Tytuł i okładka powieści Anny Stryjewskiej zwiastują 24-karatowe romansidło, a tymczasem "Kochankowie miasta" to dobra powieść obyczajowa i to naprawdę mądrze napisana, gdybym miała opisać ją w telegraficznym skrócie, to jest to taki współczesny Kain i Abel na przeklętej (łódzkiej) ziemi.
Damian i Tomasz są braćmi działającymi na rynku nieruchomości. Pierwszy to spragniony luksusu, charyzmatyczny kombinator i urokliwy kobieciarz, a drugi to nie tylko wychowany, ale także kultywujący tradycyjne wartości rozsądny i pracowity mężczyzna mocno zakochany w swojej pięknej żonie. Jako dzieci byli sobie bardzo oddani, ale gry dorośli i ich charaktery się skrystalizowały, pojawiły się dysonanse i różnice. Poznajemy ich w chwili, gdy zaczynają wspólnie z przyjacielem Damiana, Aronem interes życia, wykupują po korzystnej cenie działkę, na której ma powstać apartamentowiec. Jest to jednak teren, który skrywa mroczną tajemnicę, mogącą zaważyć na losach inwestycji, ale przede wszystkim ujawnić, jakimi ludźmi tak naprawdę są kluczowi bohaterowie. Jest to nawet teren jakby przeklęty, naznaczony holokaustowymi przeżyciami dawnych mieszkańców i wydaje się, że ta ziemia, może ściągnąć na bohaterów wielkie nieszczęście, ale czy tak być musi?
Początkowo, czytając książkę, miałam dość oczywiste skojarzenia z "Ziemią obiecaną" Reymonta - Łódź, wielkie interesy, wielkie szanse, trzej młodzi, ambitni biznesmeni, praca i znajomości, początkowa solidarność i piętrzące się z czasem różnice. Dużą zasługę w pojawieniu się tego skojarzenia miało oczywiście miejsce akcji. Nie jest to już bynajmniej ta fabryczna Reymontowska Łódź, ale miasto współczesne - rozwijające się, tętniące życiem i z dużymi perspektywami. Stryjewska poświecą temu miastu wiele uwagi i świetnie je opisuje, piękne nowoczesne dzielnice, ale i zapomniane stare kamienice, miejsca będące ośrodkami kultury, parki, restauracje, kłopotliwe ronda, kluczowe ulice, zaniedbane szpitale oraz luksusowe centra. Daje to całej powieści szeroką perspektywę i mocno osadza bohaterów w tej skonkretyzowanej i rzetelnie opisanej rzeczywistości. Bardzo cenne jest też to, że autorka sięga do wojennej historii Łodzi, wspomina o getcie i jego dramatycznych losach, z dużym wyczuciem i płynnością łączy tragiczną przeszłość miasta z czasami współczesnymi, pokazuje jak przenikają się w różnych czasach, ale w jednej przestrzeni losy kochających się ludzi. Anna Stryjewska jest też pisarzem mądrym, który umiejętnie korzysta ze swoich zawodowych życiowych doświadczeń, pisząc o świecie developerów i zawikłanych interesach typowych dla agencji nieruchomości, pisze o świecie, który zna ze swojej praktyki zawodowej i super, że tak postępuje, bo wypada to bardzo autentycznie. Patrzymy na pracę bohaterów i wierzymy w to, co robią, wierzymy w ich zawodowe doświadczenia i związane z nimi emocje. Rozumiemy ich motywacje, obawy, trudności, z którymi się spotykają, a także frustracje i radość z sukcesów. Jest to możliwe głównie dzięki temu, że praca na rynku mieszkaniowym została rzeczowo i kompetentnie opisana w narracji. Widać, że autorka pisze o rzeczach, na których się zna, jest wnikliwa, merytoryczna, przekonująca. Z tych wszystkich względów już sam ten świat, który otacza bohaterów jest sporą wartością w powieści, ale ostatecznie najważniejsza okazuje się ciekawa akcja i charaktery postaci.
W pewnym sensie powieść "Kochankowie miasta" ma bardzo ponadczasowy i archetypiczny charakter. Damian jest jak Kain - mocny, ambitny, dominujący, zachłanny, pewny swego ulubieniec ojca; Tomasz jest subtelniejszy, wrażliwy, refleksyjny, empatyczny i szlachetny, mocno związany głównie z matką. I jest tak jakby te dwa typy męskości czy wręcz człowieczeństwa ścierały się w tej powieści, toczyły bardzo stary spór o wartości, który trwa w historii ludzkości od wieków. Ten uniwersalny rys powieści stanowi dla mnie o jej znaczącej wartości. Nie jest to bowiem historia osobna, ale opowieść, która koresponduje z przeszłością, z literackimi tradycjami i archetypami, które są podwalinami naszej kultury. Ci bracia, kobiety ich życia, ich przyjaciele, rodzice, znajomi, relacje - to jest materiał na sagę rodzinną. Są to postaci wyraziste i wielowymiarowe, skłonne do zła, ale też do dobra, ścierające się nie tylko ze sobą, ale też przeżywające wewnętrzne rozterki. Dość udane są postaci kobiecie. Zwłaszcza kobiety stare, doświadczone mają taki swój piękny tragizm w tej powieści, a ich los naprawdę wzrusza, myślę tu o Emilii, która sprzedaje braciom cenną ziemię i boryka się z samotnością oraz o matce bohaterów, postaci na tyle wyjątkowej, że chętnie dokładniej poznałabym jej przeszłe losy. Młode kobiety wypadają za to nieco sztampowo. Są piękne i seksowne, nico wyzywające nawet, to kobiety miasta, ceniące luksus, wygodnie życia, urodę (Marta, Martyna, Beata) oraz te skromniejsze, ładne, dobre, oddane dziewczyny, czyli materiały na żony idealne (Aisza, Anita). Trochę to jest pachnące patriarchatem uproszczenie, w końcu nie ma nic złego w tym, że niektórzy lubią miejskie życie, a inni domowe zacisze i pielęgnację ogródka, tymczasem podział na te lepsze (domatorki) i tym samym pozytywniejsze bohaterki, i te wolące miasto, więc z automatu bardziej powierzchowne i płytkie kobiety, bywa dość namolny i nie sposób oprzeć się wrażeniu, że upraszcza postaci, które mógłby być mniej oczywiste. Mimo to są wśród nich osobowości całkiem interesujące, jak Anita czy Marta, których losy można śledzić z prawdziwym współczuciem lub chociaż ciekawością. Bardzo zaskakuje też Beata, początkowo mało wyrazista postać, która wykazuje się z czasem błyskotliwością i sporą siłą charakteru. Kluczowi są jednak mężczyźni i pewne fatum, którego doświadczają, a potem wręcz karmiczna sprawiedliwość, która (z małymi wyjątkami) spływa na nich zgodnie z zasadami życiowego prawdopodobieństwa. Jest taki moment w powieści, w której Tomasz seryjnie doświadcza zmian w zasadzie rujnujących całe jego życie, ale z czasem okazuje się, że większość z nich wiodła go ku lepszej przyszłości. I jest taki moment, że Damian wydaje się królem życia, którym możne wszystko i kontroluje wszystko aż do chwili, gdy nagle, niemalże jednego dnia wznosząca go fala zupełnie się załamuje. Znakomite jest jednak przede wszystkim to, że w tej powieści te linie życia obu braci są jak przecinające się sinusoidy, hossa w życiu jednego sprzęgnięta jest z bessą w życiu drugiego i odwrotnie. Konstrukcyjnie jest to świetnie pomyślane.
No i teraz w słoiku miodu odrobina dziegciu.... powieść napisana jest ładnym językiem, ale niekiedy (rzeczywiście rzadko), autorka uderza w patetyczne tony (np. bohater zastanawia się "co czynić" lub "celebruje czas", a tęcza to "snop kolorowych laserów"), może wynika to z romantycznej nastrojowości niektórych scen, ale stylistycznie stanowi dysonans. Jest to jednak detal. Na początku powieści opisana jest tajemnicza śmierć pewnego człowieka, która wydaje się nadawać powieści kryminalnego sznytu i rzeczywiście wciąga to czytelnika, ale potem rzecz szybko się wyjaśnia i pozostaje bez znaczenia dla całej akcji, trochę szkoda, bo scena jest mocna i udana, a ostatecznie wydaje się zbędna. Poważniejszą usterką jest jednak pospieszne domykanie harmonijnie i naturalnie rozwijających się przez większą część utworu wątków w szóstym rozdziale powieści. W ogóle relacje w "Kochankach miasta" są ładnie namalowane, ale pod koniec jest trochę tak, jakby autorka chciała już powieść skończyć, a tymczasem liczne wątki jednak potrzebują na to więcej fabularnej przestrzeni. Efekt jest taki, że kruszy się kompozycja i spada życiowe prawdopodobieństwo wydarzeń. Tomasz nagle doznaje emocjonalnego olśnienia, którego niemal nic nie zapowiadało, Anita, która znikła na dwa rozdziały i o której prawie nic nie było wiadomo, pojawia się jak Filip z konopi i działa równie łzawo, co nielogicznie, a opis jej przeszłości wydaje się fabularnie spóźniony, do tego nieco bezbarwna i skromniutka dotąd Aisza okazuje się znać najbardziej imprezujące dziewczyny w mieście i opowiada o nich Aronowi w dość sztucznie stworzonej sytuacji - wszytko to są konsekwencje tego, że za szybko wiedzie się watki do rozwiązania, osłabia to realizm, ale na szczęście nie dynamikę powieści. Scena między Beatą i Martą w dalszej części szóstego rozdziału jest za to bardzo dobra i stanowi początek dobrze prowadzonej w ostatniej fazie powieści kulminacji wydarzeń. Epilog wypada przesadnie cukierkowo i romantycznie - śluby, ciąże, trochę egzaltacji... ale wybaczam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz