podeszła mi pod rękę książeczka nieduża, węgierskiego autora, nagradzanego w dodatku bardzo, zatem spodziewałam się Czegoś mocnego, no... i... to nie tak, że to jest zła książka, po prostu ta męcząca narracja drażni mnie niepomiernie, jest tu sporo momentów dobrych, poetyckich, filozoficznych, niby opowieść mamy o miłości, ale tez jakąś paraboliczną historię losu człowieka w ogóle, wszystko rozumiem i doceniam, ale ten tok mówienia.... jak rany...., jest jak dreptanie w miejscu, to nawet nie są skojarzeniowe nawroty, to opowieść bez kresu (i momentami bez sensu), to tkwienie w jednym punkcie domniemanej rzeczywistości, która jest nieustanie w ten sam sposób i tymi samymi narzędziami poddawana w wątpliwość, i gdyby to tak przez 10-20 stron, nawet 30, ok, broniłoby się to słowną ekwilibrystyką wysokich lotów, ale po 60. stronie, z której niewiele wynikało i po której zrozumiałam, że tak to już będzie, że narrator mnie zmusza, żebym tkwiła z nim w gmatwaninie ciągle tych samych nawracających skojarzeń, zaczęłam czuć się nie tylko znudzona, ale i poirytowana, może jestem za głupia, może jestem niewrażliwa, nie wiem, to jest trochę takie pisanie jak u Prousta, asocjacyjne, goniące strumień myśli i wrażeń, ale to nie jest Proust, za którego skojarzeniami się podążało, bo one tworzyły świat, postaci, budowały coś, tutaj te asocjacje służą jakby tylko samym sobie, wydają mi się jałowym popisem, który mnie nigdzie nie prowadzi, zatem co? zatem mnie się ten nagradzany węgierski Proust nie podoba, mnie to nie hipnotyzuje, nie ujmuje, mnie to nie robi nic fajnego, mnie to nie zabiło
Peter Nadas "Miłość" |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz