przegapiłam ten film, kiedy był w kinach, nie pamiętam już dlaczego, chciałam iść, ale w końcu jednak nie poszłam, obejrzałam teraz na fali feriowego lenistwa i jak rany.... jak mi to źle zrobiło... film jest o zemście, tak to widzę, ale też o bezradności wobec zła, akcja rozgrywa się trzytorowo, w tym jeden wątek, jeśli chodzi o klimat i atmosferę, a przede wszystkim emocjonalną temperaturę przypomina mi moje najgorsze senne koszmary - jest zło i wiadomo, że ono dotknie bohaterów, że nie ma szans na ucieczkę, ale przez chwilę udajemy, że są, zło droczy się z człowiekiem, stwarza pozory, daje nikłe nadzieje, zanim dokona masakry, zanim na słabych spadnie krzywda za nic, zanim nikt nikogo nie uratuje i nie obroni - o tym są moje najgorsze sny, i oglądając jeden z epizodów czułam się jakby to było moje i o mnie, jakby to było moje realne wspomnienie, scena z mojego życia (a przecież nie jest! i bądź tu mądry i nie wierz w pamięć genów i pamięć krwi, w nieszczęsną reinkarnację nawet, całe moje przeintelektualizowanie i sceptycyzm wysiadają w takich chwilach i idą sobie gdzieś w cholerę na fajkę i strzemiennego) i robiło mi to po prostu przeokropnie źle, żadne dystansowanie się wobec filmowej iluzji nie pomagało, emocjonalnie nie mogłam się opędzić i tysiąc razy miałam ochotę wstać, wyłączyć, zwiać, po prostu to przerwać, skończyć, ale tego nie zrobiłam.... obejrzałam, bo to jest dobry film, ma piękne zdjęcia, jest elegancki i estetyczny, jak dzieło sztuki momentami, jest też świetnie zbudowany i spójny na poziomie kompozycji, przenikania się wątków, które jest bardzo przemyślane, płynne, wszystko tu się zazębia, dogrywa, dopowiada, nawet na poziomie estetyki, która balansuje między sterylnym, czystym nowoczesnym światem znużonych sobą intelektualistów i artystów z Nowego Yorku, a brudną, zszarganą teksaską prowincją pełną pyłu, obskórności, agresji i wrogości, te światy są co prawda trochę przerysowane, ale też przez to ekstremalnie wyraziste i... no pasują do siebie, grają ze sobą i do siebie, także, a może przede wszystkim poprzez kontrasty; psychologicznie obraz też niebanalny, pełen postaci, które znaczą, żyją, są bardzo przekonujące i różnorodne, to postaci, którym się wierzy, i wreszcie jest to film bardzo uniwersalny w swojej wymowie, rzecz w końcu o miłości, uwikłaniach, rodzinie, żalu, bezsensie życia, błędach, które popełniamy, mściwości, okrucieństwie, sprawiedliwości, poczuciu winy i starty, film niezwykle brutalny, dotkliwy, ale i pełen piękna, pełen przenikliwego smutku, bo niby powściągliwy, ale buzujący od emocji i podskórnych napięć... do tego przepiękna Amy Adams (zielona sukienka i ostatnia scena - genialne....), a na drugim planie świetny aktor, którego widziałam ostatnio w "Kształtach wody" - Michael Shannon, jego postać jest napisana bez żadnej ekspozycji i wprowadzenia, ale dzięki aktorowi staje się bardzo bogata, wyrazista, i wiarygodna - świetnie zagrana i tyle, no i wyjątkowa muzyka Abla Korzeniowskiego, która podkręca... w sumie Wszystko; a przecież... ten film naprawdę zrobił mi źle, wystraszyłam się, zabolało mnie to zwyczajnie, otrzepuję się do teraz... choć widziałam go kilka dni temu: hipnotyzujący, ponury, stylowy dramat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz