sobota, 21 stycznia 2017

opowieść o wkraczaniu w pustkę i o zmianach ("Pustelnik")

To jest moja ulubiona opowieść, chyba najmłodsza, może to dlatego? podobno najmłodsze dziecko kocha się najbardziej. Starałam się jej nigdzie nie zgubić, długo była dla mnie ważna, nadal trochę jest.



Pustelnik

„Zważ, podróżniku, bo nie znajdziesz drogi,
a jedynie ślady wiatru na morzu”. (A. Machado)



                Moja pamięć się skrada, cicho przypełza, jak pozornie oswojone zwierzątko i nachalnie wskakuje mi na kolana. Tak ma. I na przykład teraz… gdy oglądam reportaż z kolejnej cudzej katastrofy, w rozlanej ropie szarpią się ptaki i foki - ktoś je ratuje, szoruje z uporczywą cierpliwością, ktoś tylko filmuje powolne konanie, poczernione truchło, rachunki zysków i strat, wyrazy żalu, protesty ekologów, próby doczyszczeń… wszystko według stałego scenariusza - i właśnie teraz, teraz, teraz, ja tylko oglądam, ale już mnie tam zupełnie nie ma, nawet w powierzchownym współczuciu widza, który przywyka, który to widział już wiele razy wcześniej, nie ma mnie tam, patrzę pustym spojrzeniem na obrzydliwy dramatyzm relacji, a przecież odchodzę gdzieś indziej. W tym właśnie „indziej” przypominam sobie, że czasami samotność wymyka się i nagle nie ma ram, nie ma granic ani końca, bo przelewa się w samą siebie i pochłania przestrzeń z zaskakującą skutecznością. Czarna ropna maź na białych mewich skrzydłach, na obłych ciałach fok, otulająca gęstym ciepłem i bezpieczeństwem, być może trochę cię zabija, być może trochę cię ratuje - nie wiadomo, nigdy tego nie wiadomo tak od razu, a takie nigdy to bywa bardzo, bardzo długo. I pamiętam już tylko Edka, pokracznego faceta o urodzie marabuta i ten dzień, kiedy zatrzaskując drzwi powiedział:
- Nie potrzebuję nikogo i nie mogę przestać – były to ostatnie z jego ostatnich słów.

----------------------------------------------------------------

                Edek był brzydki. Była to jednakże trywialna brzydota pozbawiona wszelkiego wyrafinowania i oryginalności. Niczym i dla nikogo się nie wyróżniał, z twarzy przypominał… nikogo, po prostu nikogo. Dzięki temu płynnie i lekko wtapiał się w tło złożone z szarych blokowisk i obdrapanych murów. Bure strąki włosów w nieustannym nieładzie, blada ziemista cera, wodnisty odcień oczu, grube rysy wycięte przypadkiem przez roztargnionego boga rzeczy zwykłych w przypadkowo kopniętym kartoflu… Taki tam Edek. Mimo to polubiłam Edka przewrotną sympatią, która płynęła z tysięcy dostarczanych mi przez niego zaskoczeń oraz mojej wdzięczności za każde z nich, nauczyłam się też go zauważać i zazdrościć mu, bardzo.
             - Zobacz, jak światło pięknie przechodzi przez tego misia Haribo na chodniku… -  tak zagadnął mnie po raz pierwszy, przypadkiem, nie oderwał nawet oczu od pękniętej płyty chodnika, w załomie której leżał pomarańczowy żelek w kształcie niedźwiadka. – Zobacz, zobacz koniecznie…. – Chwilę staliśmy wtedy razem nad porzuconym Haribo, mały zachwyt małego życia dzielony w dodatku na dwa. Moment minął, Edek spojrzał na mnie zaskoczony i spłoszony, jakby obudził się rano obok kogoś obcego w obcym łóżku, uśmiechnął się przepraszająco, wbił ręce w kieszenie i poczłapał gdzieś indziej.
                Kilka dni później spotkałam go wpatrzonego w ścianę. Rzecz absurdalna, tym bardziej że  ściana była… brudna, popękana, było na niej nic w niczym. Człowiek zawsze wygląda jakby go ukarano, gdy stoi twarzą do ściany, bo nie ma na to prostszego wyjaśnienia. Przystanęłam obok.
- Zobacz, tu jest twarz kobiety i ona płacze, ale tak ładnie płacze, zobacz, zobacz… - zamamrotał Edek. Czy mam skłamać, że zauważyłam to, co on widział? Po prawdzie: nie zauważyłam, ale zatrzymałam się z powodu jego zauważenia. Dla mnie to była tylko szara, zniszczona ściana na zapomnianym blokowisku, dla niego - kobieta we łzach i chciałam w tym uczestniczyć, chciałam zobaczyć, nawet jeśli było to zupełnie niemożliwe.
– Mieszkam tu w tym domu co ty, wiesz? – spytał nagle.
- Tak, wiem – odpowiedziałam, chociaż oczywiście nie zdawałam sobie sprawy, że był moim sąsiadem.
- To dobrze – powiedział, nie patrząc na mnie i odpełzł do innych spraw, a ja zauważyłam go wtedy naprawdę po raz pierwszy.
            Mijały dni, szara miejska wiosna zaświergotała wróblami i rachityczną roślinnością blokowisk. Edek włóczył się po okolicy i pokruszonymi paznokciami grubopalcych rąk obdrapywał ławki obłażące płatami z tandetnej farby. Metodyczna, bezsensowna cierpliwość czy głupowaty wandalizm? Nikt nie zwracał na to uwagi, a Edek codziennie skubał te ławki, dogrzebując się ich dna, czyli przegniłego rozłażącego się pod jego dotykiem drewna. Po kilku dniach po prostu musiałam go spytać, musiałam wiedzieć, o co chodzi, po co to wszystko.
- Edek, co ty do cholery robisz?
- Szukam.
- Czego? Jak rany palce ci już krwawią! Zostaw to paskudztwo! – schwyciłam go za przegub, zastygł i spojrzał na mnie zdziwiony, znowu tym samym nieobecnym spojrzeniem kogoś, kto jeszcze przed chwilą był gdzieś indziej z kimś innym, a teraz nagle wybrudzono go ze snu.
- Puść… – wymruczał, przepraszającym gestem wyswobodził swoją wielką dłoń i wrócił to obdrapywania ławki. – Spójrz, pod każdą skórą są inne skóry, nie widzisz? i nie ma jednego koloru, jest tylko brak i rozpad, w których wirują zapomniane galaktyki, zobacz, sama zobacz….
                Pochyliłam się nad obdrapanym do dna fragmentem ławki. Drewniane słoje zawirowały mi w oczach i przez krótki moment gotowa byłam przysiąc, że każdy z nich kręcił się powoli wokół własnej osi i świecił stłumionym, odległym światłem. Uciekłam, trochę wtedy uciekłam i nigdy już nie spytałam Edka o te poobdzierane ławki. Nie radzę sobie z mistycyzmem, który atakuje mnie w środku dnia.

----------------------------------------------------------------------------------

                Obudził mnie hałas. Nocą, w wieżowcu dźwięki niosą się tak, jakby pochodziły zewsząd, nie sposób wskazać, co znaczą i skąd się biorą, nie widomo, czym są ani nawet czy rzeczywiście istnieją. Podskórne nocne życie wieżowców, wielki sekret pomruków i drgań, nagłych wrzasków, na wpół zrozumiałych szeptów i westchnień, które niosą się wraz z  buczeniem rur i sapaniem kaloryferów. Dla mnie wszystko to szumi niepokojem, którego nie rozumiem, ale który czuję prawie zawsze, instynktownym niepokojem zwierzęcia uwięzionego w ciemności nocy w swojej małej klatce tuż obok innych zwierząt, których jednak nie widać ani nie czuć, choć wiesz, że są, słyszysz ich oddechy. Nigdy nie wychodzę śledzić tych nocnych dźwięków, prawie nigdy, bo wtedy, ten jeden jedyny raz wyszłam, coś było inaczej, zagrała mi jakaś nowa nuta w codziennej symfonii, nowa melodia, ciche stukane do moich drzwi, bardziej drapanie, chrobot głodnej myszy lub niecierpliwych palców. Przyłożyłam ucho do drzwi:
- Chodź, no chodź już, chodź…. – mruczące namawianie z drugiej strony moich drzwi, tak ciche, że mogło być złudzeniem. – Chodź szybko…, szybciej, chodź… - zastygłam i szczelniej otuliłam się kocem, byłam mała i słaba, w jednej chwili dokładnie taka - krucha, jakby szept zza drzwi mógł mnie zgnieść. A mimo to po chwili wahania otworzyłam drzwi. W półmroku korytarza zobaczyłam pustkę, nikogo nie było, nikogo i niczego prócz drobnego świecącego na fioletowo punktu w głębi korytarza. Czy mogłam tam nie iść? Mogłam. Ale chciałam iść, zamknęłam drzwi i boso, drobnymi krokami wspięta na placach szłam do fioletowego ognika. Dopiero tuż przed nim zauważyłam, że ktoś tam był, ktoś stał w ciszy wpatrzony w mdłe światełko, które unosiło się nad jego wyciągniętą dłonią. Edek, oczywiście.
- Wreszcie jesteś… Zobacz, co znalazłem.
- Jak to znalazłeś? Co to w ogóle jest? – szeptałam, bo i on szeptał. Fioletowe światełko unosiło się między nami, płonęło stłumionym blaskiem odległej planety, przyjrzałam mu się: doskonała, wolno wirująca kula, wewnętrzny blask, po prostu wisiała w powietrzu, a ja chciałam jej dotknąć.
- Światło w ciemności, bardzo potrzebne, czasami.
- Ale jak…. To jest naprawdę?
- Przyszło i jest, jest naprawdę – tak powiedział Edek, a ja od razu mu uwierzyłam, bo strasznie chciałam, żeby to światło istniało, właśnie tutaj, w zapomnianym, nieusuwalnie brudnym korytarzu wieżowca, którego szaro-bury mrok nie opuszczał nawet za dnia.
- Od dawna je masz? – spytałam z zazdrością.
- Od zawsze. Przychodzi z mroku. A ja znajduję je.
- I kiedy tylko chcesz możesz je przywołać?
- Nie. Tylko nocą. Ciemność dnia jest całkiem inna od tej, która panuje podczas nocy….
- …. i nic jej nie rozprasza. Tak, wiem – wtedy pierwszy raz ja i Edek spojrzeliśmy sobie w oczy. Zza okna nadchodził świt, a fioletowe światło zaczęło przygasać, wreszcie zniknęło tuż po wschodzie słońca… Bez słowa wróciliśmy do naszych mieszkań. Ja na przemarzniętych placach bosych stóp, Edek niefrasobliwie człapiąc rozklekotanymi kapciochami.

-----------------------------------------------------------

                W tym samym czasie, dokładnie w jednej chwili Edek zakochał się w Najśliczniejszej Dziewczynie w Okolicy i przyśnił mi się zupełnie z zaskoczenia, nad ranem. Środek lata, upał, lepkość dusznej nocy. Mam sen. Idę przez parkowy trawnik, trawa jest soczysta i gęsta, czyli kompletnie niemożliwa, nie w tym mieście, nie w tej rzeczywistości, dlatego wiem, że to sen, że to nieprawda. Idę zielonym dywanem, wokół latają cytrynowe motyle, czuję na skórze muskanie ich skrzydeł. Kątem oka zauważam postać pod drzewem, w głębi parku, daleko, ale od razu wiem, że to Edek, zgarbiony i prawie niewidzialny. Idę do niego, w końcu lubię Edka. I już, siedzimy pod drzewem, czuję wilgotne ciepło trawy pod placami.
- Kocham Najśliczniejszą Dziewczynę w Okolicy, ale wiem, że nawet potykając się o mnie nie zauważyłaby mnie ani trochę. Ani, ani.
- Co teraz?
- Nic. Takie rzeczy się zdarzają. Bezmiłość, która rozkrusza serce. Piękna rzecz… Prawda?
                Trwa sen i upał, siedzimy na trawie ramię w ramię - ja i Edek, w doskonałej harmonii. Edek płacze łzami jak ziarna grochu, które spływają mu po twarzy, koszuli i szybko parują w skwierczącym upale, po chwili widzę, że nad nami unosi się chmura z łez, śliczna, szara chmura przetykana solnymi kryształami. Edek głośno i obrzydliwie wydmuchuje nos w wielką kraciastą chustkę, raz po raz. Kolor skrzydeł motyli zmienił się na pomarańczowy, ale nie wiem, co to znaczy. Mija czas, nienachalanie i lekko; niemalże niesłyszalnie fałszuję sobie i nucę „Cry me a river”, powietrze jest gęste od zapachów, jaśmin i konwalie, być może coś jeszcze…
- Nikt tak ładnie nie milczy jak ty, sąsiadko. Dobranoc – mruczy Edek. 
                Budzę się i od razu wiem, że coś jest mocno nie tak. Czuję odmianę. Zapach i upał pozostały,  pachnę przecież jaśminowym szamponem, pościel - konwaliami, wszystko się zgadza, „Cry me a river” szumi w radio – wykonanie mocno średnie, pomarańczowe światło wpada przez zaciągnięte zasłony… jestem sama i wiem na pewno, że Edek ma kłopoty. Wybiegłam z pokoju, znowu boso, znowu w szlafroku, znowu w wersji domowo-nieciekawej, otworzyłam drzwi na korytarz, Edek właśnie wchodził do swojego mieszkania, zgarbiony mocniej niż zazwyczaj, zastygł w pół ruchu, stając plecami do mnie. Poszarzał bardziej niż było to możliwe, skurczył się w sobie i stał się przezroczysty jak duch, mogłam zobaczyć ścianę za nim, patrząc przez niego. Stał i czekał.
- Edek… ledwo cię widzę, czemu jesteś taki… zwiewny.
- Już tylko ty mnie widzisz. Tak musi być – nie obrócił się, tylko zamknął za sobą drzwi.

------------------------------------------------------------------------------

                Spotykaliśmy się tysiące razy. Tymczasem Edek znikał, uważność mojego spojrzenia zupełnie nie wystarczała. Mijaliśmy się w snach i na korytarzu, mijaliśmy się w milczeniu lub zamieniając zaledwie kilka słów, nie zawsze znaczących, nie zawsze ciekawych, lecz za każdym razem wirowały między nami galaktyki możliwości i fioletowe planety pełne świateł. Mimo to znikał, a ja wiedziałam, że będę tęskniła za jego brzydotą , która ogołoci wkrótce przestrzeń.
                Tamtego dnia po prostu zapukałam do jego drzwi, niepewnie i ze wstydem, bo bez powodu. Otworzył, staliśmy naprzeciwko siebie, dzielił nas próg.
- Jesteś pustelnikiem? – spytałam – może przez to znikasz? Musisz przestać.
- Nie... Tak… Trochę… co to znaczy „być pustelnikiem”? – zawahał się prawie niewidzialny już Edek.
- Że żyjesz w pustce, że nikt cię nie widzi.
- A…. nie to nie to….  – spojrzał na mnie, ale jakby mnie nie zauważał. - To pustka żyje we mnie i to ja już nikogo nie widzę.
- A ja?!
- Ty jesteś już tylko głosem, kruchy skrzacie i musisz sobie iść.
- Ale dlaczego?
- Bo nie potrzebuję już nikogo i nie mogę przestać – wzruszył ramionami i zamknął mi drzwi przed nosem, cicho i powoli, bez ostentacji i bez bezczelności, zamknął je na pożegnanie, ostrożnie, obserwując mnie do ostatniej chwili.
                Wszystko się rozmyło, ściana, korytarz, cała nasza bura rzeczywistość zadrgała mi przed oczami i nie było już nic, żadnych drzwi od mieszkania Edka ani jego samego, nie było go na zawsze, czyli na długo, bez śladu i bez wątpliwości. Doskonałe pustelnictwo, doskonała pustka, doskonała samotność. Kogo ona chroni? Mnie czy Edka? Kto kogo porzucił, on świat czy świat jego? Kto kogo bardziej nie zauważył?
To tylko opowieść bez zakończenia. Czekam przecież na zmianę. Być może na powrót pustelnika, na list lub sen, na wirujący w ciemności punkt.
Jedyną pewną rzeczą jest zmiana i wirowanie galaktyk.

K. H. Sp. Z o.o.

1 komentarz:

  1. Kochana jestem pod ogromnym wrażeniem, aż mam dreszcze ....Ja chcę jeszcze....

    OdpowiedzUsuń