Kiedy byłam na studiach, kilkanaście lat temu, doceniałam Woolf, ale nie rozumiałam o czym do mnie mówi, teraz wszystko jest inaczej, rozumiem za dobrze. Przez ostatni tydzień codziennie czytałam "Panią Dalloway" i trochę mnie to oczarowało, taki własnie jeden dzień cudzego życia i świat rozdrapany na smugi zazębiających się skojarzeń i emocji postaci, które ciągle się mijają, ocierają o siebie - jak to w życiu bywa, nadal uważam, że jest to świetnie wykonane, świetnie napisane, ale przede wszystkim... teraz właśnie jest już tak, że rozumiem, co Woolf do mnie pisze i wiem, że jest to wizja przejmująco smutna, a przecież jednak zachwycająca. Cały ten zgiełk, ta daremność, wszystkie te emocje, pozy i gesty, i przede wszystkim to, że nikt nas nigdy nie zna ani nie rozumie tak do końca, że ostatecznie jesteśmy osobni, bo nasze "ja" to nie tylko osobowość, ale cała konstelacja połączeń ze światem, ludzie, przestrzenie, drobne refleksy emocji i wspomnień, kompletnie nieprzeniknione, nie do ułożenia w jedną rozpoznawalną całość przez nikogo. Kiedyś w to nie wierzyłam, teraz widzę to wyraźnie.
Virginia Woolf "Pani Dalloway" |
Ubóstwiam The Hours, ale Pani Dalloway nigdy nie zdołałem doczytać nawet do dziesiątej strony. Albo jestem za młody, albo za stary, albo za głupi, sam nie wiem...
OdpowiedzUsuń