skończyłam debiutancką powieść Żulczyka, która nosi podobno obecnie miano kultowej, byłam jej zresztą od dawna ciekawa, bo przecież zachwyciłam się "Ślepnąc od świateł" i (zwłaszcza) "Wzgórzem psów", zatem chciałam się przekonać, jak Żulczyk pisał wcześniej, i choć muszę tu przyznać, że pisał słabiej, co nie jest jakąś wielką tragedią, przeciwnie, super, że się rozwija i doskonali, to nie sposób odmówić temu debiutowi pewnego uroku, bo to jest takie trochę... "Uprowadzenie Agaty", trochę "Love story", trochę powieść drogi..., przede wszystkim jednak jest to powieść o miłości i to w zakresie treści i tematyki naprawdę ładna, pełna romantyzmu nawet, choć może i momentami ocierająca się o kicz, gdyż zachwyt bohatera-narratora (Dawid) młodziutką Kaśką, jest taki trochę naiwny i cielęcy, w każdy razie nie przekonuje mnie on do końca, chociaż może właśnie taka powinna być ta pierwsza wielka miłość? - oślepiająca i intensywna; co więcej nie kupiłam też pewnej pozy uparcie przyjmowanej przez 25-letniego Dawida, który komentuje świat z zaciekłością i goryczą, a niekiedy cynizmem mężczyzny mocno doświadczonego przez życie, choć jest po prostu intensywnie imprezującym studentem prawa, co to nie ma śmiałości do kobiet, tymczasem jego komentarze, choć cięte, przenikliwie, zabawne niekiedy wydają mi się na wyrost i nie przystają do faktycznego bagażu życiowego tej postaci, która na wielu frontach przyznaje się do życiowej niedojrzałości, a z drugiej strony stawia się na pozycji mężczyzny ze sporym bagażem wieku i przeżyć, no ale... ok... perfekcyjnej i wiarygodnej psychologii bohatera nauczył się Żulczyk z czasem; natomiast czemu pomimo tego mojego gderania mam poczucie, że to wszystko jest jednak ładne?... bo ta miłość jest ładna, to taka nieegoistyczna miłość, której dwoje ludzi się uczy, która ma swoją głębię lub tej głębi szuka, która sprawia, że bohaterowie dorastają, dojrzewają, zmieniają się w dobrym kierunku, gdybym miała polecić nastolatkom powieść o miłości, która jednocześnie byłaby dla nich wiarygodna i pokazywała im, że to coś zupełnie innego niż fast foodowe, rozerotyzowane wzorce związków, które promuje kultura masowa, to tak, ta powieść Żulczyka jest świetna; bardzo podobał mi się drugi plan bohaterów, pełen zaskakujących, niebanalnych i nieoczywistych postaci, które są po prostu interesujące same w sobie i świetnie funkcjonują jako ramy dla głównego wątku; finał.... jest.... bardzo jak na Żulczyka grzeczny i cukierkowy chwilami, ale niech sobie taki będzie, w końcu czasami nie trzeba zabijać kochanków, by romans był wzruszający; kompozycja trzyma się kupy, przeskoki w czasie są, ale czytelne, nie sposób się w nich zgubić, co w "Radiu Armagedon" nie było takie oczywiste, za to narracja szaleje, Żulczyk ma wyjątkowy dar do ciętych, oryginalnych metafor i skojarzeń, także intertekstualnych, są świetne, ale czasami mnoży je w takich porcjach i natłoku, że gubi sedno wypowiedzi postaci, niepotrzebnie szarżuje, bo chociaż ta szarża jest imponująca, to sens traci na przejrzystości, tu także muszę przyznać, że z kolejnymi powieściami pisarz nauczył się ten żywioł kontrolować i jest to oczywiście progres, ale w "Zrób mi..." no cóż, bywa, że jest zamęt, że ciężko podążyć za serią skojarzeń; podsumowując, czytałam jednakowoż z przyjemnością, bo całkiem fajny ten debiut Żulczyka, ciekawy zwłaszcza z perspektywy późniejszych powieści, emocjonalnie nawet mnie to trochę rozczulało, bo była w tym romansie dwójki dzieciaków jakaś prawda, w którą chcę wierzyć przecież, no właśnie tak, chciałabym i chcę
|
Jakub Żulczyk "Zrób mi jakąś krzywdę" |
|
Jakub Żulczyk "Zrób mi jakąś krzywdę" |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz