coś przedziwnego mi się przytrafiło i nie wiem, czy zdołam to opisać, ale jednak trzeba to nazwać, na moje własne potrzeby, żeby obejrzeć, trzeba nazwać: jestem na wakacjach, ale ich nie czuję, a wczoraj doświadczyłam tak wielkiego zniechęcenia i znużenia, że miałam wielką i jednoznaczną chęć wstać i wyjść, tak jak stoję, bez niczego, po prostu wyjechać z tych wakacji, na które dopiero co przyjechałam, wrócić do domu i nie być TU, jakby nagle i całkowicie brakło mi opanowania i cierpliwości, i jeszcze zrobiło mi się lodowato zimno, a to zawsze paradoksalnie oznacza, że spala mnie gniew wielki jak piekło... i teraz dlaczego? co mi się stało, pół nocy o tym myślałam, być może głównie to mnie zatrzymało, że musiałam przemyśleć i nazwać, musiałam zrozumieć moje impulsy... kiedyś byłam bardziej popędliwa i mniej refleksyjna, kiedyś spakowałabym się i wyjechała w jednej chwili, nie bacząc na porę i okoliczności, tylko dlatego, że byłoby mi niewygodnie i niezręcznie, ale teraz jestem już duża... teraz chcę rozumieć, więc....;
dziewięć lat temu porzuciłam mojego męża i szybko się rozwiedliśmy, a mimo to mijały lata, a ta relacja się nie kończyła, mimo żalu, obrażeń, złości regularnie udawaliśmy, że jest fajnie, że my jesteśmy takimi fajnymi byłymi małżonkami, a przecież kompletnie mnie to wykańczało, przecież to była straszliwa nieprawda, nawet byli inni ludzie w naszych życiach, a mimo tego były mąż traktował mnie, jakbym nadal do niego przynależała, mówił do mnie zdrobnieniami i przezwiskami z naszych najlepszych czasów, z dumą komentował moje życiowe osiągnięcia słowami "moja żona, no pięknie", sprzedawał sentymentalne wspomnienia z początków naszego związku naszej córce, która potem z kolei przypominała je mnie, przekazywał mi buziaczki przez telefon, uściski, na pół ironicznie na moje krytyczne uwagi odpowiadał "ja też cię kocham"...., szukał u mnie wsparcia w swoich kłopotach i wiele, wiele innych drobnych niewygodnych, uwierających mnie gestów, które nie były same w sobie złe, ale stwarzały poczucie przynależności, podkreślały, że ta rzecz między nami trwa jak jakieś niekończące się zobowiązanie, że jego władza nade mną, prawo do mojej uwagi, posiadanie się nie kończą, są nieusuwalne, a przecież to wszystko nieprawda, ludzie nie rozstają się dlatego, że było dobrze, nie rozstają się, bo są przyjaciółmi, rozstają się dlatego, że zrobili sobie rzeczy nie do wybaczenia i nie do naprawienia (ja jemu, a on mnie, bo żadne nie było bez winy, wiadomo), ale jednak koniec to koniec, tymczasem te gesty, słowa, oceny mojego życia, do których rościł sobie prawo, wtrącanie się, opiniowanie moich dokonań i błędów przeplatane z czułością - to była tylko władza, próba potrzymania jej i czułam się z tym bardzo źle, czułam się chora i byłam na niego wściekła, że mi to robi, ale tak naprawdę byłam wściekła na siebie, bo nie protestowałam, bo się godziłam jak cielę i nie umiałam się przeciwstawić, łatwo przecież sprzeciwić się, gdy ktoś jest niemiły, ale gdy jest za miły? o co tu się czepiać? a mimo to gardziłam sobą, że nie umiem powiedzieć: DOŚĆ, przestań, nie mów tak do mnie, nie ma już tego, co usprawiedliwiałoby te słowa, za wiele się stało, nie udawajmy, że trwa bliskość, przyjaźń, tak nie jest, ja tego nie chcę - długo mi zajęło zanim nauczyłam się to ucinać i nadal muszę to robić, i gardzę sobą za każdym razem, gdy brak mi wtedy woli i zdecydowania, bo to jest zupełnie tak, jakbym nie miała do siebie szacunku, ktoś tu mnie ogrywa, ktoś mną manipuluje, a ja się godzę, choć wszystko we mnie mówi mi, że to jest kłamstwo, że to jest zła rzecz, że mi się każdy jeden włos na ciele od tego jeży i każdy mięsień spina.... i to jest dla mnie nadal trudne, to mnie zawija na supeł, wymaga ciągłego wysiłku i odwagi; i wczoraj zobaczyłam to samo na cudzym podwórku, jak w lustrze, i to nie powinno mnie dotyczyć ani dotykać, ale dotyczy i dotyka, i było zupełnie jakby ktoś mi w pysk dał... pewna kobieta kilka lat dość perfidnie oszukiwała męża, mimo jego wyrozumiałości, miłości, gotowości wybaczenia w końcu nie tylko go porzuciła (co może się zdarzyć, czasami ludzie przestają się kochać i już, co jednak nie oznacza, że trzeba zrobić ze związku szmatę i upokorzyć partnera jak tylko się da w międzyczasie), ale zrobiła z niego sponiewieraną grudkę żalu i rozpaczy, a teraz patrzę, jak powodowana zapewne poczuciem winy, które jest usprawiedliwione i zasadne udaje jego dobrą koleżankę, okazuje mu zainteresowanie i troskę, której brakło jej, gdy kazała mu pokornie patrzeć na swoje nieuczciwości i godzić się na nie, co więcej udaje miłą serdeczną eks, zwracając się do niego czułymi przezwiskami z czasów związku... a on się godzi, nie umie się przeciwstawić, zupełnie jak ja kiedyś, zupełnie jak ja niekiedy...., patrzę na to i czuję jak mi się jakaś wielka śliska maź osadza na skórze, patrzę i myślę: OBRZYDLIWE, niby to inna sytuacja, inny związek, ale schemat jakby znany - udajemy, kłamiemy, oszukujemy, by coś ugrać, ktoś dostaje dobre samopoczucie i kontrolę nad sytuacją, a ktoś inny święty spokój, ale.... to jest przepotwornie nieuczciwe, to przemoc w białych rękawiczkach, myślę, że mój eks lubił mieć poczucie, że choćbym nie wiem co zrobiła, wszystko trwa, zawsze będzie obecny, zawsze będziemy powiązani, nawet gdybym w tej intencji odgryzła sobie nogę lub rękę, chodziło zatem chyba o władzę i poczucie bezpieczeństwa w życiu, tamta kobieta chce się dobrze ze sobą czuć, postąpiła przeokrutnie, ale teraz jest fajna, wynagradza i jakby tamtego nie było, na swoje własne potrzeby prowokuje miłą sytuację, w której nikt o nic nie ma do niej pretensji i wszystko jest darowane i wybaczone, a w oczach świata wygląda wręcz pokazowo, tylko, że to ciągle jest ta sama przemoc i egoizm, ten sam brak szacunku dla byłego partnera, i być może najbardziej uwiera mnie to, że w tym wszystkim bardziej godna nieufności i może nawet pogardy w moich oczach nie jest osoba, która to inicjuje, ale ta która się milcząco godzi, która pozwala robić sobie złe rzeczy, jakby na to zasługiwała lub co gorsza - zwyczajnie nie umiała się obronić, bo nie ma do samego siebie dość szacunku, więc ciągle myślę: czy ja zasługiwałam, czy nadal zasługuję na te gierki, skoro protest przychodzi mi z trudem? czy nie umiem siebie szanować? patrzyłam wczoraj na tę załganą cudzą sytuację i miałam niesmak w ustach, miałam ochotę wystrzelić się w kosmos, gdyż.... nie chcę, nie mogę, nie mam cierpliwości, nie jestem w stanie tego zaakceptować w moim widnokręgu ani w tym uczestniczyć, było mi fizycznie niedobrze, mogłabym wybiec i się porzygać w jednej chwili, bo to jest jakby ktoś kogoś bił i opluwał na moich oczach, i zarazem jakbym to ja była tą obitą osobą i nadal wstyd mi, że się na to godziłam w imię tchórzostwa, wygodnictwa, braku szczerości czy odwagi - i to o to chodzi, i dawno nie czułam się do życia i do ludzi tak zniechęcona jak wczoraj, tak znużona, dawno nie miałam takiego poczucia beznadziejności i straty, nie chodziło aż tak o tę cudzą historię, chodziło o mnie, o to do czego ta cudzość mnie zmusza w patrzeniu na mnie samą; a dziś pada i oglądam to wszystko w powiększającym szkle, robię mały krok w tył, uchylam się, choć plącze mi się pod nogami współczucie i czułość, patrzę na człowieka, który powtarza moje błędy i budzi to mój wstręt (głównie do mnie samej, ale nie tylko), patrzę i mam ochotę powiedzieć mu: Wybieraj, wybieraj tu i teraz i wybierz mądrze, bo nie wycofasz się ze swojego wyboru, gdy się on dokona, kim jesteś? kim chcesz być na zawsze? dogiętym do ziemi zmanipulowanym sponiewierańcem czy człowiekiem, który chce (bo wie, że na to zasługuje) uczciwości, dobrego traktowania i godności? twoje wybory cię zdeterminują, określą twoje Teraz i Potem, a to wygodne milczenie też jest wyborem, paskudnym i tchórzliwym, ale jest, wybieraj i szanuj samego siebie, jeśli chcesz być szanowany.... - chciałabym mu to powiedzieć, ale nie mówię, nie wolno, zatem tylko odwracam wzrok i przeżuwam moje zniechęcenia, poczucie daremności i bezsensu całej tej sytuacji i pogardę, którą kiedyś miałam dla siebie samej, gdy milczałam, i tak, to wszystko sprawiło wczoraj, że chciałam zwiać, że nie chciałam Tu być, a dziś nie wiem nadal, czy zostanę, bo ta (nie)czułość uderza także we mnie, nie powinna, ale tak jest, i ta gruba hipokryzja, ta płynąca z niej nielojalność dotyczy również mnie czy raczej mnie dotyka, i znowu trochę mi za siebie wstyd
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz