przez ostatnie 10 lat moim sąsiadem była pan Gerard, lat na oko 100, ale deklarował, że 80 kilka, drobny uprzejmy staruszek o wielkich niebieskich oczach, które mimo upływu lat nie straciły swojej barwy, dzięki nim wyobrażałam go sobie jako małego chłopca, który wesoło bieganie do matki, jako młodego chłopaka, jak tym błękitem spogląda na dziewczynę, którą kocha, jako dojrzałego mężczyznę, który wychowuje swoje dzieci, dla mnie jednak przecież zawsze był starcem, ale gdzieś w wyobraźni wiedziałam, że był kiedyś inny, w końcu każdy z nas kiedyś był inny.. choć mieszkaliśmy vis a vie rzadko się widywaliśmy, czasami pukał do moich drzwi, lękliwie i z wahaniem, wiedział, że mam psa, zostawały mu jakieś kotlety i chciał je dać, ale martwił się, że się obrażę, bardzo się o to martwił, więc od razu przepraszał, brałam te kotlety, dziękowałam, zapewniałam, że się nie obrażam, czasami mijałam się z nim na schodach, częściej z jego wnukiem, który go odwiedzał, raz zapukałam z prośbą o udostępnienie piekarnika, ale coś tam nie działało, miał porządek w domu, taki archaiczny porządek złożony ze starych meblościanek i od lat nieremontowanych ścian, ale radził sobie, żył samotnie i samodzielnie, przy jakimś tam wsparciu z rzadka pojawiających się krewnych, zwykle to był ten wnuk, duży śniady chłopak, kompletnie niepodobny do Gerarda, widać te niebieskie oczy to jakiś gen recesywny i nie przeszły, szkoda; Pan Gerard był jednym ze stałych punktów mojego wszechświata, moje życie pędziło gdzieś dalej i dalej, a on ciągle był taki sam, mijały lata, a on nic, ciągle taki sam, starszy, przygarbiony, niebieskooki, uprzedzająco grzeczny, cichy sąsiad, który lubił mojego wrzaskliwego psa... mimowolnie stał się fundamentem mojej codzienności, trwaliśmy sobie razem w naszej ciszy i przemijaniu, czasami zamieniając kilka słów
którejś nocy Pan Gerard upadł i nie mógł wstać, stukał i wołał aż usłyszeli go sąsiedzi z dołu, przyjechali strażacy wyważyć drzwi, przyjechało pogotowie, zabrali go, nie wiedziałam tego, ale wiem, potem była cisza, jakaś większa i głośniejsza niż zwykle, a miesiąc potem przyszli ludzie do domu Gerarda i wyrzucili całe jego życie na śmietnik, mebelki ze sklejki, kiczowate obrazki, dywany, po których udeptywał swoje ścieżki, wywalili zawartość piwnicy, a z niej kilka pięknych starych podróżnych walizek, z którymi Gerard pewnie kiedyś przemierzał świat i które zniknęły prawie od razu, wyrzucili szafki kuchenne, piecyk, a potem w domu Gerarda zaczął się generalny remont, prucie ścian, rycie, huk i trzaski aż jego dom przestał przypominać jego dom, teraz to mieszkanie pod wynajem dla studentów, zmieniono wszystko, nic nie pozostało po Gerardzie, dlatego myślę, że umarł, choć tego nie wiem na pewno, bo nie pojawiła się na drzwiach zwyczajowa klepsydra z wyrazami żalu, a mimo to wiem, że go nie ma i że już się nie spotkamy na schodach, gdyby żył nie pozwoliłby wyrzucić wszystkiego, zerwać ze ścian obrazów, na które patrzył przez większość życia, nie oddałby walizek, z którymi podróżował, sprzeciwiłby się temu grzecznie acz stanowczo, jakoś wiem, że tak by było, gdyby był; tymczasem runęła mi część wszechświata razem z nieobecnością niebieskookiego Gerarda i myślę sobie, że to nie jest tak, że nasze życie kończy się zwykle tak sobie, wcale nie jest tak dobrze, bo nasze życie to zawsze jakaś mroczna tragedia w skali zazwyczaj mikro, a finał zawsze jest pustką, wśród której miotą się krewni i spadkobiercy, jakaś ekipa remontowa i może zbieracze śmieci, bliscy i obcy ludzie, którzy wyrzucają całe Twoje życie na śmietnik, by zrobić sobie miejsce i niby jest to naturalna kolej rzeczy, która i tak jest czymś niegodnym i paskudnym, szczególnie w kontekście niebieskich oczu Pana Gerarda
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz