pomimo recenzyjnego chaosu, który bardziej zniechęcał niż zachęcał, wybraliśmy się na ekranizację "Tulipanowej gorączki" i może to faktycznie jest wina zjedzonego wcześniej pysznego ciasta u Sowy, a może dorzucili coś do gigantycznego popcornu, który skończył się jeszcze na reklamach, ale film nam się podobał, to ładne kino kostiumowe, wierne wobec powieści, choć wymowa czynów i wyborów głównej bohaterki została zmieniona względem oryginału i zakończenie też okazało się znacznie bardziej jednoznaczne to główna intryga oraz tło obyczajowe się zachowały, klimat ogarniętego tulipanowym szaleństwem Amsterdamu z XVII wieku - świetny, ładna opowieść i jak zawsze aktorsko znakomity Christoph Waltz, do tego dopracowane ubiory, wnętrza, zdjęcia, nawet pewna dynamika opowieści, kiedy akcja się zagęściła mnie w gruncie rzeczy odpowiadała i nie miałam poczucia, że zwykle leniwie lejące się kino kostiumowe zostało tu zszargane na poziomie swojej konwencji, nie jest to opowieść oskarowa, ale jest to ładny, dobrze wykonany film, muzyka wypadła tak sobie, młody aktor grający malarza i kochanka głównej bohaterki jakoś źle dobrany i mocno przeciętny, generalnie bezbarwny choć ładny chłopczyk, całkiem jak młody DiCaprio, ale przecież to chyba nie miał być drugi "Titanic", do tego jednak drugi plan aktorski fajny, choć nierówny, no i kompletnie zbędny, nic nie wnoszący głos służącej, który snuje opowieść w tle i wprowadza odbiorcę we wszytko, jakby nie wiedział, co widzi... w sumie - mimo wszystko - jak najbardziej: film do obejrzenia, nie bez przyjemności
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz