Dziś byłam cały dzień taką małą ciemną grudką niepokoju, która za wszelką cenę trzymała przy ludziach fason; jest koniec roku, na przynajmniej jednym apelu nie musiałam być czy może nawet nie byłam mile widziana, bo przecież odchodzę, ale dzieci zadzwoniły, to pod koniec przyszłam, znowu kwiaty, tym razem od pierwszaków, zupełnie się nie spodziewałam, a tu jednak zorganizowane pożegnania, prezenty, uściski, zdjęcia, żebym o nich nie zapomniała, i znowu to bezsensowne uczucie, że fakt, że ktoś mnie lubi i ceni (choć jestem skalą tego zjawiska szczerze zaskoczona w tym roku i w ostatnich dniach), że to nie ma w ogólnym rozrachunku żadnego znaczenia, że to się nie broni i właśnie to jest po prostu cholernie smutne, w dodatku nie mogłam być na zakończeniu roku u Małej Mi, a jej Stwórca oczywiście się mocno spóźnił, przegapił większość i była sama, co ostatecznie wykończyło mnie emocjonalnie... a potem wracam do domu, a tam krzątanina, Mała Mi się przebiera, mój ulubiony pierwszy były mąż miota po domu i.... uwaga jest tam też moja eks szwagierka, kobieta, która od zawsze szczerze mnie nienawidzi i która na wieść o ciąży uznała to za życiową tragedię brata, a teraz gra superciotkę mojej córki... ależ się spłoszyli moim powrotem..., co w sumie dało mi jakąś tam gorzką satysfakcję, ewidentnie mieli nadzieję się ze mną rozminąć... zniszczyłam wstrętnego babona chłodnym milczeniem, wyściskałam Małą MI, szybko wyszli, pojechali.... a ja znowu siedziałam i płakałam, a potem oczywiście zasnęłam, ocknęłam się późnym popołudniem, poprawiłam urodę i podreptałam na pożegnalną radę wyjazdową, czemu nie? mam w tej chwili wprawę w tych pożegnaniach jak mało kto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz