lubię dworce, tę tymczasowość, która im towarzyszy, ale przede wszystkim ludzi, którzy albo są w niej nerwowo uwięzieni, albo się w niej wygodnie rozpierają i cieszą swego rodzaju przygodą, sama na przykład lubię pić kawę na dworcach, czekając na przesiadkę i wcinać frytki smażone w wątpliwej jakości tłuszczu, pójść do jakiejś księgarni, rozejrzeć się, czasem zjeść coś słodkiego, no i lubię też z okien pociągu obserwować powitania i pożegnania, a także tych ludzi, na których nikt nie czeka, których nikt nie odprowadza, tych, którzy czekają daremnie czy zwyczajnie się niecierpliwią, dzwonią, przytupują - współczesny homo viator jest ciągle w pośpiechu, częściej zerka w telefon niż na zegarek lub w książkę, ale nadal przeżywa podróżnicze emocje: irytuje się, ekscytuje, cieszy i zasmuca, lubię w tym uczestniczyć, dziś właśnie gdzieś tam mignęła Mojemu Podróżnemu pani we wściekle marchewkowych włosach, trudno orzec kim jest, ale jest w podróżny, więc na pewno coś jej się przytrafiło, potem Zielona Górę wyświetlili we Wrocławiu i podjechał straszliwie trzeszczący w posadach stary rumpel, a przecież pomimo tego trzeszcząc i wyjąc dojechał, a ja tymczasem czekałam na dworcu w ładnej granatowej sukience w wielkie zielone liście i było mi fajnie, cieszyłam się tym czekaniem, a potem wyławiałam wśród tłumu podróżnych czuprynę z wicherkiem po lewej stronie, witałam, oglądałam walizkę zapakowaną do niemożliwości i było jakoś tak nieprawdopodobnie, więc wieczorem zabrałam podróżnika w kosmos, do planetarium, żeby obejrzeć sekrety i domniemania dotyczące czarnej materii, i to też była jakaś podróż: w kosmos, więc niesamowicie daleko i niesamotnie, więc nieprawdopodobnie blisko
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz