kiedy chodziłam do szkoły muzycznej wszystkie były właśnie takie - absurdalnie małe siedzisko, na którym trudno było się pomieścić z obszernym trapezowatym zadaszeniem, które tylko umownie chroniło od deszczu, śniegu czy słońca, spędzałam tam regularnie i często czas, czekając na autobusy (zazwyczaj do Starego Konina), które nie zawsze przyjeżdżały, czasami padało, czasami było zimno, ale nie zawsze, czasami był maj i było przyjemnie, zwłaszcza jeśli dało się samemu posiedzieć, lubiłam czekać na przystanku koło którego rosły bzy, a tuż obok stała taka stara chatka, podzielona na pół pomiędzy dwie staruszki, lubiłam to miejsce po prostu, było bajkowe i pobudzało moją wyobraźnię, ale zwykle czekałam na przystanku po drugiej stronie, który był nudny, obudowany chodnikiem, taki przystanek bez krajobrazu i wydarzeń, ale czasami spotykałam tam koleżanki, trochę gadałyśmy i było niekiedy fajnie, zwykle widywałam tam tylko dorosłych ludzi, których znałam, bo blisko mieszkali, trzeba było powiedzieć "dzień dobry" i to też nie było złe, bo było znane; wychodzi na to, że te przestanki to było jedno z kluczowych i zdecydowanie szczęśliwszych miejsc mojego dzieciństwa, kto by pomyślał wtedy? że tak, i że znikną prawie całkiem
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz