wrzesień i od razu: ziąb, plucha, szarość i ogólna maskara, jakby mi moje piękne, pełne słońca i światła wakacje w jednej chwili (przynajmniej i oby tylko pogodowo) skonały, w odruchu desperacji zapisałam się na bieg, wcale w tym roku nie biegałam w zawodach i sądziłam, że już nie pobiegnę, a tu ni z tego, ni z owego wiedziona impulsem, na emocjonalnych dopalaczach szast prast i się zapisałam, mały bieg w małym miasteczku, małe 10 kilometrów, ale potrenować trzeba, żeby nie było wstydu, w efekcie - pomimo pogody wysoce przeciętniej - wskoczyłam rano w legginsy i do lasu, nogi rozruszać, a w lesie kurczę jest pięknie!! grzybów mnóstwo, chyba nawet maślaka znalazłam, wszystko pachnie wilgotną ziemią i życiem, bo przecież dopiero wrzesień, jeżyny dojrzały, pyszne są, wrzosów zatrzęsienie i nagle przypomniało mi się, że jesień jest obleśna dopiero w (tfu)listopadzie, ale przedtem to może był niczego sobie, nawet biegało mi się nieźle, choć deszcz siąpił... potem wdepnęłam do nowej palcówki, w której przyjedzie mi pracować, ale nie ma o czym gadać, rozpierducha i prowizorka, chaos, odsuwam to od siebie, robię swoje, pomyślę o tym w poniedziałek, być może, a tymczasem pada deszcz, zupa marchewkowa z imbirem i chili, choć może brzmi tak sobie, przyjemnie grzeje kości, kawa, książka, list, brakuje mi bardzo mojego lata, ale to i tak może być piękna jesień, wierzę, że może być
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz