To jest moja ulubiona opowieść, chyba najmłodsza, może to dlatego? podobno najmłodsze dziecko kocha się najbardziej. Starałam się jej nigdzie nie zgubić, długo była dla mnie ważna, nadal trochę jest.
Pustelnik
„Zważ, podróżniku, bo nie znajdziesz drogi,
a jedynie ślady wiatru na morzu”. (A. Machado)
Moja
pamięć się skrada, cicho przypełza, jak pozornie oswojone zwierzątko i
nachalnie wskakuje mi na kolana. Tak ma. I na przykład teraz… gdy oglądam
reportaż z kolejnej cudzej katastrofy, w rozlanej ropie szarpią się ptaki i foki -
ktoś je ratuje, szoruje z uporczywą cierpliwością, ktoś tylko filmuje powolne
konanie, poczernione truchło, rachunki zysków i strat, wyrazy żalu, protesty
ekologów, próby doczyszczeń… wszystko według stałego scenariusza - i właśnie
teraz, teraz, teraz, ja tylko oglądam, ale już mnie tam zupełnie nie ma, nawet
w powierzchownym współczuciu widza, który przywyka, który to widział już wiele
razy wcześniej, nie ma mnie tam, patrzę pustym spojrzeniem na obrzydliwy
dramatyzm relacji, a przecież odchodzę gdzieś indziej. W tym właśnie „indziej”
przypominam sobie, że czasami samotność wymyka się i nagle nie ma ram, nie ma
granic ani końca, bo przelewa się w samą siebie i pochłania przestrzeń z
zaskakującą skutecznością. Czarna ropna maź na białych mewich skrzydłach, na
obłych ciałach fok, otulająca gęstym ciepłem i bezpieczeństwem, być może trochę
cię zabija, być może trochę cię ratuje - nie wiadomo, nigdy tego nie wiadomo tak
od razu, a takie nigdy to bywa bardzo, bardzo długo. I pamiętam już tylko Edka,
pokracznego faceta o urodzie marabuta i ten dzień, kiedy zatrzaskując drzwi
powiedział:
- Nie potrzebuję nikogo i nie
mogę przestać – były to ostatnie z jego ostatnich słów.
----------------------------------------------------------------
Edek
był brzydki. Była to jednakże trywialna brzydota pozbawiona wszelkiego
wyrafinowania i oryginalności. Niczym i dla nikogo się nie wyróżniał, z twarzy
przypominał… nikogo, po prostu nikogo. Dzięki temu płynnie i lekko wtapiał się
w tło złożone z szarych blokowisk i obdrapanych murów. Bure strąki włosów w
nieustannym nieładzie, blada ziemista cera, wodnisty odcień oczu, grube rysy
wycięte przypadkiem przez roztargnionego boga rzeczy zwykłych w przypadkowo
kopniętym kartoflu… Taki tam Edek. Mimo to polubiłam Edka przewrotną sympatią,
która płynęła z tysięcy dostarczanych mi przez niego zaskoczeń oraz mojej
wdzięczności za każde z nich, nauczyłam się też go zauważać i zazdrościć mu,
bardzo.
-
Zobacz, jak światło pięknie przechodzi przez tego misia Haribo na chodniku…
- tak zagadnął mnie po raz pierwszy,
przypadkiem, nie oderwał nawet oczu od pękniętej płyty chodnika, w załomie
której leżał pomarańczowy żelek w kształcie niedźwiadka. – Zobacz, zobacz
koniecznie…. – Chwilę staliśmy wtedy razem nad porzuconym Haribo, mały zachwyt
małego życia dzielony w dodatku na dwa. Moment minął, Edek spojrzał na mnie
zaskoczony i spłoszony, jakby obudził się rano obok kogoś obcego w obcym łóżku,
uśmiechnął się przepraszająco, wbił ręce w kieszenie i poczłapał gdzieś
indziej.
Kilka
dni później spotkałam go wpatrzonego w ścianę. Rzecz absurdalna, tym bardziej
że ściana była… brudna, popękana, było
na niej nic w niczym. Człowiek zawsze wygląda jakby go ukarano, gdy stoi twarzą
do ściany, bo nie ma na to prostszego wyjaśnienia. Przystanęłam obok.
- Zobacz, tu jest twarz kobiety i
ona płacze, ale tak ładnie płacze, zobacz, zobacz… - zamamrotał Edek. Czy mam
skłamać, że zauważyłam to, co on widział? Po prawdzie: nie zauważyłam, ale
zatrzymałam się z powodu jego zauważenia. Dla mnie to była tylko szara,
zniszczona ściana na zapomnianym blokowisku, dla niego - kobieta we łzach i
chciałam w tym uczestniczyć, chciałam zobaczyć, nawet jeśli było to zupełnie
niemożliwe.
– Mieszkam tu w tym domu co ty,
wiesz? – spytał nagle.
- Tak, wiem – odpowiedziałam,
chociaż oczywiście nie zdawałam sobie sprawy, że był moim sąsiadem.
- To dobrze – powiedział, nie
patrząc na mnie i odpełzł do innych spraw, a ja zauważyłam go wtedy naprawdę po
raz pierwszy.
Mijały
dni, szara miejska wiosna zaświergotała wróblami i rachityczną roślinnością
blokowisk. Edek włóczył się po okolicy i pokruszonymi paznokciami grubopalcych
rąk obdrapywał ławki obłażące płatami z tandetnej farby. Metodyczna,
bezsensowna cierpliwość czy głupowaty wandalizm? Nikt nie zwracał na to uwagi, a
Edek codziennie skubał te ławki, dogrzebując się ich dna, czyli przegniłego
rozłażącego się pod jego dotykiem drewna. Po kilku dniach po prostu musiałam go
spytać, musiałam wiedzieć, o co chodzi, po co to wszystko.
- Edek, co ty do cholery robisz?
- Szukam.
- Czego? Jak rany palce ci już
krwawią! Zostaw to paskudztwo! – schwyciłam go za przegub, zastygł i spojrzał
na mnie zdziwiony, znowu tym samym nieobecnym spojrzeniem kogoś, kto jeszcze
przed chwilą był gdzieś indziej z kimś innym, a teraz nagle wybrudzono go ze
snu.
- Puść… – wymruczał,
przepraszającym gestem wyswobodził swoją wielką dłoń i wrócił to obdrapywania
ławki. – Spójrz, pod każdą skórą są inne skóry, nie widzisz? i nie ma jednego
koloru, jest tylko brak i rozpad, w których wirują zapomniane galaktyki,
zobacz, sama zobacz….
Pochyliłam
się nad obdrapanym do dna fragmentem ławki. Drewniane słoje zawirowały mi w
oczach i przez krótki moment gotowa byłam przysiąc, że każdy z nich kręcił się
powoli wokół własnej osi i świecił stłumionym, odległym światłem. Uciekłam,
trochę wtedy uciekłam i nigdy już nie spytałam Edka o te poobdzierane ławki. Nie
radzę sobie z mistycyzmem, który atakuje mnie w środku dnia.
----------------------------------------------------------------------------------
Obudził
mnie hałas. Nocą, w wieżowcu dźwięki niosą się tak, jakby pochodziły zewsząd,
nie sposób wskazać, co znaczą i skąd się biorą, nie widomo, czym są ani nawet
czy rzeczywiście istnieją. Podskórne nocne życie wieżowców, wielki sekret
pomruków i drgań, nagłych wrzasków, na wpół zrozumiałych szeptów i westchnień,
które niosą się wraz z buczeniem rur i
sapaniem kaloryferów. Dla mnie wszystko to szumi niepokojem, którego nie
rozumiem, ale który czuję prawie zawsze, instynktownym niepokojem zwierzęcia
uwięzionego w ciemności nocy w swojej małej klatce tuż obok innych zwierząt,
których jednak nie widać ani nie czuć, choć wiesz, że są, słyszysz ich oddechy.
Nigdy nie wychodzę śledzić tych nocnych dźwięków, prawie nigdy, bo wtedy, ten
jeden jedyny raz wyszłam, coś było inaczej, zagrała mi jakaś nowa nuta w
codziennej symfonii, nowa melodia, ciche stukane do moich drzwi, bardziej
drapanie, chrobot głodnej myszy lub niecierpliwych palców. Przyłożyłam ucho do
drzwi:
- Chodź, no chodź już, chodź…. –
mruczące namawianie z drugiej strony moich drzwi, tak ciche, że mogło być
złudzeniem. – Chodź szybko…, szybciej, chodź… - zastygłam i szczelniej otuliłam
się kocem, byłam mała i słaba, w jednej chwili dokładnie taka - krucha, jakby
szept zza drzwi mógł mnie zgnieść. A mimo to po chwili wahania otworzyłam
drzwi. W półmroku korytarza zobaczyłam pustkę, nikogo nie było, nikogo i
niczego prócz drobnego świecącego na fioletowo punktu w głębi korytarza. Czy
mogłam tam nie iść? Mogłam. Ale chciałam iść, zamknęłam drzwi i boso, drobnymi
krokami wspięta na placach szłam do fioletowego ognika. Dopiero tuż przed nim
zauważyłam, że ktoś tam był, ktoś stał w ciszy wpatrzony w mdłe światełko,
które unosiło się nad jego wyciągniętą dłonią. Edek, oczywiście.
- Wreszcie jesteś… Zobacz, co znalazłem.
- Jak to znalazłeś? Co to w ogóle
jest? – szeptałam, bo i on szeptał. Fioletowe światełko unosiło się między
nami, płonęło stłumionym blaskiem odległej planety, przyjrzałam mu się:
doskonała, wolno wirująca kula, wewnętrzny blask, po prostu wisiała w
powietrzu, a ja chciałam jej dotknąć.
- Światło w ciemności, bardzo potrzebne, czasami.
- Ale jak…. To jest naprawdę?
- Przyszło i jest, jest naprawdę
– tak powiedział Edek, a ja od razu mu uwierzyłam, bo strasznie chciałam, żeby
to światło istniało, właśnie tutaj, w zapomnianym, nieusuwalnie brudnym
korytarzu wieżowca, którego szaro-bury mrok nie opuszczał nawet za dnia.
- Od dawna je masz? – spytałam z zazdrością.
- Od zawsze. Przychodzi z mroku. A ja znajduję je.
- I kiedy tylko chcesz możesz je przywołać?
- Nie. Tylko nocą. Ciemność dnia jest całkiem inna od tej,
która panuje podczas nocy….
- …. i nic jej nie rozprasza. Tak,
wiem – wtedy pierwszy raz ja i Edek spojrzeliśmy sobie w oczy. Zza okna
nadchodził świt, a fioletowe światło zaczęło przygasać, wreszcie zniknęło tuż
po wschodzie słońca… Bez słowa wróciliśmy do naszych mieszkań. Ja na
przemarzniętych placach bosych stóp, Edek niefrasobliwie człapiąc
rozklekotanymi kapciochami.
-----------------------------------------------------------
W
tym samym czasie, dokładnie w jednej chwili Edek zakochał się w
Najśliczniejszej Dziewczynie w Okolicy i przyśnił mi się zupełnie z zaskoczenia,
nad ranem. Środek lata, upał, lepkość dusznej nocy. Mam sen. Idę przez parkowy
trawnik, trawa jest soczysta i gęsta, czyli kompletnie niemożliwa, nie w tym
mieście, nie w tej rzeczywistości, dlatego wiem, że to sen, że to nieprawda.
Idę zielonym dywanem, wokół latają cytrynowe motyle, czuję na skórze muskanie
ich skrzydeł. Kątem oka zauważam postać pod drzewem, w głębi parku, daleko, ale
od razu wiem, że to Edek, zgarbiony i prawie niewidzialny. Idę do niego, w
końcu lubię Edka. I już, siedzimy pod drzewem, czuję wilgotne ciepło trawy pod
placami.
- Kocham Najśliczniejszą
Dziewczynę w Okolicy, ale wiem, że nawet potykając się o mnie nie zauważyłaby
mnie ani trochę. Ani, ani.
- Co teraz?
- Nic. Takie rzeczy się zdarzają.
Bezmiłość, która rozkrusza serce. Piękna rzecz… Prawda?
Trwa
sen i upał, siedzimy na trawie ramię w ramię - ja i Edek, w doskonałej
harmonii. Edek płacze łzami jak ziarna grochu, które spływają mu po twarzy,
koszuli i szybko parują w skwierczącym upale, po chwili widzę, że nad nami unosi
się chmura z łez, śliczna, szara chmura przetykana solnymi kryształami. Edek
głośno i obrzydliwie wydmuchuje nos w wielką kraciastą chustkę, raz po raz. Kolor
skrzydeł motyli zmienił się na pomarańczowy, ale nie wiem, co to znaczy. Mija
czas, nienachalanie i lekko; niemalże niesłyszalnie fałszuję sobie i nucę „Cry
me a river”, powietrze jest gęste od zapachów, jaśmin i konwalie, być może coś
jeszcze…
- Nikt tak ładnie nie milczy jak
ty, sąsiadko. Dobranoc – mruczy Edek.
Budzę
się i od razu wiem, że coś jest mocno nie tak. Czuję odmianę. Zapach i upał
pozostały, pachnę przecież jaśminowym
szamponem, pościel - konwaliami, wszystko się zgadza, „Cry me a river” szumi w
radio – wykonanie mocno średnie, pomarańczowe światło wpada przez zaciągnięte
zasłony… jestem sama i wiem na pewno, że Edek ma kłopoty. Wybiegłam z pokoju,
znowu boso, znowu w szlafroku, znowu w wersji domowo-nieciekawej, otworzyłam
drzwi na korytarz, Edek właśnie wchodził do swojego mieszkania, zgarbiony
mocniej niż zazwyczaj, zastygł w pół ruchu, stając plecami do mnie. Poszarzał
bardziej niż było to możliwe, skurczył się w sobie i stał się przezroczysty jak
duch, mogłam zobaczyć ścianę za nim, patrząc przez niego. Stał i czekał.
- Edek… ledwo cię widzę, czemu
jesteś taki… zwiewny.
- Już tylko ty mnie widzisz. Tak
musi być – nie obrócił się, tylko zamknął za sobą drzwi.
------------------------------------------------------------------------------
Spotykaliśmy
się tysiące razy. Tymczasem Edek znikał, uważność mojego spojrzenia zupełnie
nie wystarczała. Mijaliśmy się w snach i na korytarzu, mijaliśmy się w
milczeniu lub zamieniając zaledwie kilka słów, nie zawsze znaczących, nie
zawsze ciekawych, lecz za każdym razem wirowały między nami galaktyki
możliwości i fioletowe planety pełne świateł. Mimo to znikał, a ja wiedziałam,
że będę tęskniła za jego brzydotą , która ogołoci wkrótce przestrzeń.
Tamtego
dnia po prostu zapukałam do jego drzwi, niepewnie i ze wstydem, bo bez powodu.
Otworzył, staliśmy naprzeciwko siebie, dzielił nas próg.
- Jesteś pustelnikiem? – spytałam
– może przez to znikasz? Musisz przestać.
- Nie... Tak… Trochę… co to
znaczy „być pustelnikiem”? – zawahał się prawie niewidzialny już Edek.
- Że żyjesz w pustce, że nikt cię
nie widzi.
- A…. nie to nie to…. – spojrzał na mnie, ale jakby mnie nie
zauważał. - To pustka żyje we mnie i to ja już nikogo nie widzę.
- A ja?!
- Ty jesteś już tylko głosem,
kruchy skrzacie i musisz sobie iść.
- Ale dlaczego?
- Bo nie potrzebuję już nikogo i
nie mogę przestać – wzruszył ramionami i zamknął mi drzwi przed nosem, cicho i
powoli, bez ostentacji i bez bezczelności, zamknął je na pożegnanie, ostrożnie,
obserwując mnie do ostatniej chwili.
Wszystko
się rozmyło, ściana, korytarz, cała nasza bura rzeczywistość zadrgała mi przed
oczami i nie było już nic, żadnych drzwi od mieszkania Edka ani jego samego,
nie było go na zawsze, czyli na długo, bez śladu i bez wątpliwości. Doskonałe
pustelnictwo, doskonała pustka, doskonała samotność. Kogo ona chroni? Mnie czy
Edka? Kto kogo porzucił, on świat czy świat jego? Kto kogo bardziej nie
zauważył?
To tylko opowieść bez
zakończenia. Czekam przecież na zmianę. Być może na powrót pustelnika, na list
lub sen, na wirujący w ciemności punkt.
Jedyną pewną rzeczą jest zmiana i
wirowanie galaktyk.
K. H. Sp. Z o.o.
Kochana jestem pod ogromnym wrażeniem, aż mam dreszcze ....Ja chcę jeszcze....
OdpowiedzUsuń