie wielki stół i dwa krzesła na środku pola, na wzgórzu, można się poczuć tam jak dziecko lub kolacja dla olbrzymów, mnie na tym stole trawił jakiś smutek, jakiś nagły żal, jakby mi się kruchość znowu nadkruszyła, ale widać tak być musi, że nawet na zwykłym polu wiatr (nie, nie wolno, nie rób mi) może przewrażliwionego człowieka wysmagać, wywiałam sobie to prawie całkiem z głowy, jadąc na rowerze i tyle, wczoraj było dobrze i dziś też jest dobry dzień, jakiś spacer, jakieś dobre jedzenie, słodkość, snucie się, czytanie, światło i leniwość...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz