Ekranizacji tej powieści Alcott było już sporo, a przecież jest to tak urokliwa historia, że wybrałam się i na tę. Rzecz jasna w doborowym towarzystwie moich dwóch ulubionych kobiet. Żadna z nas nie jest "kobietką", czyli małą dziewczynką, wiadomo, ale chyba dobrze nam się patrzyło na historię o czterech siostrach, o tym jak z małych dziewczynek stawały się kobietami, o tym jakie to trudne, po pierwsze obyczajowo - bo akcja filmu to wiek XIX, gdy kobiety miały niewiele praw, a chyba jeszcze mniej możliwości samorealizacji innych niż rodzina; a po drugie tożsamościowo - bo zagubienie i niedookreśloność towarzyszą chyba wszystkim wchodzącym w dorosłość ludziom niezależnie od czasów, w których żyją. Co do filmu... to jest dobrze zrobiona opowieść, dobra aktorsko, z pięknymi kostiumami, zdjęciami, a więc przyjemna dla oka. Moją uwagę najbardziej zwróciła jednak kompozycja. Wydarzenia nie są ukazane w chronologicznym ciągu, ale stanowią przeplatankę pięknych wspomnień budujących historię rodziny i jej przyjaciół oraz trudnej teraźniejszości, w której drogi sióstr rozchodzą się, a następnie zmierzają do tragicznej kulminacji i próby przezwyciężenia kryzysu w rodzinnych relacjach; i uważam, że jest to bardzo dobrze skomponowane, przeszłość uzupełnia teraźniejszość i buduje nadzieje na przyszłość, a przede wszystkim taka budowa mocno gra na emocjach odbiorcy. Pokazuje ogrom strat, wydobywa żal, niepokój, samotność, ale też nadzieję, przebaczenie i miłość. Asia spytała później, czy to był dobry film... to był przyjemny film - chyba mniej więcej coś takiego odpowiedziałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz